Henryk Sienkiewicz

"Hania"

ROZDZIAŁ IX

Selim istotnie odjechał do stryja i bawił tam nie tydzień, ale dni dziesięć. Smutno płynęły nam te dni w Litwinowie. Hania zdawała się mnie unikać i poglądała na mnie jakby z tajoną obawą. Nie miałem wprawdzie zamiaru rozmawiać z nią szczerze o niczym, bo pętała mi słowa na ustach duma, ale ona, nie wiem już dlaczego, urządzała tak sprawy umyślnie, że nie byliśmy ani przez chwilę sam na sam. Zresztą tęskniła widocznie. Zmizerniała aż i schudła, a ja ze drżeniem patrząc na jej tęsknotę myślałem: więc to nie kaprys dziewczęcy, przelotny, ale na nieszczęście uczucie prawdziwe i głębokie! Sam zresztą byłem rozdrażniony, chmurny i smutny. Na próżno ojciec, ksiądz i pani d'Yves wypytywali się, co mi jest? Czym nie chory? Odpowiadałem przecząco, a troskliwość ich drażniła mnie tylko. Dnie całe spędzałem samotnie, na koniu, to w lasach, to w szuwarach na łodzi. Żyłem jak dziki człowiek. Raz całą noc przepędziłem w lesie ze strzelbą i psem przy ognisku, które roznieciłem umyślnie. Czasem po pół dnia spędzałem z owczarzem naszym, który był znachorem, a zdziczały przez ciągłą samotność, zbierał wiecznie różne zioła, badał ich własności i mnie wtajemniczał w świat fantastyczny guseł i przesądów. Doprawdy czyby kto uwierzył? Ale były chwile, że tęskniłem za Selimem i za moimi "kołami udręczeń", jak je zwykle nazywałem.
Raz przyszła mi myśl odwiedzić starego Mirzę w Chorzelach. Stary ujęty tym, że odwiedzam go dla niego samego, przyjął mnie z otwartymi rękoma. Ale ja w innym tam przybyłem celu. Ot przyszło mi na myśl popatrzyć w oczy portretowi owego strasznego Mirzy, pułkownika petyhorców, z czasów Sobieskiego. I gdym patrzył w te złowrogie oczy, zwracające się wszędzie za człowiekiem, przyszli mi na myśl moi właśni dziadowie, których konterfekty wisiały w sali bawialnej u nas; również surowi, żelaźni.
Umysł mój pod wpływem podobnym wrażeń doszedł do stanu dziwnej egzaltacji. Samotność, cisza nocna, życie z naturą, wszystko to powinno było podziałać na mnie uspokajająco; ale ja nosiłem w sobie niby zatruty postrzał. Chwilami oddawałem się marzeniom, które ten stan jeszcze pogarszały. Nieraz leżąc w jakim zapadłym kącie boru lub na łodzi w szuwarach, wyobrażałem sobie, że jestem w pokoiku Hani przy jej nogach, że całuję jej stopy, ręce i sukienkę, że nazywam ją najbardziej pieszczonymi imionami, a ona kładzie mi swoje ubóstwiane dłonie na rozpalone czoło i mówi: "Nacierpiałeś się już dosyć, zapomnijmy o wszystkim! To był przykry sen! Ja ciebie kocham, Henryku!" Ale potem następowało przebudzenie i ta szara rzeczywistość, ta posępna jak chmurny dzień moja przyszłość, wiecznie bez niej, aż do końca życia bez niej, wydawała mi się tym straszniejszą. Dziczałem więc coraz więcej, unikałem ludzi, nawet ojca, księdza Ludwika i pani d'Yves. Kazio ze swoją gadatliwością chłopca-podlotka, ze swoją ciekawością, wiecznym śmiechem i wiecznymi psotami uprzykrzył mi się do ostatka. A jednak oni poczciwi starali się mnie rozerwać i cierpieli po cichu nad moim stanem, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć. Hania, czy się domyślała czego, czy nie, boć miała silne powody wierzyć, że kocham się w Loli Ustrzyckiej, robiła, co mogła, żeby mnie pocieszyć. Byłem jednak tak cierpki nawet i dla niej, że nie mogła pozbyć się pewnej obawy mówiąc do mnie. Ojciec, sam ojciec zwykle surowy i bezwzględny, próbował mnie rozerwać i zainteresować czymkolwiek, a przy tym i zbadać. Niejednokrotnie zaczynał ze mną rozmowy, które jak sądził, powinny były mnie zająć. Pewnego dnia po obiedzie wyszedł ze mną na dziedziniec i rzekł patrząc na mnie badawczo:
- Czy tobie się czasem nie zdaje jedna rzecz? Chciałem się o to dawno spytać: czy tobie się nie zdaje, że Selim trochę zanadto kręci się koło Hani.
