Henryk Sienkiewicz

"U źródła"

Jestem wczorajszym studentem i mój dyplom doktora filozofii jeszcze nie zesechł - to prawda. Nie posiadam także ani stanowiska, ani majątku. Cała moja fortuna składa się z dość lichego dworku z ogrodem i kilkuset rubli dochodu - rozumiem więc, że mi odmówili ręki Toli - ale oni mnie przy tym sponiewierali.
I dlaczego? Com ja takiego uczynił? Oto przyniosłem jak na dłoni serce ogromnie uczciwe i powiedziałem tak: "Dajcie mi ją, a ja wam będę najlepszym synem i do śmierci się wam nie wypłacę - ją zaś będę na ręku nosił, kochał i ochraniał."
Prawda, żem wypowiedział to głupio, nieswoim głosem, jąkając się i nie mogąc tchu złapać. Wyście jednak widzieli, że duszę z siebie wyciągam, że mówi przeze mnie uczucie takie, jakiego się na co dzień na świecie nie spotyka - i jeśliście nawet postanowili odmówić, to czemu nie odmówiliście jak ludzie dobrzy, mający trochę miłosierdzia w sercu, tylko sponiewieraliście mnie?
Wy niby chrześcijanie, wy niby idealiści, skąd mogliście wiedzieć, co ja uczynię wyszedłszy od was po takiej odmowie? Kto wam powiedział, że sobie w łeb nie strzelę, raz dlatego, że nie będę mógł żyć bez niej, a po wtóre, że taki rozbrat między tym, co się głosi jako zasada, a między postępkami w życiu, taki faryzeizm i takie kłamstwo w głowie mi się nie pomieści? Czemu nie było wam ani przez sekundę mnie żal? Przecie i mnie nawet nie godzi się deptać bez przyczyny, przecie i mnie szkoda! Może bym i ja, gdyby nie wy, czegoś dokazał na świecie. Młody jestem, prawie student, bez majątku, bez stanowiska - dobrze! Ale, widzicie, mam przed sobą przyszłość - i dalibóg - nie wiem, dlaczegoście w nią napluli.
Te lodowate twarze! to wzgardliwe oburzenie!... Parę dni temu, ani bym przypuścił, że ci ludzie potrafią takimi być: "Mieliśmy pana za uczciwego człowieka, a pan nas podszedłeś, pan nadużyłeś naszego zaufania" - oto słowa, którymi cięli mnie przez twarz jak szpicrutą. Na chwilę przedtem winszowali mi tak serdecznie dyplomu, jakbym był ich synem - i dopiero gdym pobladłszy ze wzruszenia powiedział im, co mi było największym bodźcem w pracy, serdeczność i uśmiechy zgasły, twarze im skrzepły, powiało od nich mrozem - i pokazało się, żem "nadużył ich zaufania..."
I tak mnie zgnębili, zdeptali, że przez chwilę i mnie samemu zdawało się, żem uczynił coś haniebnego i że ich istotnie podszedłem.
Ale jakim sposobem? Co to jest? Kto tu kogo zabił i kto gra rolę nędznika? Albom ja zupełnie oszalał, albo w tym, że ktoś kocha uczciwie i chce oddać duszę, krew, pracę, nie ma nic podłego. Jeśli wasze oburzenie było prawdziwe - to kto ten głupiec?
Ach! - i na tobie się zawiodłem, ja, którym tak na ciebie liczył! Oni mi powiedzieli: "Jesteśmy pewni, że córka nasza w niczym pana nie upoważniła do takiego kroku." - Oczywiście, nie zaprzeczyłem. I przyszła potem ta "córka" z całą bezdenną biernością dobrze wychowanej panny i wyjąkała ze spuszczonymi oczyma, że nawet nie rozumie, skąd mi przyszła myśl podobna.
Nie rozumiesz? Posłuchaj mnie, panno Tolu: nie powiedziałaś mi, że mnie kochasz - prawda! Nie mam rewersu z twoim podpisem, a choćbym go miał, to bym go nie pokazał. Ale powiem ci tylko tyle: jest jakaś sprawiedliwość, jest jakiś trybunał, wszystko jedno gdzie, czy gdzieś nad chmurami, czy w ludzkim sumieniu, wobec którego musisz zeznać: tego człowieka zawiodłam, tego człowieka się zaparłam, tego człowieka wydałam na upokorzenie i na nieszczęście.
Nie stało ci odwagi czy serca? - nie wiem, tylko żeś mnie zawiodła okropnie. Kocham cię jeszcze, nie chcę ci złorzeczyć, ale widzisz, gdy chodzi o zatracenie lub o ratunek człowieka, to trzeba mieć odwagę, trzeba, żeby prawość i kochanie były większe od strachu. Inaczej jest się powodem, że komuś belki mozolnie wznoszonego domu spadają na głowę. To przytrafiło się u mnie. Całą moją przyszłość budowałem na ślepej wierze w twoją miłość i pokazało się, żem budował na piasku, bo ci w stanowczej chwili zbrakło odwagi, bo mając wybór między złym humorem twoich rodziców a moją niedolą, wybrałaś moją niedolę.
Gdybyś mi w tym rozbiciu została taką, za jaką cię miałem, byłoby mi teraz lżej, miałbym pociechę i nadzieję. Czy ty wiesz, że wszystko, com od kilku lat robił, robiłem przez ciebie i dla ciebie? Pracowałem istotnie jak wół, nie dosypiałem po nocach, podostawałem jakieś medale i dyplomy, tobąm żył, przez ciebiem oddychał, o tobiem myślał. I oto teraz pustka przede mną, w której wyje smutek jak pies. Nie pozostało mi nic.
