Henryk Sienkiewicz

"Selim Mirza"

ROZDZIAŁ VI

Przyszliśmy tam już późną nocą. Nie zastaliśmy w domu ani pana La Grange, ani Lidii. Okiennice w domu były pozamykane, cisza zalegała szalet i ogród. Widziałem, jak złe wrażenie uczyniła na Selimie niespodziana nieobecność Lidii. Obiecywał sobie zapewne odetchnąć i dać folgę słodkim uczuciom, jakie dawno już nie postały w jego duszy, tymczasem spotykał go zawód. Spodziewał się może jakiego listu albo znaku, bo troskliwie wypytywał o wszystko służącą, która zresztą nie umiała nic więcej powiedzieć nad to, że państwo wyjechali i że za trzy dni wrócą. Dla mnie ten wyjazd był zupełnie naturalny, ale Mirza bolał nad nim więcej, niżem się spodziewał, i nie umiał ukryć niespokojności. Był to dla niego jeden z tych wypadków, które same przez się nie znaczą nic, ale które na razie wydają się jakby umyślne przeciwieństwo losu. Sama jednak bytność w domu Lidii zdawała się na Mirzę wpływać korzystnie. Na twarzy jego zniknął ów odcień surowości, a natomiast pojawił się inny, bardziej miękki wyraz. Nasze stosunki stały się zaraz cieplejsze. Ten groźny wódz strzelców znowu przypomniał mi teraz zakochanego studenta Selima. Wziąwszy mnie pod rękę, błąkał się po całym domu. Dla zakochanego pusty dom, w którym mieszkała droga istota, ma jakiś tajemniczy urok. Słodycz wspomnień miesza się w owym uroku ze smutkiem i z echami, jakimi obrzmiewają opuszczone ściany. Każde z tych ech zdaje się mówić: "nie ma jej!" Zaszliśmy naprzód do pokoju Lidii. W porcelanowych wazonikach, po obu stronach ubieralni, stały zwiędłe kwiaty, na ubieralni zaś leżał grzebień w kształcie korony, jakie kobiety noszą w warkoczach. Mirza odwrócił się niby do okna, ale widziałem, jak przyciskał do ust ten grzebień. Musiał tę Lidię kochać naprawdę. Zresztą nic w pokoju nie zdradzało niedawnej jej bytności. Firanki znad łóżka były zdjęte, na łóżku nie leżała pościel, znać było, że jakaś ręka robiła tu już głupi porządek, który zatarł wspomnienia mieszkanki tego pokoju. Meble w białych pokrowcach pozakładane były jedne na drugie, lustra i fotografie, wiszące na ścianach pozasłaniane muślinem. Mirza odsłonił fotografie. Jedna z nich przedstawiała Lidię jeszcze jako dziecko, w krótkiej sukience. Był to dagerotyp stary i wyżółkły. Twarz była widoczna, ale białe pończoszki dziecka tworzyły już tylko dwie białe plamy, ciemna zaś sukienka zlewała się z tłem. Chciało mi się śmiać z tego portretu, bo Lidia jako dziecko widocznie nie była ładna, minkę miała przy tym na tym dagerotypie wystraszoną, usta otwarte, wyraz gapiowaty. Selim odwrócił się ode mnie, jakby nie chcąc, abym spoglądał obojętnym, a może i złośliwym okiem na ten bohomaz. Sądziłem, że jemu musi wydawać się on czymś dziwnie wdzięcznym, ale sądziłem po sobie. Mirza zbyt był trzeźwy i zbyt mało sentymentalny. Jakoż odsunął wkrótce z niechęcią portret i rzekł:
- Ależ to karykatura!
Roześmiałem się szczerze, a on mi zawtórował. Potem zostawiłem go z jego wspomnieniami, sam zaś poszedłem do oficerów, którzy kładli się w sali jadalnej, popijając wino i paląc fajki.