Po prostu rzeczy sądząc, powinienem się był zmieszać i dać się złapać, jak to mówią, na gorącym uczynku. Ale byłem w takim nastroju, że ani jednym drgnieniem nie zdradziłem wrażenia, jakie uczyniły na mnie słowa ojca, i odrzekłem spokojnie:
- Nie. Wiem, że tak nie jest...
ubodło mnie, że ojciec brał udział w tych sprawach. Sądziłem, że ponieważ tu o mnie tylko chodzi, a więc ja tylko będę rozstrzygał.
- Czy ręczysz za to? - spytał ojciec.
- Ręczę. Selim kocha się w Warszawie w jakiejś tam pensjonarce.
- Bo widzisz, jesteś przecie opiekunem Hani i powinieneś nad nią czuwać.
Wiedziałem, że poczciwy ojciec mówił to tylko dlatego, żeby pobudziwszy moją miłość własną, zająć mnie czymś i wyrwać moje myśli z tego ponurego kręgu, w którym zdawały się obracać; ale odpowiedziałem, jakby na przekór, obojętnie i ponuro:
- Co ja tam jestem za opiekunem. Ojca nie było, więc stary Mikołaj mnie ją zostawił, ale prawdziwym opiekunem nie ja jestem.
Ojciec zmarszczył się: widząc jednak, że tym sposobem nie trafi ze mną do ładu, wziął się na inny. Uśmiechnął się pod siwym wąsem, przymrużył po żołniersku jedno oko, wziął mnie z lekka za ucho i niby poufale, niby drażniąc się spytał:
- A może tobie zawróciła Hania głowę? Gadaj, chłopcze, co?
- Hania? Ani trochę. A to by było zabawne!
Kłamałem jak najęty, ale szło mi gładziej, niżem się spodziewał.
- To może Lola Ustrzycka? Co?
- Lola Ustrzycka, kokietka!
Ojciec zniecierpliwił się.
- To czego, u licha, jeśli się nie kochasz, łazisz jak rekrut po pierwszej mustrze?
- Czy ja wiem! Nic mi nie jest.
Ale podobne badania, jakich przez troskliwość nie szczędzili mi ani ojciec, ani ksiądz Ludwik, ani nawet pani d'Yves, męczyły mnie i niecierpliwiły coraz bardziej. Wreszcie stosunki moje z nimi zaczęły być przykre. Unosiłem się i gniewałem o lada co. Ksiądz Ludwik widział w tym pewne rysy wybijającego się na wierzch z wiekiem despotycznego charakteru i spoglądając na ojca uśmiechał się znacząco i mówił: "rodem kurki czubate!" Ale z tym wszystkim brakło i jemu czasem cierpliwości. Między ojcem i mną przyszło kilkakrotnie do zajść bardzo przykrych. Raz nawet przy obiedzie, gdy w dyspucie o szlachetczyznę i demokrację uniosłem się do tego stopnia, że oświadczyłem, że wolałbym sto razy nie rodzić się szlachcicem, ojciec kazał mi wyjść z pokoju. Kobiety popłakały się, skutkiem tego i cały dom chodził przez dwa dni skwaszony. Co do mnie: nie byłem wówczas ani arystokratą, ani demokratą, byłem tylko rozkochany i nieszczęśliwy. Na zasady, teorie i socjalne przekonania nie było we mnie wcale miejsca, a jeżelim bojował, w imię jednych przeciw drugim, czyniłem to tylko z rozdrażnienia, na złość nie wiadomo komu i dlaczego, tak samo, jak na złość wdawałem się z księdzem Ludwikiem w dysputy religijne, które kończyliśmy trzaskając drzwiami. Jednym słowem, zatrułem życie nie tylko sobie, ale i całemu domowi; toteż gdy Selim wrócił wreszcie po dziesięciodniowej niebytności, wszystkim jakby kamień spadł z piersi. Kiedy przyjechał do nas, mnie nie było w domu, bo tłukłem się na koniu po okolicy. Wróciłem do domu dopiero nad wieczorem i zajechałem wprost na dziedziniec folwarczny, gdzie zaraz chłopak stajenny, odbierając ode mnie konia, rzekł:
- Panicz z Chorzel przyjechał.