Ciekawym, czy ci to choć raz do głowy przyjdzie?
Ale pewno rozsądni rodzice wytłumaczą ci, że ja jestem student i że to jest moja głupia egzaltacja. Co do studenta, gdybym nim jeszcze naprawdę był, mógłbym odpowiedzieć jak Szekspirowski Szylok: "Zali nie jesteśmy ludźmi takimi jak i wy? jeśli nas zakłujecie, czy nie płynie w nas krew, a jeśli nas skrzywdzicie, czy nie płyną nam łzy?" To wszystko jedno. Kimkolwiek ktoś jest, nie wolno go krzywdzić. Moja egzaltacja, głupia czy nie głupia, również nie upoważnia nikogo do znęcania się nade mną. Dobrze, że się już ten nasz dzisiejszy świat, jak wielka, bezduszna budowa złożona z głupoty, kłamstwa i hipokryzji, rysuje i rozpada, bo niepodobna na nim żyć. Ja teraz mam sobie oto czas; zostałem psu na uciechę doktorem filozofii, więc jako filozof zastanawiam się nad rozmaitymi ludzkimi stosunkami, które się świeżo tak gruntownie na mnie odbiły. Wam, ludziom tak zwanym rozsądnym, dość na tym, gdy wynajdziecie puste słowo, czczą nazwę na rzecz, a że tam ktoś kark skręci przez rzecz samą - mniejsza o to. Egzaltacja! Co mi za pociecha z nazwy, kiedy mi to skręca wnętrzności? Co mi pomożecie waszym słownikiem? Wy przy tym odmawiacie prawa istnienia wszystkiemu, czego nie odczuwają wasze stępione nerwy. Gdy wam zęby wypadną ze starych szczęk, przestajecie wierzyć w ból zębów. Według was reumatyzmy naprawdę bolą, ale miłość to tylko egzaltacja. Ilekroć o tym myślę, jest we mnie dwóch ludzi: jeden - ten wczorajszy student, który w imię nowych czasów chce bić obuchem w głupotę ludzką, drugi - człowiek głęboko pokrzywdzony, któremu się chce kląć i łkać. Tak nie można żyć. Dość mamy tego idealizmu w słowach, a utylitaryzmu w czynach. Przychodzi taki czas, w którym albo trzeba stosować postępki do zasad, albo mieć odwagę wygłaszania zasad równie cynicznych jak postępki. Bóg jeden wie, ile razy słyszałem od rodziców Toli, że majątek nie stanowi szczęścia, że charakter więcej jest wart od bogactwa, że spokój sumienia jest najwyższym dobrem. Tak? A oto ja mam i trochę charakteru, i wiele pracy, i spokojne sumienie, i młodość, i miłość - a jednak wyrzucili mnie z tym wszystkim za drzwi; gdybym zaś dziś wygrał na loterii pół miliona - jutro oddaliby mi ją z radością. Jutro przyszedłby tu jej ojciec i otworzyłby mi ramiona - jak Bóg na niebie!
Kto chce być kupcem, niechże choć umie rachować, ale wy, ludzie niby trzeźwi, nawet i tego nie umiecie. Ta wasza trzeźwość, ten wasz rozsądek, prowadzi was do złudzeń. Nie umiecie rachować - słyszycie! Nie mówię tego w gorączce, to nie są żadne dziwactwa. Miłość jest, istnieje, więc trzeba ją uznać jako rzeczywistą wartość. Gdyby przyszedł jaki genialny matematyk, obliczyłby ją wam na pieniądze - i dopiero wzięlibyście się za głowy, co to za bogactwo! To jest rzecz tak pozytywna, tak samo realna, tak samo niezbędna w życiu jak pieniądze. Rachunek jest prosty: życie tyle jest warte, ile w nim jest szczęścia, a przecie to jest ogromny kapitał, niewyczerpane źródło szczęścia. To się równa zdrowiu i młodości. A wam takie proste rzeczy w głowie się nie mieszczą. Powtarzam raz jeszcze: nie umiecie rachować! Milion jest wart milion i ani grosza więcej; wam zaś się zdaje, że prócz tego wart jest tyle, ile wszelkie inne dobro życia. W skutek tej omyłki błąkacie się w świecie zupełnie sztucznym, nie widzicie rzeczy we właściwych proporcjach i mylicie się co do ceny. Wy jesteście romantycy, tylko wasz romantyzm jest płaski, bo pieniężny i prócz tego szkodliwy, bo łamie i psuje życie nie tylko ludziom, którzy was nie obchodzą, ale waszym własnym dzieciom.
Toli byłoby dobrze ze mną; byłaby szczęśliwa! Ale jeśli tak, to czego więcej chcecie? Nie mówcie mi, że ona by i sama mnie odepchnęła. Gdyby nie to, że wychowaniem zabiliście w niej wszelką samodzielność, wszelką wolę, szczerość i odwagę, nie siedziałbym teraz samotny z pękającą od bólu głową. Nikt Toli nie patrzał tak w oczy jak ja - i nikt nie wie lepiej, co czuła i jaką by była, gdybyście jej duszy nie otruli.
A teraz straciłem i ją, i razem z nią wiele innych rzeczy, którymi się żyje jak chlebem, a bez których się umiera. Oj, wy, niedoszli moi rodzice, i ty, moja stracona żono! chwilami przypuszczam, że chyba nie zdajecie sobie sprawy, coście zrobili ze mną, bo inaczej przysłalibyście jeszcze po mnie. Niepodobna, żeby nie było wam mnie żal.