Przed udaniem się na spoczynek, wziąwszy patrol, poszedłem jeszcze pozmieniać straże. Noc była zimna, ciemna. Pod lasem za chmielnikami wilk wył jak najęty, a złowrogie modulacje jego głosu rozlegały się dziwnie żałobnie. W przerwach od strony wioski dochodził głos jakiegoś wieśniaka nawołującego żonę czy córkę:
- Rozyna! Rozyna!
Wróciłem od strony ogrodu. Okna pokoju Lidii były oświecone. Widocznie Selim jeszcze w nim siedział.
Myślałem, że złapię go na marzeniach, ale zastałem go schylonego nad mapą.
- Niemcy są o dzień drogi stąd - rzekł do mnie. - Stoją w dość znacznej sile, ale pojutrze napadnę na nich.
- Kto wie, czy jutro nie będziesz miał rozprawy z La Rochenoirem - odrzekłem.
Machnął ręką.
- Mniejsza o to. Czas z nim skończyć, choć to dla mnie przeciwnik niewart zachodu.
- Przeceniasz się.
- Przyszłość pokaże.
I wymawiając słowo "przyszłość" spojrzał na mapę i uderzył po niej ręką.
Nazajutrz cały ranek zszedł mu na wydawaniu rozkazów. Spodziewał się bitwy. Ale przedtem "kiszmet" chciał, aby stoczyć tę, którą mu przepowiedziałem.
Była godzina trzecia, siedzieliśmy przy obiedzie, gdy drzwi nagle otworzyły się i wszedł La Rochenoire.
W trzydzieści sześć godzin zrobił drogę wymagającą trzech dni. Pokryty był kurzem i jak gdyby zmęczony. Twarz jego była spokojna, oczy nieruchome, nie znać na nim było żadnego na pozór wzruszenia; podobniejszy był tylko do księdza niż kiedykolwiek.
Gdy wszedł, dawni jego oficerowie zerwali się mimo woli na równe nogi.
Mirza spojrzał na niego nieokreślonym wzrokiem, oczy mu błyszczały, ale pozostał spokojny. Widać, był nawet przygotowany, bo skinął na adiutanta, który natychmiast wyszedł z pokoju.
La Rochenoire postąpił kilka kroków. Złowrogie jego oczy nieruchomo spoczywały na Mirzie.
- Przesłałem panu wczoraj rozkaz - mówił z cicha.
- A ja nie uznałem za stosowne go posłuchać.
Połowa twarzy La Rochenoire'a zaczęła drgać nerwowo, jak drgała zwykle w czasie bitew.
- Aresztuję pana! - wyrzekł spokojnie do Mirzy.
Mirza ruszył ramionami i odwróciwszy się rzekł:
- Michaelis! wziąć tego szaleńca.
W tej chwili w nie zamkniętych drzwiach ukazał się adiutant na czele czterech żołnierzy. Żołnierze podeszli automatycznymi ruchami do La Rochenoire'a i stanęli w milczeniu po obu jego stronach.
- W imieniu Rzeczypospolitej jesteś pan aresztowany - rzekł adiutant.
Wówczas ten mały człowieczek w mgnieniu oka skurczył się w sobie i twarz mu pociemniała. W jednej chwili domyślił się wszystkiego: i zemsty Mirzy, i dróg Mirzy. Poznał, że wpadł w straszną zasadzkę, z której było wyjście tylko do grobu.
Ale nie był to człowiek, który by na próżno słowa ronił. Ów zwycięzca w tylu bitwach, ów straszny partyzant nie próbował teraz niczego. Twarz jego nie wyrażała ani sztucznej dumy, ani sztucznej pogardy; nie piorunował Mirzy wzrokiem, pozostał bierny jakby w poczuciu, że wszystko, co by mógł przedsięwziąć, byłoby tylko próżnym szamotaniem się, przeciwnym jego godności.