W tej chwili nadbiegł i Kazio i powtórzył mi tę wiadomość.
- Wiem już o tym - odpowiedziałem mu szorstko. - Gdzie jest Selim?
- Zdaje mi się, że w ogrodzie z Hanią. Pójdę go poszukam.
Poszliśmy obaj do ogrodu, ale Kazio pobiegł naprzód, ja zaś szedłem z wolna za nim, umyślnie nie spiesząc się z powitaniem.
Nie uszedłem jeszcze pięćdziesięciu kroków, gdy na skręcie alei znowu ujrzałem wracającego pośpiesznie Kazia.
Kazio, który był wielki pajac i trefniś, z daleka już zaczął wyrabiać dziwne jakieś miny i gesta jak małpka; był przy tym czerwony, palec trzymał na ustach i śmiał się tłumiąc jednocześnie śmiech. Zbliżywszy się do mnie zawołał z cicha:
- Henryk! Hi! hi! hi! Tsss!
- Co ty wyrabiasz? - zawołałem niechętnie.
- Tss! jak mamę kocham! hi! hi! Selim klęczy przed Hanią w chmielowej altanie. Jak mamę kocham!
Porwałem go natychmiast za ramiona i wpiłem w nie palce.
- Milcz! zostań tu! Ani słowa nikomu, rozumiesz! Zostań tu, ja sam pójdę, ale milcz, ani słowa przed nikim, jeśli ci życie moje miłe!
Kazio, który z początku całą rzecz brał ze strony humorystycznej, widząc trupią bladość, jaka pokryła mi twarz, przeraził się widocznie i pozostał na miejscu z otwartymi ustami, ja zaś pobiegłem jak szalony w kierunku chmielowej altany.
Przeczołgnąwszy się szybko i cicho jak wąż między krzakami berberysu, które otaczały altankę, dotarłem do samej jej ściany. Ściany zbudowane były w kratkę z cienkich bierwionek, mogłem więc widzieć, i słyszeć wszystko. Wstrętna rola podsłuchującego nie wydała mi się wcale wstrętną. Delikatnie rozsunąłem liście i nadstawiłem ucha.
- Ktoś tu jest blisko! - doszedł mnie cichy, przytłumiony szept Hani.
- Nie! To liście poruszają się na gałązkach - odpowiedział Selim.
Spojrzałem na nich przez zielone obsłonki liści. Selim nie klęczał już przy Hani, ale siedział przy niej na niskiej ławeczce. Ona była blada jak płótno, oczy miała zamknięte, głowę pochyloną i opartą na jego ramieniu, on ręką obejmował ją wpół i tulił do siebie z miłością i rozkoszą.
- Kocham, Haniu! kocham, kocham! - powtarzał szepcząc namiętnie i pochyliwszy głowę gonił ustami jej usta; ona zaś cofała się, jakby broniąc pocałunku, ale mimo to usta ich spotkały się, zwarły i pozostały tak połączone, przyciśnięte jedne drugimi długo, długo, ach! mnie się zdało, że wieki całe.
A potem jeszcze mi się zdawało, że wszystko, co mieli sobie powiedzieć, wycałowywali ustami. Jakiś wstyd tamował im słowa. Mieli dosyć śmiałości do pocałunków, a nie mieli jej do rozmowy. Cisza panowała śmiertelna, a wśród ciszy tej dochodził mnie tylko szybki i namiętny ich oddech.
Chwyciłem rękoma za drewniane kraty altany i bałem się, żeby nie rozkruszyły się w drzazgi w tym konwulsyjnym uścisku. W oczach mi ciemniało, czułem zawrót głowy, ziemia uciekała gdzieś spode mnie w nieskończoną głębię. Ale choćby za cenę życia chciałem wiedzieć, co będą mówić; więc jeszcze zapanowałem nad sobą i chwytając spieczonymi ustami powietrze, z czołem przyciśniętym do kraty, słuchałem licząc każde ich tchnienie.