= = =

Co mi z wyrzutów! Słuszność po mojej stronie. To wszystko, com napisał, jest ścisła prawdą, ale ta prawda nie powróci mi Toli.
I w tym jest przepaść - bo mi się w głowie nie może pomieścić, jakim sposobem słuszność i prawda mogą się na nic nie przydać. A mnie to wszystko na nic, zupełnie na nic! Świat przecie ma być tak samo zorganizowany jak umysł ludzki - więc skąd ten rozbrat? Jeśli jest inaczej, to trzeba wiecznie żyć własną kołowacizną. - Nie mogę pisać dłużej.

* * *

Po długim czasie biorę się znów do pióra. Niech rzeczywistość mówi sama za siebie - ja tylko opowiem po prostu, co się stało. Wyjaśnienie przyszło dopiero po całym szeregu zdarzeń, więc i spisuję je tak, jak następowały, nim sam mogłem zrozumieć przyczyny.
Rano, nazajutrz po owym dniu klęski, przyszedł do mnie ojciec Toli. Ujrzawszy go - ścierpłem. Była chwila, że wszystkie myśli tak odleciały mi z głowy jak stado ptaków z drzewa. Zdaje mi się, że coś podobnego musi się czuć w chwili konania. Ale on miał twarz pogodną i zaraz od progu począł mówić wyciągając ku mnie ręce:
- No, źleśmy spędzili noc - prawda? Ja to rozumiem, bom i sam był niegdyś młody.
Nie odpowiedziałem, nie rozumiałem nic; nie wierzyłem, że go widzę przed sobą. On tymczasem potrząsnąwszy mymi dłońmi zmusił mnie, bym siadł, i sam siadłszy naprzeciw mówił dalej:
- Przyjdź do siebie, uspokój się i pogadajmy jak dobrzy ludzie. Mój drogi panie, czy pan myślisz, żeś tylko sam nie spał? Myśmy także nie spali. - Jakeśmy trochę ochłonęli po odejściu pana, zrobiło nam się tak przykro, że ani rady. To tak jest! Gdy człowieka coś nagle zaskoczy, to i straci głowę, to i miary nie zachowa. - Było nam przykro i prawdę rzekłszy wstyd. Dziecko uciekło do swego pokoju, a starzy, jak to starzy, nuż na siebie winę zwalać: tyś winna, tyś winien! Taka natura ludzka. Ale potem przychodzi rozmysł i żal: młody jest, uczciwy, zdolny, kocha, zdaje się, nasze dziecko całym sercem - czego u licha myśmy stanęli dęba? Jedno nas tłumaczy: jeśli pan kiedyś będziesz ojcem, to zrozumiesz, że rodzicom dla dziecka nigdy dosyć. Wszelako przypomniało nam się, że co dla nas mało, to dla Toli może być właśnie dosyć - więc postanowiliśmy lepiej wybadać, co tam dziewczyna chowa w sercu - i wezwaliśmy ją na naradę. - Dobry trzeci rajca! - nie ma co mówić! Jak zaczął obejmować nas za nogi, a kłaść nam na kolana tę swoją kochaną głowinę, tak ot... rodzicielskie serce...
Tu wzruszył się sam i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wszystko, com słyszał, wydawało mi się snem, bajką, cudem; moja męka poczęła się już zmieniać w nadzieję, on zaś opanowawszy wzruszenie rzekł:
- Pewnoś tam na nas góry walił, a my jesteśmy ludzie dobrej woli, choć prędcy; a na dowód powiem ci, że jeśli wolisz Tolę od swojej urazy - to chodźże tu...
I otworzył mi ramiona, ja zaś wpadłem w nie na wpół przytomny, na wpół obłąkany, szczęśliwy. Czułem, że gardło mam ściśnięte i że potrafiłbym chyba tylko wybuchnąć łkaniem. Chciałem koniecznie przemówić i nie mogłem. W duszy miałem jeden krzyk szczęścia, zdumienia i wdzięczności. Wszystko to spadło na mnie od razu jak piorun; ni głowa, ni serce nie mogły tego objąć i doznawałem niemal bólu od tego nadmiaru zmian uczuć i myśli. Ojciec Toli odjął z lekka moje ręce z własnych ramion i całując mnie w czoło rzekł:
- Dobrze już, dobrze! Tego spodziewałem się po twoim przywiązaniu dla niej. Zapomnij o tym, co było, i uspokój się.
Widząc jednak, że nie mogę przyjść do siebie ni opanować wzruszenia, począł na mnie gderać dobrotliwie:
- Bądźże mężczyzną i weź się w kupę! Trzęsiesz się jak w febrze. No, ależ ta smerda zaszyła ci się głęboko pod żebra...
- Oj głęboko! - wyszeptałem z wysileniem.
Ojciec uśmiechnął się:
- Proszę! a to niby taka cicha woda...
I widocznie ta moja niezmierna miłość do Toli schlebiała jego dumie rodzicielskiej, bo rad był i uśmiechając się ciągle powtarzał:
- To kleszcz! to kleszcz!
Ja poczułem nagle, że jeśli jeszcze kwadrans zostaniemy w pokoju, to mi się w głowie coś popsuje. W zwykłych warunkach umiem dość panować nad sobą, ale tym razem przeskok był zbyt wielki. Potrzebowałem odetchnąć świeżym powietrzem, zobaczyć ruch uliczny, przede wszystkim zaś potrzebowałem zobaczyć Tolę, by się przekonać, że ona rzeczywiście istnieje na świecie, że to wszystko nie sen i że mi ją dają naprawdę.
Począłem prosić ojca, byśmy zaraz poszli do nich, na co zgodził się chętnie.