Przeciwnie twarz Mirzy wyrażała powagę władzy. Nie raczył nawet spojrzeć na La Rochenoire'a. Dla niego był to już nie współzawodnik, nie równy mu przeciwnik, ale zwyczajny biedak przed majestatem sądu - "pauvre diable", którym nie było warto więcej zajmować się, niż tego wymagały paragrafy kodeksu wojennego.
Było w tym wszystkim, w tej nagłej zmianie ról i stosunków, w tym bezdennym upokorzeniu tak dumnego, jak La Rochenoire, człowieka, coś tak tragicznego, że dalsze następstwa tej sprawy bladły przed chwilą obecną.
- Wyprowadzić go - rzekł Mirza.
Miarowe kroki żołnierzy odezwały się złowrogo. Odprowadzono La Rochenoire'a do tego domu, w którym nocowaliśmy za pierwszej bytności w La Mare.
Po odejściu aresztowanego w pokoju panowało głuche milczenie. Dziwne jakieś uczucie ściskało wszystkich za gardło.
Ludzie wojny nie są zwykle dobrymi chrześcijanami, nie przebaczają przeciwnikom dostawszy ich w ręce, a jednak czułem teraz do Mirzy żywą niechęć.
La Rochenoire przychodził do niego bezbronny, a on występował zbrojny w równą nieubłagalność, ale w większą siłę, w pewność zwycięstwa, w bezpieczeństwo osobiste, w powagę władzy, w majestat sędziego, w straszne paragrafy wojenne, w przemoc.
Słowem, po jednej stronie było wszystko, po drugiej nic.
Wiedziałem przy tym, że Mirza mu nie przebaczy. Sąd wojenny zebrał się. Sędziami byli: Michaelis, Marx i ja. Mirza z obowiązku musiał prezydować. Touvenir pełnił obowiązki sekretarza.
Wprowadzono La Rochenoire'a. Gdym spojrzał na niego, zdawało mi się, że przez tę godzinę postarzał przynajmniej o jaki rok, ale był spokojny, a raczej doskonale obojętny.
Gdy po odczytaniu zarzutów, z których jeden tylko byłby dostatecznym, aby skazać go na śmierć, Mirza spytał go, co ma na swoje usprawiedliwienie, ruszył tylko ramionami.
Przed wydaniem wyroku odprowadzono go na powrót do aresztu. Po czym przystąpiliśmy do wydania wyroku. Mirza usunął się od głosowania.
Przypomniałem sędziom, że obwiniony stoczył przeszło czterdzieści zwycięskich potyczek. Zdawało mi się, iż moje słowa uczyniły pewne wrażenie.
Na koniec podaliśmy wota.
La Rochenoire skazany został na śmierć.
Wypadło mi pójść ogłosić mu wyrok. Czyniłem to z największą przykrością.
Niespodziewanie przyjął mnie nie tylko spokojnie, ale nawet z grzecznością. Gdy po spełnieniu swego smutnego posłannictwa zabierałem się do odejścia rzekł:
- Wiedziałem, że pan będziesz głosował przeciw śmierci. Gdyby głos twój przeważył, uczyniłbyś mi największą krzywdę.
Po czym wyszedłem, ale przedtem opatrzyłem jeszcze straże. Dwóch żołnierzy stało we drzwiach, jeden pod oknem od strony chmielnika.
W żadnym razie La Rochenoire nie mógł się ratować ucieczką.
Po czym wróciłem do głównej kwatery, ale nie było mi przeznaczonym spocząć tej nocy. Ponieważ wyrok miał być wykonany wobec wszystkich żołnierzy La Rochenoire'a, dostałem więc rozkaz sprowadzenia tej części oddziału, która pozostawała dotąd tam, gdzie ją La Rochenoire zostawił.
Wymagało to ogromnych dwóch dni czasu. Nie chciało mi się jechać, ale jeszcze bardziej nie chciało mi się prosić Mirzy, ażeby mnie zastąpił kto inny.
Wziąłem więc kilkunastu żołnierzy z jazdy Corbeau i puściłem się w drogę.