Cisza trwała jeszcze czas jakiś, wreszcie Hania pierwsza poczęła szeptać:
- Dosyć już! dosyć! Ja nie śmiem w oczy panu spojrzeć. Chodźmy stąd!
I odwracając w bok głowę usiłowała się wyrwać z jego ramion.
- O, Haniu! co się ze mną dzieje, jakim ja szczęśliwy! - wołał Selim.
- Chodźmy stąd. Tu kto nadejdzie.
Selim porwał się z miejsca z błyszczącymi oczyma i rozdętymi nozdrzami.
- Niech świat cały nadejdzie - odpowiedział - ja kocham i powiem to wszystkim w oczy. Ja sam nie wiem, jak się to stało. Walczyłem z sobą, cierpiałem, bo mi się zdawało, że cię kocha Henryk, a ty jego. Ale teraz nie uważam na nic. Ty mnie kochasz, a więc o twoje szczęście chodzi. O, Haniu, Haniu!
I tu znowu zaszemrał pocałunek, a potem Hania poczęła mówić głosem miękkim i jakby osłabłym:
- Wierzę, wierzę, panie Selimie, ale ja mam panu wiele rzeczy powiedzieć! Mnie chcą podobno wysłać stąd za granicę do pani. Wczoraj pani d'Yves rozmawiała o tym z panem; pani d'Yves myśli, że to ja jestem powodem tego dziwnego stanu pana Henryka. Myślą, że on się we mnie kocha. Ja sama nie wiem, czy tak nie jest. Są chwile, że mi się tak zdaje. Ja go nie rozumiem. Ja się go boję. Czuję, że on nam będzie przeszkadzał, że on nas rozłączy, a ja...
I skończyła zaledwie dosłyszanym szeptem:
- Ja bardzo, bardzo kocham!
- Słuchaj, Haniu - odpowiedział Selim. - Żadna siła ludzka nas nie rozłączy. Gdyby Henryk zabronił mi tu bywać, będę pisywał do ciebie. Mam kogoś takiego, kto zawsze list zaniesie. Będę przyjeżdżał i sam od strony stawu. Szarą godziną wyjdź zawsze do ogrodu. Ale ty nie wyjedziesz. Gdyby cię chcieli wysłać: ja na to nie pozwolę, jak Bóg na niebie. Haniu, nie mów nawet takich rzeczy, bo ja oszaleję! O! moja ukochana, moja ukochana!
Porwawszy jej ręce, cisnął je namiętnie do ust. Ona zerwała się gwałtownie z ławki.
- Słyszę jakieś głosy: nadchodzą! - zawołała z przestrachem.
Wyszli oboje, chociaż nie nadchodził i nie nadszedł nikt. Wieczorne promienie słońca rzucały na nich blaski złote, a mnie te blaski wydały się takie czerwone jak krew. Zawlokłem się i ja z wolna ku domowi. Zaraz na skręcie ulicy spotkałem czatującego Kazia.
- Wyszli. Widziałem ich - szepnął. - Powiedz mi, co mam robić?
- Strzel mu w łeb - zawołałem z wybuchem.
Kazio spłonął jak róża, a oczy zaświeciły fosforycznie.
- Dobrze! - odparł.
- Stój! nie bądź głupcem. Nie rób nic. Nie mieszaj się do niczego i na honor twój, Kaziu, milcz! Zdaj wszystko na mnie. Jak mi będziesz potrzebny, powiem ci, ale przed nikim ani słowa.
- Ani pisnę, choćby mnie zabili.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Kazio przejęty teraz ważnością kwestii i wietrzący jakieś groźne wypadki, do których skakało mu serce, poglądał na mnie roziskrzonymi oczyma; potem rzekł:
- Henryku!
- Co?
Szeptaliśmy obaj, choć nikt nas nie słuchał.
- Czy ty się będziesz bił z Mirzą?
- Nie wiem. Może.
Kazio zatrzymał się i nagle zarzucił mi ręce na szyję.
- Henryku! mój złoty! mój serdeczny! mój jedyny! Jeżeli ty się z nim chcesz bić, to pozwól, niech ja to zrobię. Już ja sobie z nim dam radę. Niech ja się spróbuję. Pozwól, Henryku, pozwól!