- Chciałem ci to sam zaproponować - rzekł - bo tam u nas pewno też ktoś sobie nosek o szyby rozpłaszcza i wypatruje oczy na ulicę. Teraz i tak nie byłbyś w stanie mówić o interesach, więc pomówimy o nich później.
W kilka minut potem byliśmy już w drodze. Z początku patrzałem na ludzi, domy i powozy jak człowiek, który po długiej chorobie wyszedł pierwszy raz na miasto i doznaje zawrotu głowy. Stopniowo jednak ruch i świeży powiew oprzytomniły mnie. Nad wszystkimi myślami zapanowała jedna: "Tola cię kocha i za chwilę zobaczysz ją!" Czułem, że tętna biją mi w skroniach jak młotem - i rzeczywiście trzeba było mieć dobre obręcze na głowie, żeby to wytrzymać. Przecie przed godziną jeszcze myślałem, że albo już Toli nigdy w życiu nie zobaczę, albo tam kiedyś, gdzieś, jako żonę innego. A teraz szedłem do niej, by jej powiedzieć, że będzie moja - i szedłem dlatego, że ona pierwsza wyciągnęła do mnie ręce. Wczoraj nazywałem ją lalką bezmyślną, a ona tymczasem włóczyła się u nóg rodziców, prosząc za nas oboje. Serce miałem przepełnione żalem, skruchą, rozrzewnieniem, poczuciem, żem Toli niewart; przysięgałem sobie, że jej to wynagrodzę, że jej za każdą łzę wczorajszą wypłacę tkliwością, przywiązaniem i zaprzedaniem się jej bez granic.
Inni zaślepiają się w miłości, ja nie potrzebowałem się zaślepiać, bo za Tolę mówiły czyny. Ona sprawiła ten cud. Krzywdziłem - ja. Krzywdziłem zarówno ją i jej rodziców. Gdyby byli takimi, za jakich ich miałem, to by się nie dali ubłagać, to by się nie zdobyli na tę prostotę, nie ludzką, ale anielską, z jaką ojciec przyszedł do mnie i powiedział: "Zbłądziliśmy - weź ją!" - Nie powstrzymały go od tego ni konwenanse światowe, ni miłość własna.
Przypomniały mi się jego słowa: "Pewnoś tam na nas góry walił, a my jesteśmy ludzie dobrej woli, choć prędcy." Ta prostota gnębiła mnie teraz tym bardziej, im większe góry na nich wczoraj waliłem. Żadnego słowa więcej, żadnego wzniosłego frazesu, żartobliwy uśmiech - i oto wszystko. Gdym teraz o tym pomyślał, nie mogłem dłużej wytrzymać, tylko chwyciwszy rękę ojca, podniosłem ją ze czcią do ust.
A on znów uśmiechnął się tym swoim dobrym, jasnym uśmiechem i rzekł:
- Myśmy to sobie dawno z żoną powiedzieli, że zięć musi nas kochać.
I stało się, jak sobie życzyli, bo nim zostałem ich zięciem, kochałem ich już jak syn rodzony.
Ponieważ szedłem bardzo szybko, ojciec począł się drażnić ze mną, sapał, udawał, że się męczy, i mówił, że nie może nadążyć, i skarżył się na gorąco. Istotnie, wczoraj zima przełamała się. Ciepły wiatr marszczył wodę w miejskim ogrodzie i w powietrzu było jakieś odżycie, jakaś siła wiosenna. Stanęliśmy wreszcie przed mieszkaniem Toli. W oknie coś mignęło i schowało się w głąb pokoju, ale nie byłem pewien, czy to Tola. Na schodach poczęło mi znów bić serce. Bałem się matki. Przeszedłszy jadalny pokój zastaliśmy ją w salonie. Gdym wszedł, zbliżyła się szybko i wyciągnęła ku mnie rękę, którą ucałowałem ze czcią i wdzięcznością, bąkając przy tym:
- Czym ja sobie zasłużyłem...
- Niech nam pan przebaczy wczorajszą odmowę - rzekła. - Nie zastanowiliśmy się nad tym, że większego przywiązania Tola w całym świecie znaleźć by nie mogła.
- To prawda! to prawda, pani! - zawołałem z zapałem.
- A że nam przede wszystkim o szczęście dziecka chodzi, więc zgadzamy się oddać ją panu... i mogę tylko powiedzieć: Szczęść wam, Boże!
To rzekłszy, ścisnęła moje skronie, po czym, zwróciwszy się ku drzwiom, zawołała:
- Tolu...
I weszło to moje kochanie, blade, z zaczerwienionymi oczyma, z kosmyczkami rozwianych włosów na czole, zmieszane, wzruszone tak jak i ja. Jakim sposobem nic w niej nie uszło mojej uwagi - nie wiem. Wiem tylko, żem widział i łzy wezbrane pod powiekami, i drżące usta, i radość przebijającą się przez łzy, i uśmiech pod zmieszaniem.
Przez mgnienie oka stała z rękoma zwieszonymi na sukni, jakby nie wiedząc, co począć; wtem ojciec, którego humor widocznie nigdy nie opuszczał, ozwał się ruszając ramionami:
- Ha! trudna rada! wziął na kieł i nie chce ciebie.
Wówczas spojrzała nagle na mnie i rzuciła się ojcu na szyję, wołając jakby z wybuchem:
- Nie wierzę, tatusiu, nie wierzę!
Ja, gdybym był poszedł za pierwszym popędem serca, byłbym jej do nóg padł. Nie uczyniłem tego jedynie przez brak odwagi i dlatego, żem głowę stracił. Zostało mi tylko tyle przytomności, żem sobie w duszy powtarzał: "Ośle, nie ryknij!" - Poczciwy ojciec znów przyszedł nam w pomoc, uwolniwszy się bowiem od uścisku Toli rzekł niby gniewając się na nią:
- Kiedy mnie nie wierzysz, to idźże sobie do niego!
I posunął ją ku mnie, a przede mną niebo otworzyło się w owej chwili. Chwyciwszy jej ręce, przycisnąłem je w uniesieniu do ust i sam nie wiem, jak długo nie mogłem od nich warg oderwać. Nieraz poprzednio wyobrażałem sobie, że całuję jej ręce, ale nie wyobraźni mierzyć się z podobną rzeczywistością! Miłość moja była dotychczas jak zamknięta w ciemnicy roślina. Nagle wyniesiono ją na jasne powietrze, pozwolono jej bujać w słońcu i cieple, więc miara mego szczęścia dopełniła się przez to poczucie. Piłem otwarcie ze źródła dobra i radości. Kochać i więzić w sobie miłość, a kochać i czuć, że się wchodzi w swoje prawo - kochać i brać w posiadanie, to dwie zupełnie różne rzeczy. Nie tylko nie miałem, ale nie mogłem mieć o tym pojęcia.
Rodzice pobłogosławiwszy nas wyszli i umyślnie zostawili nas samych, abyśmy mogli wypowiedzieć sobie wszystko, cośmy wzajemnie czuli. Ale z początku ja, zamiast rozmawiać, patrzyłem tylko na nią w zachwyceniu, a jej twarz mieniła się pod moim wzrokiem. Rumieńce pokryły jej policzki, kąciki ust drgały uśmiechem, pełnym nieśmiałości i zawstydzenia, oczy miała zamglone, główkę jakby zasuniętą w ramiona - chwilami spuszczała powieki i zdawała się czekać na moje słowa.
Siedliśmy wreszcie obok siebie pod oknem, trzymając się za ręce. Dotychczas była ona dla mnie czymś jakby bezcielesnym, oderwanym, więcej kochanym duchem, więcej drogim imieniem, więcej podziwianym wdziękiem niż osobą; teraz zaś, gdy ramię jej dotykało mojego, gdy biło na mnie ciepło jej twarzy, nie mogłem się oprzeć jakby pewnemu zdumieniu, że ona taka rzeczywista. Niby się to wie, ale się tego nie odczuwa, dopóki nie jest się blisko kochanej kobiety. Teraz patrzałem z takim podziwem na jej twarz, usta, oczy, na jej jasne włosy i jaśniejsze jeszcze rzęsy, jakbym jej nigdy dotąd nie widział. I upajałem się nią. Nigdy żadna twarz kobieca nie wypełniała tak dalece wszystkich moich marzeń o kobiecym wdzięku, żadna nie pociągała mnie tak nieprzeparcie. A gdym pomyślał, że te wszystkie skarby będą moje, że już należą do mnie i stanowią moje dobro najwyższe - świat cały kręcił się ze mną.
Przemówiłem wreszcie. Począłem jej opowiadać gorączkowo, jak kochałem ją od pierwszej niemal chwili - przed półtora rokiem - w Wieliczce - gdzie spotkałem ją wypadkowo w licznym a obcym mi towarzystwie - i gdzie zrobiło się jej słabo na dnie kopalni, a ja pobiegłem po wodę do jeziorka. Nazajutrz byłem z wizytą u jej rodziców, z której wyszedłem do reszty rozkochany. Wszystko to, jak przypuszczam, było jej doskonale wiadome, ale słuchała z największą przyjemnością, uśmiechając się, płonąc, a czasem nawet zadając po cichutku rozmaite pytania. Mówiłem jeszcze długo i w końcu nawet mniej głupio, niżem się spodziewał, jak potem była mi jedynym celem, jedynym pokrzepieniem, jak głęboko i strasznie byłem nieszczęśliwy wczoraj jeszcze, gdym sobie powiedział, że wszystko przepadło, i gdy straciłem wiarę nawet w nią.
- Ja byłam równie nieszczęśliwa... - odpowiedziała. - I prawda, że w pierwszej chwili nie umiałam jednego słowa wyjąkać, ale potem starałam się wszystko naprawić.
Przez chwilę milczeliśmy oboje. We mnie znów odbywała się walka między nieśmiałością, a chęcią ucałowania jej nóg; wreszcie, w sposób najpotworniej niezgrabny i godny ostatniego idioty, spytałem jej, czy mnie także choć trochę kocha.
Ona przez jakiś czas siliła się na odpowiedź, ale nie mogąc się na nią zdobyć wstała i odeszła.
Wróciwszy po chwili z albumem w ręku usiadła na powrót przy mnie i pokazała mi rysunek przedstawiający mój własny portret.
- To ja rysowałam z pamięci - rzekła.
- Pani?
- Ale tam jeszcze coś jest - mówiła dalej kładąc paluszek na kartkę.
Teraz dopiero spostrzegłem, że na boku, na samym brzeżku, znajdują się drobniuchno wypisane literki: J. v. a..
- To się czyta po francusku - szepnęła.
- Po francusku?
I w swojej bezdennej naiwności nie mogłem jeszcze się domyślić, co to znaczy, aż sama zaczęła:
- Je vous...
Nagle, schowawszy twarz w dłonie, schyliła się tak nisko, że dostrzegłem jej krótsze włoski zafryzowane na szyi i samą szyję. Teraz domyśliłem się wreszcie i począłem powtarzać z bijącym sercem:
- Teraz już wolno, wolno!
Podniosła się uśmiechnięta i rozpromieniona.
- I trzeba - dodała mrugając oczyma i jakby mi przykazując na przyszłość.
W tej chwili zawołano nas na śniadanie. Mógłbym był przy nim pozjadać noże i widelce nic o tym nie wiedząc.