Zaraz za La Mare żołnierze dostrzegli koło kościoła jakiegoś człowieka, który chciał się ukryć w złamach muru cmentarnego. Schwytali go i przyprowadzili do mnie.
Poznałem naszego dawnego przewodnika Hugona.
- Co ty tu robisz? - spytałem go dość groźnie.
Hugon był pijany lub udawał pijanego.
- Ja tu znam każdy krzak - mruczał. - Z przeproszeniem waszej wielmożności idę do szaletu. Tam pełno żołnierzy. Przyczołgałem się chmielnikiem, bom myślał, że Niemcy, aż tu żołnierz pod suszarnią chciał mnie bagnetem, rodak to był, rodak, nie Niemiec...
Tu Hugo rozpłakał się.
- Idź spać, tyś pijany.
- To z biedy, proszę waszej wielmożności, z biedy. Dziś człowiek pod wozem, jutro na wozie... albo i inaczej. Tego wczoraj żołnierze się bali, a jutro rozstrzeliwać go będą.
Jakieś podejrzenie mignęło mi w głowie.
- Widziałeś La Rochenoire'a? - spytałem.
- Tam pełno żołnierzy, proszę waszej wielmożności. Nikogo nie puszczają. A to myślę: prześpię się na cmentarzu. Dziś człowiek żyje, jutro go tam położą.
Przez chwilę przyszło mi do głowy, że może La Rochenoire znalazł jaki sposób porozumienia się z Hugonem i że może wysłał go po swoich żołnierzy. Ale potem sam roześmiałem się z tej myśli. Przecie Selim miał dwa razy większe siły, a przy tym Hugon nie mógł przede mną przybyć do tej części oddziału. Zostawiłem go więc na drodze, a sami puściliśmy się dalej.
Nie wiem, jakim cudem wieść o losie La Rochenoire'a przybyła do oddziału przede mną. Oficerowie i żołnierze przyjęli mnie w głuchym milczeniu.
Ale nikt nie okazał najmniejszego nieposłuszeństwa. Było to teraz stado baranów, z którym mogłem robić, co mi się podobało.
Wydałem rozkaz wymarszu i ruszyliśmy natychmiast.
Około południa dałem żołnierzom dwie godziny wypoczynku, potem znów nagliłem ich do pośpiechu. Po wioskach chłopi kryli się przed nami do chałup. Chciałem podwód, by jak najprędzej dostać się do La Mare, i zabierałem po drodze wszystkie wozy z końmi. Wszędzie jednak przywołany mer wioskowy na pierwsze pytanie odpowiadał mi:
- Nie ma.
Wówczas przykładałem mu rewolwer do nosa i dotknięcie zimnej lufki miało dziwną własność rozgrzewania merowskiego patriotyzmu: podwody znajdowały się, jakby wychodziły spod ziemi.
Zbliżaliśmy się do La Mare głęboką nocą i w zupełnym porządku. Ja jechałem naprzód z moimi konnymi żołnierzami o pół mili francuskiej od oddziału. Chciałem być pierwszy, a przy tym musiałem się okrzyknąć hasłem z placówkami oddziału Mirzy.
Od strony wioski nie dochodził najmniejszy szmer, ciemno było w niej zupełnie. Mirza zachowywał zawsze ostrożności większe jeszcze od La Rochenoire'a i nie palił nigdy głęboką nocą ognisk.
Byliśmy już niedaleko kościoła. Mój podoficer podjechał do mnie.
- Panie poruczniku - rzekł - placówki się pospały.
- Nie może być - odpowiedziałem - za to śmierć.
Księżyc świecił jasno. Jak okiem sięgnął, nie było widać szyldwachów.
- Co to jest? - pomyślałem niespokojny.
Przy bramie cmentarnej spodziewałem się jednak, że lada chwila usłyszę:
- Qui vive?
Naokół panowała cisza.