Kaziowi po prostu marzyły się czyny rycerskie, ale ja poczułem w nim brata jak nigdy przedtem, więc przygarnąłem go do piersi z całej siły i rzekłem:
- Nie, Kaziu, ja jeszcze nic nie wiem. A po wtóre: on by nie przyjął. Ja jeszcze nic nie wiem co się stanie. Tymczasem każ mi osiodłać konia wcześnie. Pojadę przed nim, złapię go w drodze i rozmówię się z nim. Tymczasem pilnuj ich, ale nie daj poznać, że wiesz o czymkolwiek. Każ mi osiodłać konia.
- Czy broń weźmiesz ze sobą?
- Fe! Kaziu! przecież on nie ma przy sobie broni. Nie! Ja się chcę z nim tylko rozmówić. Bądź spokojny i ruszaj zaraz do stajni.
Kazio skoczył natychmiast według polecenia, ja zaś wróciłem wolno do domu. Byłem jak człowiek, którego uderzono obuchem siekiery w głowę. Mam prawdę rzec: nie wiedziałem, co mam robić; nie wiedziałem, jak mam postąpić. Po prostu chciało mi się krzyczeć.
Zanim miałem zupełną pewność utraty serca Hani, pragnąłem mieć tę pewność, sądziłem, że bądź co bądź spadnie mi kamień z serca: teraz nieszczęście odchyliło przyłbicę, a ja patrzyłem w zimną lodowatą twarz, w kamienne jego oczy i znów nowa niepewność zrodziła mi się w sercu, nie niepewność nieszczęścia, ale stokroć gorsze poczucie własnej niemocy: niepewność, jak z nim walczyć.
Serce moje przepełnione było żółcią, goryczą i wściekłością. Głosy ofiarne, głosy poświęceń, które dawniej nieraz wołały mi w duszy: "zrzeknij się Hani dla jej szczęścia; tyś o szczęście jej przede wszystkim dbać powinien; poświęć się!", głosy takie umilkły teraz zupełnie. Anioł cichego smutku, anioł rzewności i anioł łez uleciały daleko ode mnie. Czułem się robakiem, którego zdeptano, ale o którym zapomniano, że ma żądło. Dałem się dotychczas gnać nieszczęściom jak wilk psom, ale zbyt sponiewierany i przyparty, począłem jak wilk pokazywać im zęby. Jakaś nowa siła czynna, której na imię było: mściwość, rozbudziła się w mym sercu. Począłem czuć jakby rodzaj nienawiści do Selima i Hani. Stracę życie, myślałem sobie, stracę wszystko, co można stracić na świecie, a nie pozwolę na szczęście tych dwojga. Przejęty tą myślą chwyciłem się jej jak potępieniec krzyża. Znalazłem powód do życia: horyzont rozjaśnił się przede mną, odetchnąłem szeroko, bardzo szeroko i swobodnie, jak nigdy przedtem! Rozproszone i zwichrzone myśli wróciły mi do porządku i całą siłą skierowały się w jednym złowrogim dla Selima i Hanki kierunku. Gdy wróciłem do domu, byłem prawie spokojny, chłodny. W sali siedziała pani d'Yves, ksiądz Ludwik, Hania, Selim i Kazio, który wrócił już był ze stajni i nie odstępował ich ani na krok jeden.
- Czy koń jest dla mnie? - spytałem Kazia.
- Jest.
- Odprowadzisz mnie? - wtrącił Selim.
- Mogę. Jadę do stogów zobaczyć, czy nie ma szkód jakich. Kaziku, puść mnie na swoje miejsce.
Kazio ustąpił się, ja zaś siadłem koło Selima i Hani na kanapce stojącej pod oknem. Mimo woli przypomniałem sobie, jak siedzieliśmy tak dawno już, dawno, zaraz po śmierci Mikołaja, wówczas gdy Selim opowiadał bajkę krymską o sułtanie Harunie i wróżce Lali. Ale wówczas mała jeszcze i spłakana Haniulka oparła złotą główkę na mojej piersi i usnęła; dziś taż sama Hania, korzystając z mroku zapadającego w sali, ściskała po kryjomu rękę Selima. Wówczas łączyło nas wszystkich troje słodkie uczucie przyjaźni, dziś miłość i nienawiść miały wkrótce pójść z sobą w zapasy. Ale na pozór wszystko było spokojne: zakochani uśmiechali się do siebie, ja byłem weselszy niż zwykle, nikt zaś nie podejrzewał, jaka to była wesołość. Wkrótce pani d'Yves poprosiła Selima, żeby co zagrał. Wstał, usiadł przy fortepianie i począł grać mazurki Szopena, ja zaś zostałem przez chwilę sam na sam z Hanią na kanapce. Zauważyłem, że patrzy na Selima jak w tęczę i że na skrzydłach muzyki ulatuję w krainę marzeń, więc postanowiłem ją sprowadzić na ziemię.