* * *

Człowiek z niczym się tak łatwo nie oswaja, jak ze szczęściem. To wszystko, co się stało, było wprost szeregiem cudów, a w dwa dni później zdawało mi się rzeczą zupełnie naturalną, że Tola jest moją narzeczoną, zdawało mi się, że tak być powinno i że mi się to należy - właśnie dlatego, że nikt jej tak nie kochał jak ja.

* * *

Rozniosło się wreszcie po mieście, że zostałem narzeczonym - i począłem odbierać życzenia od kolegów. Jeździliśmy z Tolą i jej rodzicami za miasto, przy czym wiele osób widziało nas razem. Pamiętam tę przejażdżkę doskonale. Tola w paltociku "loutre" i w takimże toczku wyglądała jak zjawisko, bo jej przezroczysta cera wydawała się jeszcze delikatniejsza przy ciemnobrązowej barwie futerka. Wszyscy oglądali się za nami i podziwiano ją tak, że niektórzy moi znajomi stawali jak wryci.
Za rogatkami, minąwszy sznur coraz niższych domów, wyjechaliśmy wreszcie na świat otwarty. Na polach między zagonami świeciła woda, w której długimi smugami błyszczało światło. Łąki były całkiem zalane, zagaje bez liści, czuć było już jednak wiosnę. Przyszła wreszcie chwila zmroku, w której w całym świecie jest wielki spokój. Taki spokój ogarnął wtedy i nas. Po wstrząsających wrażeniach dni poprzednich czułem jakby wielkie i słodkie uciszenie. Przed sobą miałem kochaną twarz Toli, różową od wiatru, ale także spokojną i ukojoną w tej ciszy wieczornej. Umilkliśmy oboje i tylko patrzyliśmy na siebie, uśmiechając się kiedy niekiedy. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to jest szczęście zupełnie niezmącone. Będąc bardzo młodym i przeżywszy mało, nie miałem zapewne ciężkich grzechów na sumieniu, ale jak każdy człowiek nosiłem swoje brzemię win, zboczeń i przywar. Owóż w tej chwili to brzemię spadło mi z ramion. Nie czułem w sobie żadnej goryczy, najmniejszej niechęci do ludzi; gotów byłem każdemu przebaczyć, każdemu pomóc, słowem: czułem się zupełnie odrodzony, jak gdyby miłość, zabrawszy mi cała duszę, wlała we mnie natomiast anioła.
I było tak dlatego, że mi pozwolono kochać i oddawano to drogie stworzenie, które teraz siedziało naprzeciw mnie. Co większa, z tego samego powodu w tym powozie znajdowało się czworo ludzi nie tylko co się zowie szczęśliwych, ale lepszych, niż byli przedtem. Wszystkie małostki tego świata, liche ambicje, liche względy, wszystko to, co zniża i mierzi życie, co czyni je płaskim i obłudnym, otrząsnęliśmy z siebie razem z poprzednią goryczą i zmartwieniem. Zaledwie rodzice Toli otworzyli dom temu błogosławionemu gościowi, natychmiast zaczęliśmy żyć szerzej i wyżej niż poprzednio.
Więc nie mogło mi się w głowie pomieścić, dlaczego ludzie tak często odpychają to jedyne, największe dobro życia.
Jeszcze zaś częściej marnują je. Mówiłem sobie w duszy tak: Znam te zdawkowe prawdy, krążące między ludźmi jak fałszywa moneta, że miłość starzeje się, więdnie, przechodzi, mija i że potem tylko przyzwyczajenie jest wiązadłem między mężczyzną i kobietą. Otóż dowiodę, że to prawo stosuje się wyłącznie do ludzi głupich albo nędznych. Są dusze wybrane, które umieją się od niego uchylić; sam takie spotykałem na świecie, więc i ja chcę i będę do nich należał. Jeśli ten płomień dziś czyni mnie tak szczęśliwym, to przecie pierwszym moim obowiązkiem, sprawą najprostszego egoizmu jest, by nie wygasł ani się nawet zmniejszył w przyszłości. Więc tę wielką przyszłość wyzywam! ona ma czas, ja mam swoją wielką miłość i dobrą wolę. Żyć z Tolą i przestać ją kochać - zobaczymy!
Nagle opanowała mnie nieprzeparta chęć, by to życie rozpocząć jak najprędzej. Wiedziałem, że zwyczaje świata sprzeciwiają się temu, by narzeczeni brali ślub przed upływem wielu tygodni i miesięcy, ale przypomniałem sobie, że mam do czynienia z wyjątkowymi ludźmi. Zresztą byłem przekonany, że Tola mi w tym pomoże, i postanowiłem wciągnąć ją do tej sprawy.
Więc gdy po powrocie do domu zostawiono nas samych , wyspowiadałem się jej z moich myśli. Słuchała z ogromną radością. Zauważyłem, że nie tylko sam projekt, ale nawet narada nad nim, mająca urok spisku między zakochanymi, zachwyca ją po prostu. Chwilami miała taką minkę jak dziecko, któremu obiecują, że jakaś nadzwyczajna zabawa już niezadługo się odbędzie, i nie mogła się powstrzymać od tańcowania po pokoju. Tego wieczoru jednak nie wspominaliśmy o tym, natomiast przy herbacie opowiadałem o moich nadziejach na przyszłość i o drogach, które się przede mną otwierają. Rodzice słuchali mnie tak, jakby te nadzieje były już spełnione. Gdybym mógł przypuścić, że ci ludzie gołębiej prostoty czynią coś przez politykę, musiałbym przyznać, że to jest najlepsza polityka, albowiem widząc ich wiarę i ufność powiedziałem sobie: Nie zrobię wam zawodu, choćbym miał głowę nałożyć!
Wyszedłem późno. Tola wybiegła za mną i jeszcze w przedpokoju powtarzała półgłosem:
- Dobrze! dobrze! Po co marudzić? nie lubię marudztwa! dobrze! dobranoc! Boję się tylko mamy, bo mamie będzie chodziło o wyprawę.
Nie bardzo istotnie rozumiałem, dlaczego się robi wyprawę, skoro panny muszą przecie i jako panny mieć pewien zapas ubiorów, ale swoją drogą wszystkie tego rodzaju wyrazy, stwierdzające niejako, że nie śnię, że się naprawdę z Tolą żenię, uszczęśliwiały mnie do wysokiego stopnia. Wracając do domu powtarzałem mimo woli: Wyprawa! wyprawa! - nie przewiduję, by z jej powodu mogły wyniknąć jakieś poważne trudności. Widziałem jednak oczyma duszy mnóstwo sukienek jasnych, pstrych, ciemnych i kochałem się w każdej po kolei. Przyszło mi wówczas na myśl, że i mnie wypada urządzić dom na przyjęcie Toli. Znajdowałem nową rozkosz w tej myśli. Brakło mi trochę pieniędzy, ale postanowiłem mimo tego urządzić wszystko jak najprędzej. W nocy nie mogłem spać, albowiem miałem pełną głowę sukienek, szaf, stolików, krzeseł itd. Dawniej nie sypiałem ze zmartwienia, potem ze szczęścia.