Podoficer zbliżył się znowu do mnie, szepcząc:
- Panie, tu coś zaszło. Szyby w kościele powybijane.
Spojrzałem pod światło księżyca. Blade jego promienie łamały się na oknach kościelnych, ale w niektórych miejscach widać było czarne, głuche otwory: istotnie szyby były potłuczone.
- Tu musieli się chyba bić - szeptał podoficer.
Brama cmentarna była otwarta, wjechaliśmy na cmentarz.
Nagle kopyto mego konia uderzyło o jakiś twardy przedmiot, który odezwał się głuchym echem.
Sądziłem, że to zapewne czaszka ludzka, ukryta w zielsku, kazałem jednak żołnierzowi, by podniósł ten przedmiot.
Żołnierz zsiadł z konia, schylił się i podał mi pikielhaubę pruską.
Było więc rzeczą pewną, że Mirza bił się podczas mojej niebytności i po bitwie musiał wymaszerować dalej.
Jechaliśmy dalej po cmentarzu, badając każdą wklęsłość ziemi z osobna. O pięćdziesiąt kroków od miejsca, na którym znaleźliśmy pikielhaubę, leżał pierwszy trup pruskiego piechura. Znać było po nim, że leżał już kilkanaście godzin i że bitwa musiała się odbyć wczoraj.
Coraz nowe jej oznaki wychylały się z trawy i zielska. Miejscami grunt na przestrzeni kilkudziesięciu łokci pokryty był jak śniegiem szczątkami tektury z ładunków; dalej leżały same pruskie trupy, dalej same francuskie, jeszcze dalej jedne i drugie razem, poprzewracane na wznak i na twarz, często wsparte na sobie głowami lub piersiami. Walczono tu widocznie na białą broń. Promienie księżyca schodziły z jednych grup i oświecały coraz nowe. Ciche te grupy zdawały się spać.
- Do szaletu! - krzyknąłem gwałtownie.
Pomknęliśmy jak burza i wypadli na drogę.
Z dala widać było zbliżające się ciemne masy ludzi: to mój oddział dochodził już do początku muru cmentarnego. Wstrzymałem pochód znakiem ręki, sam zaś z moimi ludźmi, omijając trupy coraz gęściej leżące na drodze, pocwałowałem dalej. W minutę później szalet zarysował się przed nami: okna jednego pokoju były oświecone i otwarte na roścież, również otwarte drzwi do sieni.
Wszedłem pośpiesznie.
W pierwszym pokoju było pusto i ciemno, z następnej sali dochodziło światło przez szpary we drzwiach.
Otworzyłem drzwi i stanąłem jak wryty.
Na środku stała niska sofa bez poręczy, a na niej leżał umarły przykryty prześcieradłem, przez które rysował się jego nieruchomy profil.
W głowie zmarłego stały dwie świece kościelne. Przy jego nogach klęczała czarno ubrana kobieta, z czołem opartym o brzeg sofy i z zaciśniętymi nad głową rękoma.
Gdym wszedł, podniosła się. Poznałem Lidię. Twarz jej była blada, surowa, bezsenna, zmęczona, kamienna i postarzała, ale nie zapłakana.
- Panno Lidio!... - zawołałem przyduszonym głosem.
Podeszła ku mnie na palcach, jakby obawiając się zakłócić spokój nieboszczyka, i tak cicho, jak mówi się przy umarłych, szepnęła:
- Nie żyje!
To rzekłszy wsparła się na moim ramieniu. Suche łkania wstrząsały jej piersią.
Wówczas dopiero przyszła mi myśl, że ten umarły to może być stary La Grange.
Zbliżyłem się szybko do nieboszczyka i podniosłem zasłonę. Spod prześcieradła wionęło trupim chłodem. Żółte światło świec padło na zsiniałą twarz ze wzdętymi ustami, wykrzywioną, okropną.
Była to twarz... Selima Mirzy.

[powrót] [rozdz.VII]