- Prawda, Haniu - rzekłem - ile to ma talentów ten Selim? - gra i śpiewa.
- O prawda! - rzekła.
- A przy tym co to za piękna twarz, spojrzyj no w tej chwili na niego.
Hania poszła za kierunkiem oczu moich. Selim siedział w mroku, tylko głowa jego oświecona była ostatnimi promieniami zorzy wieczornej, a w tych blaskach, ze wzniesionymi oczyma, wyglądał jak natchniony, bo też i był natchniony w tej chwili.
- Prawda jaki piękny, Haniu? - powtórzyłem.
- Czy pan go bardzo kocha?
- Na tym mu nic nie zależy, ale kobiety kochają go. Ach! jakże go kochała ta pensjonarka Józia!
Niespokojność zarysowała się na gładkim czole Hani.
- A on? - spytała.
- Ej! on dziś kocha tę, jutro inną! On nigdy długo jednej nie może kochać. Taka już natura. Jeżeli ci powie kiedy, że cię kocha, nie wierz mu (tu zacząłem mówić z naciskiem): będzie mu chodziło o twoje pocałunki, nie o twoje serce, rozumiesz?
- Panie Henryku!
- Prawda! co też ja mówię! Przecie ciebie to nic nie obchodzi. A zresztą, ty taka skromna, czyżbyś ty dała swój pocałunek obcemu, Haniu! przepraszam cię, bo mi się zdaje, żem cię obraził nawet przypuszczeniem. Ty byś nigdy na to nie pozwoliła. Prawda, Haniu, nigdy?
Hania zerwała się i chciała odejść, ale schwyciłem ją za rękę i zatrzymałem przemocą. Usiłowałem być niby spokojny, a wściekłość dusiła mnie niby kleszczami za gardło. Czułem, że tracę władzę nad sobą.
- Odpowiedz! - rzekłem z tłumionym uniesieniem - inaczej cię nie puszczę!
- Panie Henryku! Czego pan chce? Co pan mówi?
- Ja mówię... ja mówię... - wyszeptałem z zaciśniętymi zębami - ja mówię, że wstydu nie masz w oczach! Ha!
Hania siadła bezwładnie na powrót na kanapce; spojrzałem na nią: blada była jak płótno. Ale litość nad tym biedactwem uleciała ode mnie. Chwyciłem ją za rękę i cisnąc za drobne paluszki mówiłem dalej:
- Słuchaj! byłem u nóg twoich! kochałem cię więcej niż świat cały...
- Panie Henryku!...
- Cicho bądź: widziałem i słyszałem wszystko! Jesteś bezwstydna! Ty i on!
- Mój Boże! mój Boże!
- Jesteś bezwstydna! Ja bym nie śmiał całować krańca twojej sukienki, a on całował cię w usta. Ty sama garnęłaś się do pocałunków! Haniu! Ja tobą pogardzam! Ja cię nienawidzę!
Głos zamarł mi w piersi. Począłem tylko oddychać szybko i łowić powietrze, którego mi brakło w piersiach.
- Zgadłaś! - mówiłem po chwili - że ja was rozłączę. Choćbym miał życie stracić, rozłączę was; choćbym miał zabić ciebie, jego i siebie. Nieprawda, co ci mówiłem przed chwilą. On ciebie kocha, on by cię nie porzucił, ale ja was rozłączę.
- O czym tak żywo rozprawiacie? - spytała nagle pani d'Yves siedząca w drugim końcu sali.
Była chwila, że chciałem się zerwać i wypowiedzieć w głos wszystko, alem się opamiętał i odrzekłem niby spokojnym, choć trochę przerywanym głosem:
- Sprzeczamy się, która altana w naszym ogrodzie piękniejsza: różana czy chmielowa?
