Henryk Sienkiewicz

"Potop" tom 1

ROZDZIAŁ II

We dworze w Lubiczu, gdy przedeń pan Andrzej zajechał, okna gorzały i gwar dochodził aż na podwórze. Czeladź usłyszawszy dzwonek wypadła przed sień, by pana witać, bo wiedziano od kompanionów, że przyjedzie. Witano go zatem pokornie, całując po rękach i podejmując pod nogi. Stary włodarz Znikis stał w sieni z chlebem i solą i bił pokłony czołem; wszyscy poglądali z niepokojem i ciekawością, jak też przyszły pan wygląda. On zaś kieskę z talarami na tacę rzucił i o towarzyszów pytał, zdziwiony, że żaden naprzeciw jego gospodarskiej mości nie wyszedł.
Ale oni nie mogli wyjść, bo już ze trzy godziny byli za stołem, zabawiając się kielichami, i może nawet nie zauważyli brzęczenia dzwonków za oknem. Gdy jednak wszedł do izby, ze wszystkich piersi wyrwał się gromki okrzyk: "Haeres! haeres przyjechał!" - i wszyscy kompanionowie zerwawszy się z miejsc poczęli iść do niego z kielichami. On zaś wziął się pod boki i śmiał się poznawszy, jako sobie już dali rady w jego domu i zdążyli podpić, nim przyjechał. Śmiał się coraz mocniej, widząc, że przewracają zydle po drodze i słaniają się, i idą z powagą pijacką. Przed innymi szedł olbrzymi pan Jaromir Kokosiński, Pypką się pieczętujący, żołnierz i burda sławny, ze straszliwą blizną przez czoło, oko i policzek, z jednym wąsem krótszym, drugim dłuższym, porucznik i przyjaciel pana Kmicica, "godny kompanion", skazany na utratę czci i gardła w Smoleńskiem za porwanie panny, zabójstwo i podpalenie. Jego to teraz osłaniała przed karą wojna i protekcja pana Kmicica, który był mu rówieśnikiem, i fortuny ich w Orszańskiem, póki swojej pan Jaromir nie przehulał, leżały o miedzę. Szedł on tedy teraz trzymając w obu rękach roztruchanik, uszniak, dębniakiem wypełniony. Za nim szedł pan Ranicki, herbu Suche Komnaty, rodem z województwa mścisławskiego, z którego był banitem za zabójstwo dwóch szlachty posesjonatów. Jednego w pojedynku usiekł, drugiego bez boju z rusznicy zastrzelił. Mienia nie posiadał, choć znaczne ziemie po ojcach odziedziczył. Wojna go także przed katem chroniła. Zawadiaka to był, w ręcznym spotkaniu niezrównany. Trzeci z kolei szedł Rekuć-Leliwa, na którym krew nie ciężyła, chyba nieprzyjacielska. Fortunę on za to w kości przegrał i przepił - od trzech lat przy panu Kmicicu się wieszał. Za nim szedł czwarty, pan Uhlik, także Smoleńszczanin, za rozpędzenie trybunału bezecnym ogłoszony i na gardło skazany. Pan Kmicic go ochraniał, gdyż na czekaniku pięknie grywał. Był prócz nich i pan Kulwiec-Hippocentaurus, wzrostem Kokosińskiemu równy, siłą jeszcze go przewyższający - i Zend, kawalkator, który zwierza i wszelkie ptactwo udawać umiał, człowiek niepewnego pochodzenia, choć się szlachcicem kurlandzkim powiadał; będąc bez fortuny, konie Kmicicowe ujeżdżał, za co lafę pobierał.
Ci tedy otoczyli śmiejącego się pana Andrzeja; Kokosiński podniósł uszniak do góry i zaintonował:

Wypijże z nami, gospodarzu miły,
gospodarzu miły!
Byś pić mógł z nami aże do mogiły,
aże do mogiły!