* * *

Nazajutrz byłem u stolarza. W lot zrozumiał, o co mi chodzi. Pokazywał mi rozmaite meble, na których widok ujrzałem dotykalniej moje przyszłe pożycie z Tolą. Nibym także to wszystko wiedział, ale dostałem bicia serca. Stolarz radził ściany pomalować, bo papierowe obicia musiałyby schnąć długo. Uczynny ten człowiek obiecał mi za odpowiednim wynagrodzeniem sam się tym zająć.
Poszedłem od niego do dwóch kolegów, z którymi żyłem najbliżej, prosić ich na drużbów. Z rodziny nie miałem żywego ducha. Życzenia ich i uściski pomieszały się w głowie mojej z innymi wrażeniami i utworzyły prawdziwy chaos.

* * *

Tolę zastałem w salonie. Ledwiem zdążył ucałować jej ręce, wspięła się na palcach do mego ucha i szepnęła jedno słowo:
- Pozwolili!
Ostatni cień na moim szczęściu zniknął. Od Toli biła również radość jak światło. Poczęliśmy chodzić po pokoju pod rękę i rozmawiać. Opowiadała mi, jak się wszystko odbyło.
- Mama z początku powiedziała, że to jest rzecz niemożliwa, a potem mówiła tak: "Ty nawet nie rozumiesz, jak dalece to nie wypada, żeby panience było pilno do wesela..." Wtedy ja odpowiedziałam, że nam obojgu pilno. Mama poczęła podnosić oczy do sufitu i ruszać ramionami, a ojciec śmiejąc się przygarnął mnie do siebie i począł całować w głowę, a nawet po ręku, mama zaś powiedziała: "Tyś zawsze był dla niej słaby - a trzeba przecie trochę i na świat uważać."
Dopiero tatuś odpowiedział: "Świat! świat!... Świat im nie da szczęścia, tylko sami je sobie dadzą; i tak zrobiliśmy wszystko światu na opak - niechże będzie do końca tak samo. Teraz jest post - ale zaraz po świętach mogą się pobrać, a wyprawę później się dokończy."
Mama ustąpiła, bo ojciec zawsze na swoim postawi... (Pewno i pan taki będzie.) Zaczęłam też tak mamę ściskać, że nie dałam jej przyjść do słowa. Później dopiero powtarzała: "Wszystko po wariacku!" Ale ostatecznie postawiłam na swoim. Czy pan zadowolony?
Byłem tak zakochany czy tak nieśmiały, że nigdy dotąd nie zdobyłem się na chwycenie jej w ramiona. Teraz po raz pierwszy chciałem ją objąć, ale ona usunęła się lekko mówiąc:
- To tak miło chodzić pod rękę... jak grzeczne dzieci.
I chodziliśmy dalej. Powiedziałem jej, żem już o mieszkaniu pomyślał i że kazałem ściany pomalować, nie olejno, bo to bardzo drogo wypada, ale jakąś farbą zupełnie do olejnej podobną, która prędko schnie. - Tola powtórzyła: "Prędko schnie"... i nie wiadomo dlaczego poczęliśmy się śmiać oboje, prawdopodobnie z tego powodu, że się wspólna radość i szczęście nie mogły w nas pomieścić. Ułożyliśmy się następnie, że salonik będzie czerwony, bo choć to pospolite, ale na czerwonym tle głowy odbijają się doskonale. Jadalny miał być w jasnozielone kafelki naśladujące fajans, a o innych nie zdążyliśmy się rozmówić, bo Toli rozwiązał się bucik i poszła go zawiązać do drugiego pokoju.
Po chwili wróciła z ojcem, który nazwał mnie paliwodą i Tatarzynem, ale zarazem obiecał, że ślub nasz odbędzie się we wtorek po świętach.

* * *

W pierwszych dniach miłość nasza była ciągłym wzruszeniem i miała ustawicznie łzy w oczach, ale potem rozkwitła wesoło, jak kwiat na wiosnę. Śmieliśmy się teraz po całych dniach.

* * *

Z powodu późnych świąt wiosna czyniła się też i na świecie. Drzewa były w pąkach. Przed Wielkim Tygodniem składaliśmy z Tolą i rodzicami wizyty. Oglądano mnie wszędzie z ciekawością, aż było mi czasem ciężko. Niektóre starsze panie przykładały na mój widok lornetki do oczu. Ale trzeba to było odbyć. Tola, wyświeżona i wesoła jak ptak, wynagradzała mi stokrotnie te kłopotliwe moje wizyty.

* * *

Sam pilnowałem malowania pokojów. Z powodu pogody schło wszystko w mgnieniu oka. Sypialny kazałem pomalować różowo.

* * *

Z każdym dniem kochałem Tolinkę więcej. Teraz byłem pewien, że gdyby nawet zmieniła się, gdyby nawet zbrzydła, powiedziałbym sobie: "Dotknęło mnie nieszczęście", ale kochać bym jej nie przestał... Człowiek w takim stanie oddaje się do tego stopnia kobiecie kochanej, że nie wie, gdzie się kończy jego ja.

* * *

Często bawiliśmy się jak dzieci; czasem przekomarzaliśmy się z sobą. Gdy na przykład, przyszedłszy rano, zastawałem ją samą, zaczynałem rozpatrywać się po pokoju niby jej nie widząc - i szukać, i pytać: "Nie ma tu kogo zakochanego?" - a ona rozglądając się po kątach i trzęsąc swoją jasną główką odpowiadała: "Nie, chyba nie ma!..." "A ta panienka?" - "Ta, to może trochę!" - Po chwili zaś dodawała szepcząc: "A może i bardzo!"
Nowe uczucie wplotło się teraz w moją miłość. Otom nie tylko Tolę kochał, alem ją polubił nade wszystko. Przepadałem za jej towarzystwem. Mogłem spędzać z nią całe godziny na rozmowie o byle czym. Czasem rozmawialiśmy i poważnie o naszej przyszłości, choć w ogóle unikałem wszelkich roztrząsań i teoryj na temat, jakim małżeństwo być powinno. Myślałem bowiem tak: czemu mam zamykać w powzięte z góry formuły to, co powinno wynikać samo przez się z miłości? Kwiatom nie potrzeba także wykładać teorii, jak się kwitnie.

