Henryk Sienkiewicz

"Bez dogmatu"

26 SIERPNIA.

Miałem obrzydliwy sen. Zaczynam od niego opis dzisiejszego dnia, bo jakkolwiek sam sen jest głupstwem, mam jednak przekonanie, że zdrowy mózg nie może śnić w podobny sposób. Bezsenność trapi mnie od dawna, wczoraj zaś, ledwiem oczy zamknął, zapadłem jakby w odrętwienie. O której godzinie przyśniły mi się te głupstwa, nie wiem, zdaje mi się, że dopiero nad ranem, bo gdym się obudził, było już widno, a nie musiałem śnić długo. Zobaczyłem masy chrząszczy i żuków wychodzących z boków, ze szpar między materacem a łóżkiem. Były tak duże jak pudełka od zapałek. Wkrótce ujrzałem je idące w górę po ścianie. Dziwna rzecz, jak podobne sny są realne; słyszałem najwyraźniej szelest papierowego obicia pod haczykami nóg. Podniósłszy oczy zobaczyłem w kącie pod sufitem całe grona chrząszczy, tylko nieco odmiennych, bo jeszcze większych i białych w czarne plamy. U niektórych widziałem podbrzusza z dwoma szeregami nóg, które wyglądały jak żebra. We śnie wydawało mi się to wszystko naturalne i zarazem ohydne. Byłem pełen wstrętu, ale anim się bał, ani dziwił. Dopiero po przebudzeniu się, gdy począłem myśleć świadomie, wstręt ten stał się nieznośny i zmienił się w dziwnego rodzaju strach, bo strach śmierci. Pierwszy raz odczuwałem coś podobnego i ta bojaźń śmierci formułowała się tak: Kto wie, jakie tam mrowienie przeohydne może istnieć w tych ciemnościach z drugiej strony życia? Później przypomniałem sobie, że takie olbrzymie, białe z czarnymi plamami chrząszcze widziałem w jakimś muzeum, ale na razie wydały mi się one widzeniem rzeczy niebywałych, należących do pozagrobowej ohydy. Zerwałem się, podniosłem roletę i widok światła uspokoił mnie zupełnie. Na ulicy już był ruch; psy ciągnęły wózki z warzywem, służące szły na targ, robotnicy do fabryk. Widok normalnego życia ludzkiego jest najlepszym przeciwśrodkiem na tego rodzaju fantasmagorię. Ja teraz czuję ogromną potrzebę światła i życia. Ostateczny wniosek z tego wszystkiego, że nie jestem zdrów. Moja tragedia toczy mnie od wewnątrz jak robak. Że spostrzegam na brodzie i głowie białe nitki, to leży w porządku rzeczy; ale twarz moja, zwłaszcza z rana, ma tony woskowe i ręce są trochę przezroczyste. Nie chudnę, raczej przeciwnie - a z tym wszystkim mam świadomość swojej anemii, tak samo jak mam świadomość swoich stanów psychicznych i czuję, że moja żywotność przesila się - i że idę ku czemuś złemu.
Nie zwariuję nigdy. Zupełnie nie wyobrażam sobie, jak mógłby nadejść taki czas, w którym przestałbym siebie kontrolować. Zresztą znakomity jeden lekarz, a co większa, rozumny przy tym człowiek, powiedział mi, że przy pewnym stopniu w rozwoju świadomości jest to rzecz niemożliwa. Zdaje mi się nawet, żem o tym pisał. Lecz nie wariując mogę dostać jakiejś ogromnej choroby nerwowej - a że wiem trochę, co to jest - więc zupełnie szczerze mówię, że wolałbym każdą inną.
Ogólnie biorąc, nie wierzę w doktorów, zwłaszcza takich, którzy wierzą w medycynę, ale być może, że trzeba się będzie poradzić, zwłaszcza że i ciotka sobie tego życzy. Wiem zresztą jedno lekarstwo niezawodne: gdyby Kromicki umarł i gdybym się ożenił z Anielką, to byłbym zdrów; gdyby ona przyszła do mnie i powiedziała mi: "Należę niepodzielnie do ciebie" - to byłbym zdrów. Choroby płynące z nerwów należy leczyć przez nerwy.
Ale ona nie zechce być moim lekarzem, choćby chodziło o moje życie.
Byłem z nią i ciotką u Angelego. Dziś odbyło się pierwsze posiedzenie. Jaką ja jednak miałem słuszność twierdząc, że ona jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu spotkałem, dlatego że w jej piękności nie ma nic pospolitego! Angeli wpatrywał się w nią z takim upodobaniem, jakby patrzył na wysokie i szlachetne dzieło sztuki. Wpadł w doskonały humor, rysował z zapałem i nie ukrywał nam wcale powodów swego zadowolenia.
- W moim zawodzie - mówił - podobny model jest rzadkością. Jak się ma taki wzór, to się inaczej pracuje... Co za twarz! co za wyraz!
A wyraz był mniej zachwycający niż zwykle, bo to nieśmiałe stworzenie czuło się zmieszane, zawstydzone i z trudnością przychodziło mu zachowywać twarz i postawę naturalną. Ale Angeli to zrozumiał.
- Na następnych posiedzeniach będzie coraz lepiej - mówił - z tym, jak ze wszystkim, trzeba się oswoić.
I co chwila wykrzykiwał:
- To powinien być portret!
Spoglądał także z przyjemnością na ciotkę, która ma rysy szlachetne, pełne charakteru, energii, a zarazem dziwnej zamaszystości. Obejście się jej z Angelim było w swoim rodzaju czymś nieporównanym. Była w nim jakaś naiwna bezceremonialność wielkiej damy, będącej zawsze w zgodzie z dobrym smakiem, ale nie robiącej sobie nic z nikogo. Angeli, człowiek przywykły do hołdów, ale bardzo zarazem sprytny, poznał się na tym i widziałem, że go to bawiło.
Zdecydowaliśmy się na czarną jedwabną suknię, nadzwyczaj zresztą wykwintną. Szczególniej figura Anielki ślicznie się w niej wydaje. Widać jej smukłość i zarazem pełność. Nie mogę o tym ani myśleć, ani pisać spokojnie. Angeli, mówiąc do Anielki, użył wyrazu mademoiselle. Kobieca natura jest dziwna, choćby nawet była anielska. Widziałem, że to mojemu kochanemu stworzeniu zrobiło przyjemność, a jeszcze większe zadowolenie ujrzałem w jej ślicznej twarzyczce, gdy Angeli, poprawiony przeze mnie, odpowiedział:
- Ależ ja się będę ciągle mylił! Patrząc na panią, niepodobna się nie omylić...
Rzeczywiście, z tymi rumieńcami bijącymi jej na twarz była tak zachwycająca, że mi się przypomniał dokładniej niż poprzednio - ów wiersz, który pisałem niegdyś, a którego każda zwrotka kończyła się słowami:

I dziwię się tylko, że kwiaty
Pod twymi stopami nie rosną,
Ty złoty mój ptaku skrzydlaty,
Ty maju, ty raju, ty wiosno!

Wychodząc, gdyśmy oddalili się nieco od ciotki, szepnąłem jej do ucha:
- Anielo, ty nie wiesz, ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakaś ty piękna.
Nie odpowiedziała nic, tylko spuściła powieki, jak czyni w takich razach zwykle. Jednakże przez cały dzień widziałem w jej obejściu się ze mną mimowolny, leciuchny odcień kokieterii. Słowa Angelego i moje nastroiły ją w ten sposób. Czuła, że ją podziwiam z całej duszy, i była mi za to wdzięczną.
A ja nie tylkom ją podziwiał, ale mówiłem sobie w duszy, a raczej krzyczałem:
"Niech diabeł porwie wszelkie układy! Kocham ją bez ograniczeń i zastrzeżeń!..."
Wieczorem byliśmy na Fliegender Holländer Wagnera. Zaledwie słyszałem cośkolwiek albo inaczej mówiąc, słyszałem tylko uczuciem, rozumiałem tylko przez moją miłość.
Zadawałem pytanie Wagnerowi: "Jakie ty na niej czynisz wrażenie? czy twoja muzyka wnika w nią, czy ją usposabia do kochania, czy ją przenosi w jakieś światy, gdzie miłość jest najwyższym prawem?" To tylko mnie obchodziło.
Kobiety nie umieją chyba kochać tak wyłącznie. One zostawiają zawsze jakąś część duszy dla siebie, świata i jego wrażeń.

[powrót] [27 sierpnia]