Inni powtórzyli chórem, po czym pan Kokosiński wręczył Kmicicowi uszniak, a jemu samemu podał zaraz inny pucharek pan Zend.
Kmicic podniósł w górę roztruchan i zakrzyknął:
- Zdrowie mojej dziewczyny!
- Vivat! Vivat! - krzyknęły wszystkie głosy, aż szyby poczęły drżeć w ołowianych oprawach.
- Vivat! Przejdzie żałoba, będzie weselisko!
Pytania poczęły się sypać:
- A jakoż wygląda? Hej! Jędruś! bardzo gładka? Czy taka jak sobie imaginowałeś? Jest li druga taka w Orszańskiem?
- W Orszańskiem? - zawołał Kmicic. - Kominy przy niej naszymi orszańskimi pannami zatykać!... Do stu piorunów! nie masz takiej drugiej na świecie!
- Tegośmy dla ciebie chcieli! - odpowiedział pan Ranicki. - Ano, kiedy wesele?
- Jak się żałoba skończy.
- Furda żałoba! Dzieci się czarne nie rodzą, jeno białe!
- Jak będzie wesele, to nie będzie żałoby. Ostro, Jędrusiu!
- Już tam chorążętom orszańskim tęskno z nieba na ziemię! - krzyknął Kokosiński.
- Nie daj czekać niebożętom!
- Mości panowie! - rzucił cienkim głosem Rekuć-Leliwa - popijem się na weselu jak nieboskie stworzenia!
- Moi mili barankowie - odpowiedział Kmicic - pofolgujcie mi albo lepiej mówiąc: idźcie do stu diabłów, niechże się po moim domu obejrzę!
- Na nic to! - odparł Uhlik. - Jutro oględziny, a teraz pospołu do stołu; jeszcze tam parę gąsiorków z pełnymi brzuchami stoi.
- My tu już za ciebie oględziny odprawili. Złote jabłko ten Lubicz! - rzekł Ranicki.
- Stajnia dobra! - wykrzyknął Zend. - Jest dwa bachmaty, dwa husarskie przednie, para żmudzinów i para kałmuków, i wszystkiego po parze jak oczu w głowie. Stadninę jutro obejrzym.
Tu Zend zarżał jak koń, a oni się dziwili, że tak doskonale udaje, i śmieli się.
- Takież tu porządki? - spytał uradowany Kmicic.
- I piwniczka jako się patrzy - zapiszczał Rekuć - ankary smoliste i gąsiory spleśniałe jakoby chorągwie w ordynku stoją.
- To chwała Bogu! siadajmy do stołu!
- Do stołu! do stołu!
Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki znów zerwał się.
- Zdrowie podkomorzego Billewicza!
- Głupi! - odparł Kmicic. - Jakże to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?
- Głupi! - powtórzyli inni. - Zdrowie gospodarskie!
- Wasze zdrowie!...
- By nam się w tych komnatach dobrze działo!
Kmicic rzucił mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrzał na poczerniałej ze starości modrzewiowej ścianie rząd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyły ze starych portretów billewiczowskich wiszących nisko, na dwa łokcie od ziemi, bo i ściana była niska. Nad obrazami długim, jednostajnym szeregiem wisiały czaszki żubrze, jelenie, łosie, w koronach z rogów, niektóre już sczerniałe, widocznie bardzo stare, inne połyskujące białością. Wszystkie cztery ściany były nimi ubrane.
- Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! - rzekł Kmicic.
- Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolicę poznać - odparł Kokosiński. - Szczęśliwyś ty, Jędrusiu, że masz gdzie głowę przytulić!
- Nie tak jak my! - jęknął Ranicki.
- Wypijmy na pocieszenie! - rzekł Rekuć.
- Nie! nie na pocieszenie! - odpowiedział Kulwiec-Hippocentaurus - ale jeszcze raz za zdrowie Jędrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów, bez dachu nad głową.
- Słusznie mówi! - zawołało kilka głosów. - Nie taki głupi Kulwiec, jak się wydaje.
- Ciężka nasza dola! - piszczał Rekuć. - W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
- Dajcie spokój! - mówił Kmicic - co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.
- W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! - wołał Kokosiński - choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!
- Dajcie spokój! - powtarzał Kmicic.
- Nie wyganiaj! i tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! - wołał żałośnie Uhlik.
- Do stu kaduków! Któż was wygania? jedzcie, pijcie śpijcie, czego, u diabła, chcecie?
- Nie przecz, Jędrusiu mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia - nie przecz, Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem...
Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał, i nagle rzekł spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
- Chyba, że się fortuna odmieni!
A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:
- Co się nie ma odmienić!
- Jeszcze za swoje zapłacimy.
- I do fortun dojdziem.
- I do godności!
- Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!
- Zdrowie wasze! - zawołał Kmicic.
- Święte słowa twoje, Jędrusiu! - odparł Kokosiński nadstawiając mu swe pucołowate policzki. - Bogdaj nam się lepiej działo!
Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słyszał, z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: "Len mędliła na mędlicy!" - co widząc pan Uhlik dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:
- Ty tak, ja tak! ty tniesz, ja mach! raz! dwa! trzy! - szach!
Olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wytrzeszczał oczy i przypatrywał się pilnie czas jakiś Ranickiemu, na koniec kiwnął ręką i rzekł:
- Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
- Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty się spróbuj!
- I ze mną na pistolety nie wygrasz.
- O dukat strzał!
- O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął ukazując na czaszki:
- Miedzy rogi! o dukat!
- O co? - spytał Kmicic.
- Między rogi! o dwa dukaty! o trzy! Dawajcie pistolety!
- Zgoda! - krzyknął pan Andrzej. - Niech idzie o trzy. Zend! po pistolety!
Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Zend wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwycił za pistolet.
- Nabity? - spytał.
- Nabity!
- O trzy! cztery! pięć dukatów! - wrzeszczał pijany Kmicic.
- Cicho! Chybisz, chybisz!
- Utrafię, patrzcie! ...at! do tej czaszki, między rogi... raz, dwa!...
Wszyscy zwrócili uwagę na potężną czaszkę łosią wiszącą wprost Ranickiego; on zaś wyciągnął rękę. Pistolet chwiał mu się w dłoni.
- Trzy! - wykrzyknął Kmicic.
Strzał huknął, izba napełniła się dymem prochowym.
- Chybił, chybił! ot, gdzie dziura! - wołał Kmicic ukazując ręką na ciemną ścianę, z której kula odłupała wiór jaśniejszy.
- Do dwóch razy sztuka!
- Nie!... dawaj mnie! - wołał Kulwiec.
W tej chwili wpadła na odgłos strzału przerażona czeladź.
- Precz! precz! - krzyknął Kmicic. - Raz! dwa! trzy!...
Znów huknął strzał, tym razem drzazgi posypały się z kości.
- A dajcie i nam pistolety! - zakrzyknęli wszyscy naraz.
I zerwawszy się poczęli grzmocić pięściami po karkach pachołków, chcąc ich do pośpiechu zachęcić. Nim upłynął kwadrans, cała izba grzmiała wystrzałami. Dym przesłonił światło świec i postacie strzelających. Hukom wystrzałów towarzyszył głos Zenda, który krakał jak kruk, kwilił jak sokół, wył jak wilk, ryczał jak tur. Co chwila przerywał mu świst kul; drzazgi leciały z czaszek, wióry ze ścian i z ram portretów; w zamieszaniu postrzelano i Billewiczów, a Ranicki wpadłszy w furię siekł ich szablą.
Zdumiona i wylękła czeladź stała jakby w obłąkaniu, poglądając wytrzeszczonymi oczyma na tę zabawę, która do napadu tatarskiego była podobna. Psy poczęły wyć i szczekać. Cały dom zerwał się na nogi. Na podwórzu zebrały się kupki ludzi. Dziewki dworskie biegły pod okna i przykładając twarze do szyb, płaszcząc nosy spoglądały, co się dzieje we środku.
Dojrzał je na koniec pan Zend; świstnął tak przeraźliwie, że aż w uszach wszystkim zadzwoniło, i krzyknął:
- Mości panowie! sikorki pod oknami! sikorki!
- Sikorki! sikorki!
- Dalej w pląsy! - wrzeszczały niesforne głosy.
Pijana czereda skoczyła przez sień na ganek. Mróz nie otrzeźwił głów dymiących. Dziewczęta krzycząc w niebogłosy rozbiegły się po całym podwórzu; oni zaś gonili je i każdą schwytaną odprowadzali do izby. Po chwili poczęły się pląsy wśród dymu, złamków kości, wiórów, wokół stołu, na którym porozlewane wino utworzyło całe jeziora.
Tak to bawili się w Lubiczu pan Kmicic i jego dzika kompania.

[powrót] [rozdz.III]