Henryk Sienkiewicz

"Toast"

Było ich około pięćdziesięciu. Mieli jechać na nocny podjazd, ale tymczasem siedzieli przy ognisku i spożywszy kilka baranów, których smakowity zapach czuć było w powietrzu, popijali gorzałką. A zdarzyło się tak dziwnie, że choć była ich garść nieznaczna, zebrali się ludzie z różnych storn Rzeczypospolitej, jako to: wolentarze spod pana Muraszki i spod pana Zboińskiego z Mazowsza, i spod pan Prokszy, który kresowym ochotnikom przewodził. Komenderowano po kilkunastu z chorągwi dlatego, że każdy pułkownik chciał mieć w podjeździe swoich ludzi.
Rej przy ognisku wodził, jak zwykle, pan Zagłoba, ale nie był w dobrym humorze, albowiem lubił się wywczasować, a tu tymczasem trzeba było czekać komendy, a potem siadać na koń i ciągnąć pod nieprzyjaciela. Pieczony udziec barani i dwie lub trzy kwaterki gorzałki pokrzepiły wprawdzie nieco ducha w starym wojowniku, jednakże nie przestał ludziom dogryzać, co omal nie stało się przyczyną ciężkiej niezgody i wielce ostrych pojedynków.
Bo gdy tak siedzieli popijając, trafiło się, że nad przygasłym ogniskiem oberwała się na nocnym niebie gwiazda i ciągnąc za sobą świetlistą strugę zgasła gdzieś w ciemnościach blisko ziemi.
Co widząc pan Pluta, Mazur, stary żołnierz spod Zboińskiego, przeżegnał się i rzekł:
- Może to gwiazda którego z nas.
Lecz Zagłoba dmuchnął przed siebie po wypiciu nowej kwaterki, odsapnął i rzekł:
- Nie waścina.
- A to czemu?
- Bo Mazurowie ciemną gwiazdę mają, a ta była jasna.
- Nie jednemu już, co tej gwieździe przymawiał, świeczki stanęły w oczach.
- Świeczki tym potrzeba, którzy się ślepo rodzą.
- Nie daj, panie Pluta, przymawiać Mazurom - zawołał pan Skulski, który lubo łęczycanin służył z nimi od dawnych lat.
Więc pan Pluta - cięta szabla, ale jeszcze ciętszy język, wraz odparł:
- Mazur ślepo się rodzi - ale za to, jak przewidzi, to kpa i przez deskę rozezna.
Myśleli tedy wszyscy, że pan Zagłoba raz przecie nie znajdzie odpowiedzi, ale on począł tylko przytakiwać głową i rzekł:
- Słusznie! Słusznie! ma się rozumieć! swój swego i przez deskę rozezna.
Na to śmiech wielki powstał koło ogniska, a najgłośniej śmiał się pan Sipajło spod Oszmiany.
- Bożeż ty mój - mówił. - Ot zapomniał języka w gębie. A ja by się nie dał tak skonfundować nawet i panu Zagłobie. Nie wiedzieć co! Niechby tylko!...
Tu pan Zagłoba, czując się poniekąd wyzwanym, spojrzał na niego niezbyt życzliwie, a pan Pluta, rad, że może na kogoś złość wywrzeć, huknął:
- Milczałbyś, boćwino! Nie tobie, któryś prochu nie wąchał, zabierać głos między starymi żołnierzami.
- Nie wąchał, albo i wąchał - odpowiedział z flegmą Sipajło. - Lepiej ja się może i częściej od waszmości potykał.
- Prawdę mówi - zawołał Zagłoba - przecież to oszmiański szlachcic, co w jednym bucie a w jednym łapciu chodzi. W takowym stroju, zwłaszcza w zimie na grudzie, musiał się tylko nie często potykać, ale i zgoła przewracać.
Tu znów rozśmieli się wszyscy, a pan Sipajło, więcej wrażliwy niż wymowny, trzasnął z cicha szablą i rzekł:
- Kto mnie poprosi, temu nie odmówię.
Lecz witebszczanin, pan Portanty, począł go mitygować:
- Nie gniewaj się waść i nie ujmuj za głupią modą.
- Lepiej konserwować taką modę niż mieć czarne podniebienie, jako witebszczanie - odpowiedział Sipajło.
- Lepsze czarne podniebienie niż głupia głowa!
- Co u dytka! - zawołał pan Tretiak spod Humania - dość mi tych swarów przed wyprawą!
- Czego się waść wtrącasz? - zapytał pan Skulski, łęczycanin.
- Bo mi się podoba.
- A mnie się nie podoba. Patrzcie go! Humańczuk... Potrafią i waści przymówić.
- To przymów.
- A dobrze! Bre! Bre! humański dureń, co z cudzego woza bere, a na swój kłade.
- Stulże gębę, piskorku! Siedem razy kaczka cię połknęła i siedemeś razy się wyśliznął.
- Ty się zaś nie wyśliźniesz... Parol!
- Dobrze! Parol ! Jutro!
- To i ja kogo poproszę! - rzekł pan Pluta.
- Lepiej moich wnuków - odparł pan Zagłoba.
- A jaż to ostatni? - zapytał pan Sipajło.
- Kogoż waść prosisz?
- At! co wybierać... wszystkich i kwita!
- Baczność! - zawołał Zagłoba.
Jakoż do ognia zbliżył się oficer spod chorągwi pana Rozdrożewskiego, a jednocześnie ozwało się ciche trąbienie przez munsztuk.
- Na koń - skomenderował oficer.
Po czym do pana Zagłoby:
- Siła na tym podjeździe zależy, więc staraj się waść dostać koniecznie języka, choćbyś też sam miał polec z połową ludzi.
- Dobrze - odpowiedział stary rycerz - lubo muszę waści rzec, że takie polecenie łatwiej komuś dać, niż samemu spełnić!
Oficer ruszył ramionami i zawrócił, a oni pojechali. Noc była gwiaździsta, ale bez księżyca. Za majdanem pół mili borku, dalej niezmierne łąki, na nich, jako zwykle latem, biały, nisko leżący tuman niby może bez końca. Wąska pachnąca torfem droga biegła przez owe łęgi aż hen ku dalszym borom, między którymi stał nieprzyjaciel.
Gdy wjechali w tuman, ledwie człek człeka mógł dojrzeć, a o kilka kroków nie było widać nic.
- Choć w pysk daj! - mruknął Zagłoba.
Ujechali milę i drugą. W tumanie i mroku nie było słychać nic prócz parskania koni.
Aż tu naraz trzej ludzie, którzy jechali w przedniej straży, wrócili w cwał, krzycząc:
- Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel!
Tuż za nimi słychać było tętent nadbiegającej jazdy.
Pan Zagłoba zdarł bachmata i krzyknął:
- Bij!
I po chwili zwarli się tak, iż mogli się rękami za piersi chwytać. W mgle rozległ się szczęk szabel, a czasem huk samopału, czasem kwik koński i okrzyki walczących. Pan Zagłoba rykiem żubrowym przerażał ludzi w ciemnościach, ale i miotał się okropnie, gdyż straszny to był żołnierz, gdy go zanadto do muru przyparto.
Pan Skulski ciął jadowicie, po łęczycku,, tuż koło pana Tretiaka. Pana Portantego chlaśnięto przez policzek i byłby zginął, gdyby nie pan Sipajło, który odbiwszy drugi cios sztychem nieprzyjaciela w gardło ugodził. Pan Pluta, stary i cięty żołnierz, wił się wśród skrzętu jak wąż w mrowisku - i bił w całe kupy jak jastrząb w stado dzikich kaczek.
I wzajem jeden ratował życie drugiemu, a wtem wstał powiew. Tuman zrzedł trochę. Mogli się lepiej widzieć.
Więc przyrosło im serca i poczęli pokrzykiwać, aby tym lepiej każdy mógł rozpoznać, co się z towarzyszem dzieje i kogo ma przy sobie. Pierwszy pan Sipajło, który Plucie żywot zawdzięczał, krzyknął z głębi serca w tumanie:
- Górą Mazury!
- Żywie Oszmiana! - ogłosił Pluta.
A inni, nie chcąc się dać wyprzedzić, nuż wołać:
- Sława Łęczycy!
- Chwała witebszczanom!
- Górą Humań!
- Wiwat Rzeczpospolita!
Ale tymczasem natarto na nich z boków - ba - i z tyłu, tak że wpadli jako wilkowi w gardziel. Że jednak byli z różnych stron, przeto wstydzili się siebie wzajem, więc żaden nie prosił pardonu i bili się do upadłego - bez nadziei, ale na śmierć.
Byliby też wszyscy polegli, gdyby nie to, że pan Zboiński wiedząc, iż w malej liczbie i w nocy nietrudno o przygodę, pociągnął za nimi w trzysta Mazurów, chłopów dobrych. Ów odegnał nieprzyjaciela, złamał, rozbił, część wyścinał, część zagarnął i uwolnił podjazd spod przemocy.
Lecz nie mógł powstrzymać zdziwienia widząc ich robotę - gdyż istotnie, po desperacku się bijąc, naszatkowali ludzi jak kapusty.
- Już chyba i aniołowie nie potykaliby się grzeczniej - rzekł.
Za czym wrócili radośnie do obozu.
Ale choć świt uczynił się, nim dojechali, nie poszli spać, a to dla wielkiej uciechy i dlatego, że poczęto ich zaraz częstować. Oni zaś jedli i pili, wysławiając jeden drugiego i słuchając pana Zagłoby, który coś skromnie o Termopilach wspominał.
Aż gdy już dobrze podpili, pan Portanty przyłożył nagle palec do ust i rzekł:
- Ba, a nasz parol? Jakoż z nim będzie?
- Parol? zjadł go nieprzyjaciel.
- I trochę mu niezdrowo - dodał Zagłoba.
A wtem pan Pluta, który się pokrzepił lepiej od innych, począł uderzać się dłońmi po piersiach, aż rozległo się w izbie - i wołać żałosnym głosem:
- Ja na stare lata miałbym Kainem zostać i rozlewać niewinną krew Abla? na stare lata? ja? Pluta!
I zawył wielkim płaczem, co usłyszawszy inni, kiedy bo nie rykną - aż ludzie spod innych chorągwi zaczęli ich otaczać, ciekawi, co im się mogło wydarzyć.
Tymczasem powstał pan Zagłoba i podniósłszy z niezmierną powagą garniec miodu rzekł:
- Komilitoni moi, dzieci eiusdem matris! dwa jeno słowa powiem, ale kiep, kto mi nie powtórzy:
- Kochajmy się!
- Kochajmy się! - powtórzyły wszystkie usta.
A w tejże chwili na rogach majdanu poczęto trąbić - nie przez munsztuk, ale rozgłośnie, jak czyniono zwykle przed wielką bitwą.


Pierwodruk w wydawnictwie "Scena polska w Łodzi w r. 1884-1901".

[powrót]