* * *

Wielki Piątek przyszedł cichy, posępny. Na ulicach była mgła i padał drobniuchny deszcz. Chodziliśmy z rodzicami i Tolą po grobach i składaliśmy, co tam które mogło, na tace kwestarek. Tola, czarno ubrana, pogodna, ale pełna spokoju i powagi, wydawała mi się tak piękna, jak nigdy dotąd. Chwilami w mroku kościelnym albo przy odbłyskach świec miała twarz zupełnie anielską. Tego dnia zaziębiła się nieco, ja zaś latałem po wszystkich sklepach za starą malagą, którą ktoś doradził jej pić.

* * *

Święta spędziłem u rodziców Toli. Nie mając nikogo z własnej rodziny, pierwszy raz zrozumiałem, co to jest mieć swoich drogich i być dla kogoś drogim. W drugie święto wiosna uczyniła się zupełna.
Z domem przyszedłem jeszcze przed świętami do jakiego takiego porządku. Ogródek począł się zielenić, stare czereśnie rozkwitły.
Również jeszcze przed świętami wyszła z druku moja rozprawa doktorska o neoplatonikach. Tola zabrała się do czytania jej. Biedactwo mrugało oczyma, kręciło główką, ale czytało przez poczucie obowiązku.

* * *

A oto cisną mi się do głowy wspomnienia - nie - raczej obrazy naszego ślubu - pomieszane, bezładne, przepełnione pojedynczymi wrażeniami, nieco gorączkowe. Widzę wszędy pełno kwiatów: na schodach i w pokojach. W domu bieganina, przybywanie gości, mnóstwo obcych lub mało znanych twarzy. W salonie Tola przybrana w białą suknię z welonem - śliczna jak zjawisko, ale jakaś inna niż zwykle, bardziej uroczysta, jakby mniej mi bliska. Zostało mi wrażenie jakiegoś pośpiechu i niepokoju. Wszystko, co nastąpiło po wyjeździe z kościoła, przedstawia mi się w zamieszaniu: kościół, ołtarz, świece przy ołtarzu, po bokach jasne toalety kobiet, zaciekawione oczy, szepty. Klęknąwszy z Tolą przed ołtarzem podaliśmy sobie ręce jakby do powitania i po chwili rozległy się głosy nasze - a brzmiące jak obce: "Ja biorę ciebie sobie..." etc. Słyszę dotąd organy i ogromnie donośny śpiew, który wybuchnął na chórze tak nagle jak wodotrysk: "Veni Creator..." Wyjścia z kościoła nie pamiętam zupełnie, a z wesela tkwią mi w pamięci: błogosławieństwo rodziców i wieczerza. Tola siedziała przy mnie i przypominam sobie, że co chwila przykładała ręce do policzków, które ją paliły bardzo. Przez bukiety na stole widziałem rozmaite twarze, których bym dziś nie poznał. Pito nasze zdrowie z wielkim brzękiem szkła i z wielkim gwarem. Koło północy zabrałem żonę do domu.
Z tej drogi zostanie mi na zawsze w pamięci wspomnienie jej głowy opartej o moje ramię i jej białego woalu pachnącego fiołkami.

* * *

Nazajutrz rano czekałem na nią z herbatą w jadalnym pokoju, ona tymczasem ubrawszy się wyszła drugimi drzwiami do ogrodu, ujrzałem ją bowiem przez okno na tle kwitnących czereśni. Pobiegłem natychmiast za nią, lecz ona odwróciwszy się przysunęła głowę do pnia, jakby chcąc się schować przede mną.
Myślałem, że to żarty, więc zaszedłszy cicho objąłem ją wpół i rzekłem:
- Dzień dobry. A kto się chowa przed mężem? Co tu robisz?
Wtem spostrzegłem, że ona zaczerwieniła się naprawdę, że unika mego wzroku i istotnie odwraca się ode mnie.
- Co tobie, Tolu? - spytałem.
- Bo ja patrzę... - odrzekła cała zmieszana - że wiatr otrząsa kwiaty z wisien...
- A niech je sobie i porwie - odpowiedziałem - byłeś ty mi została...
I przechyliłem jej twarz ku mojej, a ona poczęła szeptać z przymkniętymi oczyma:
- Nie patrz na mnie, idź sobie...
Ale jednocześnie usta jej wyciągnęły się ku mnie prawie namiętnie, ja zaś wpiłem się w nie z uniesieniem.
A wiatr począł rzeczywiście sypać białe kwiaty na nasze głowy.

* * *

Zbudziwszy się ujrzałem gołe ściany mojej izby. Miałem tyfus - i bardzo ciężki. Dwa tygodnie leżałem bez przytomności w gorączce.
Ale i gorączka bywa czasem miłosierdziem bożym.
Oprzytomniawszy dowiedziałem się, że rodzice panny Antoniny wyjechali razem z nią do Wenecji...
A ja zaś, samotny jak dawniej, kończę dziwnym może wyznaniem. Oto byłem jednak w moich widzeniach tak niezmiernie szczęśliwym, że zacząwszy zrazu dlatego tylko pisać, by mi owa ironia życia nie przepadła, zamykam powyższe wspomnienie bez żalu i z dawną wiarą, że ze wszystkich źródeł szczęścia to, z którego piłem w gorączce, jest najczystsze i najprawdziwsze.
Takie życie, którego miłość, nawet jako sen, nie nawiedzi - jest jeszcze gorsze.

[powrót]