Selim przestał nagle grać i spojrzał na nas uważnie, a potem odrzekł z największym spokojem:
- Ja bym tam oddał wszystkie inne za chmielową.
- Niezły masz gust - odpowiedziałem - Hania przeciwnego jest zdania.
- Czy naprawdę, panno Hanno? - spytał.
- Tak - rzekła cicho.
Znowu czułem, że nie wytrwam dłużej w tej rozmowie. Jakieś czerwone koła zaczynały mi migać przed oczyma. Zerwałem się i wybiegłszy przez kilka pokoi do sali jadalnej, porwałem za stojącą na sole karafkę z wodą i wylałem ją sobie na głowę. Potem, nie wiedząc już, co czynię, grzmotnąłem karafką o ziemię, aż rozprysła się na tysiąc kawałków i wybiegłem do sieni.
Koń mój i Selima stały już osiodłane przed gankiem.
Na chwilę wpadłem jeszcze do mego pokoju, aby jako tako obetrzeć się z wody, i uczyniwszy to wróciłem do sali.
W sali zastałem księdza Ludwika i Selima w największym przerażeniu.
- Co się stało? - spytałem.
- Hania zasłabła, zemdlała.
- Co? jak? - krzyknąłem chwyciwszy księdza za ramię.
- Zaraz po twoim odejściu wybuchnęła głośnym płaczem, a potem zemdlała. Pani d'Yves zabrała ją do siebie.
Nic nie rzekłszy poleciałem do pokoju pani d'Yves. Hania istotnie wybuchnęła głośnym płaczem i zemdlała, ale paroksyzm już minął. Gdym ją ujrzał, zapomniałem o wszystkim i rzuciwszy się na kolana przed jej łóżkiem jak szalony, nie zważając na obecność pani d'Yves, krzyknąłem:
- Haniu! moja złota! moja kochana! Co tobie?
- Nic! już nic! - odpowiedziała słabym głosem i próbowała się uśmiechnąć. - Nic już. Doprawdy nic.
Przesiedziałem u niej z kwadrans. Potem pocałowałem ją w rękę i wróciłem do sali. Nieprawda! Nie nienawidziłem jej! Kochałem ją jak nigdy! Ale za to, gdym ujrzał Selima w sali, miałem ochotę go udusić. O! jego to, jego nienawidziłem teraz z głębi duszy. Obaj z księdzem podbiegli do mnie natychmiast.
- No! jakże tam?
- Już dobrze.
I zwróciwszy się do Selima, rzekłem mu do ucha:
- Jedź do domu. Jutro zjedziemy się o kopców na skraju lasu. Chcę z tobą pomówić. Nie chcę, żebyś tu przyjeżdżał. Nasze stosunki muszą się skończyć.
Selimowi krew uderzyła na twarz.
- Co to znaczy?
- Jutro to ci wytłumaczę. Dziś nie chcę. Rozumiesz? Nie chcę. Jutro o szóstej rano.
To rzekłszy wróciłem do pokoju pani d'Yves. Selim pobiegł za mną parę kroków, ale zatrzymał się we drzwiach. W kilka minut później widziałem go przez okno, jak odjeżdżał.
Siedziałem z godzinę w pokoju, przyległym do pokoiku Hani. Wejść do niej nie mogłem, bo osłabiona płaczem usnęła. Pani d'Yves wraz z księdzem Ludwikiem zeszli na jakąś naradę do ojca. Siedziałem sam aż do pory herbaty.
Przy herbacie spostrzegłem, że ojciec, ksiądz i pani d'Yves mieli jakieś półtajemnicze, półsurowe twarze. Wyznaję, że ogarnęła mnie pewna niespokojność. Czyżby mieli się domyślać czego? Było to prawdopodobne; bo bądź co bądź działy się między nami młodymi dzisiaj rzeczy dość nienaturalne.
- Miałem dziś list od matki - rzekł do mnie ojciec.
- Jakże zdrowie matki?
- Zupełnie dobrze. Ale jest niespokojna o to, co się dzieje w domu. Chce wracać niedługo, ale nie pozwolę na to: musi jeszcze ze dwa miesiące zabawić.
- O cóż matka jest niespokojna?
- Wiadomo ci przecie, że we wsi panuje ospa; byłem tyle nieostrożny, żem jej o tym doniósł.
Co prawda, nic nie wiedziałem, że we wsi panuje ospa. Może wreszcie słyszałem o tym, ale wiadomość odbiła się zapewne o moje uszy jak o ścianę.
- Czy ojciec nie odwiedzi matki? - spytałem.
- Zobaczę. Pomówimy o tym.
- A to już blisko rok, jak kochana pani bawi za granicą - rzekł ksiądz Ludwik.
- Zdrowie jej tego wymaga. Przyszła zimę będzie już mogła tu spędzić. Pisze, że czuje się daleko zdrowszą, tylko tęskni za nami i jest niespokojna - odrzekł ojciec.
A potem, zwróciwszy się do mnie, dodał:
- Po herbacie przyjdź do mego pokoju. Chcę z tobą pomówić.
- Dobrze, ojcze!
Wstałem i razem ze wszystkimi poszedłem do Hani. Była już zupełnie dobrze; chciała nawet wstać, ale ojciec na to nie pozwolił. Koło godziny dziesiątej wieczór jakaś bryczka zadudniła przed gankiem. Przyjechał doktor Stanisław, który od południa bawił w chatach włościańskich. Wybadawszy dobrze Hanię, oświadczył, że wcale nie jest chora, ale potrzebuje rozrywki i odpoczynku. Zabronił się jej uczyć, kazał zaś się bawić i bić wesołą.
Ojciec radził się go, czy nie lepiej wywieźć małe siostrzyczki na czas, póki epidemia nie przeminie, czy też można je trzymać w domu? Doktor uspokoił go mówiąc, że nie ma niebezpieczeństwa; sam umyślnie napisał do matki, żeby była spokojną. Potem zaś udał się na spoczynek, bo upadał ze znużenia. Odprowadziłem go ze świecą w ręku do stancji, gdzie miał ze mną nocować, i samemu przyszła mi ochota już się położyć, bo byłem nad wszelki wyraz zmęczony wrażeniami dnia dzisiejszego, gdy wszedł Franek i rzekł:
- Starszy pan prosi panicza do siebie.
Poszedłem natychmiast. Ojciec siedział w swoim pokoju przy biurku, na którym leżał list od matki. W pokoju byli obecni także ksiądz Ludwik i pani d'Yves. Serce biło mi niespokojnie jak obwinionemu, który ma stanąć przed sądem, bo byłem prawie pewny, iż zechcą mnie badać o Hanię. Jakoż ojciec począł mówić ze mną o rzeczach nadzwyczaj poważnych. Postanowił siostry wraz z panią d'Yves wysłać do Kopczan, do stryja, dla spokojności matki. Ale w takim razie Hania musiałaby zostać sama między nami. Otóż ojciec sobie tego nie życzył. Przy tym oświadczył, iż wie, iż dzieją się między nami młodymi rzeczy, których badać nie chce, ale których nie pochwala; spodziewa się jednak, że wyjazd Hani położy im tamę.
Tu wszyscy poczęli patrzeć na mnie badawczo, ale niepomału zdziwili się, gdy zamiast rozpaczliwie opierać się wyjazdowi Hani przystałem nań z radością. Ja zaś miałem po prostu to wyrachowanie, że wyjazd ten równał się zerwaniu wszelkich stosunków z Selimem. A przy tym jakaś nadzieja, na kształt błędnego ognika, zamigotała mi w sercu, że to ja, a nie kto inny, odwiozę Hanię do naszej matki. Wiedziałem, że ojciec nie może wyjechać, bo żniwa były zapasem; wiedziałem, że ksiądz Ludwik nigdy za granicą nie był, pozostawałem więc tylko ja. Ale była to słaba nadzieja i wkrótce też jak błędny ognik zgasła, gdy ojciec oświadczył, że pani Ustrzycka za parę dni wyjeżdża do kąpieli morskich i że już się zgodziła zabrać ze sobą Hanię i dowieźć ja do matki. Pojutrze miała Hania wyjechać na noc w drogę. Zasmuciło mnie to niepomału, wolałem jednak w każdym razie, żeby wyjechała nawet beze mnie, niż żeby została. Przy tym wyznaję, że niepomierną radość sprawiała mi myśl, co też uczyni i jak przyjmie tę wiadomość Selim, gdy mu ją jutro powiem.

[powrót] [rozdz.X]