Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List II.

Port-Said * Miasto * Ławice * Nil i morze * Przyjazd * Arabowie * Krętanina * Kanał * Pustynia * Jej charakter * Stary Testament

Doki, latarnie, magazyny i zbiór zwykłych, mniej więcej obdrapanych kamienic, pomalowanych żółto i wzniesionych na żółtym piasku ławicy - oto Port-Said. Jeszcze statek nie stanął, jeszcze stoimy na pokładzie z lornetkami w ręku, a już widzimy, że miasto nie ma w sobie nic godnego uwagi. Tu i owdzie wznosi się wieżyczka kościelna, tu i owdzie błyszczy w słońcu wysmukły minarecik, jak świeca zapalona nad miastem; ale wszystko to nowe, wczorajsze, pozbawione cech i charakteru Wschodu. Bo też miasto powstało dopiero przy budowie Kanału1. Przedtem była to piaszczysta zaspa bezwodna, ziemia mew, czapli, czerwonaków i pelikanów, które żyły tu w niezmąconym pokoju, bo nawet łodzie rybackie nie zawijały do jałowej ławicy. Gdy zaczęto kopać kanał, miasto urosło nagle jak grzyb, a ptasie sejmy musiały sobie szukać innych zasp, co zresztą nie przyszło im trudno, jest ich tu bowiem cały labirynt. Dawne, peluzjackie ramię Nilu jest nimi zupełnie zatkane. Wszędzie gdzie okiem rzucić, widać owe ławy, zaspy, długie łaty piaszczyste, mniejsze nasypy, progi i groble sztuczne, które wzniosła lub ustaliła ręka ludzka; wszystko to poprzedzielane krętymi wstęgami wody, poplątanymi tak, że w tym chaosie świeżo przybyły podróżnik nie wie, gdzie się kończy morze, gdzie poczynają się wody jeziora Menzaleh, co należy do Afryki, co do Azji.
Bo też, naprawdę, żadna z tych ławic, a więc i ławica, na której wznosi się Port-Said, nie należy ani do Afryki, ani do Azji, tylko do morza. Na całej szerokości Delty Nil przez wszystkie ramiona i przez wszystkie kanały wrzuca w morze czarny muł naniesiony z wnętrza Afryki, a ono, jakby rozgniewane za to, że rzeka mąci jego przeźrocze, bije w nią piaskiem i zatyka jej ujścia. Stąd wjazd do wszystkich portów egipskich jest trudny i nawet do Aleksandrii większy statek nie może wejść bez pilota2.
Obchodzą się bez pilotów jakoby jedynie austriackie, kierowane przez Dalmatyńców, którym w znajomości Morza Śródziemnego i biegłości żeglarskiej nie wyrównywają nawet Anglicy. Być może, że tą ich sprawnością tłumaczy się bitwa pod Lissą i zwycięstwo Tagethoffa3.
Ale wracając do Port-Said, co stanowi prawdziwy wdzięk tej miejscowości, to ogromna przestrzeń wód i nieba w stosunku do szczupłej rozległości ziemi, na której stanęło miasto. Skutkiem tego wydaje się ono drobną świetlistą plamką zagubioną wśród dawnych niezmiernych błękitów - i rzekłbyś: istnieje po to tylko, by promienie słoneczne miały się na czym zebrać i co rozświecić. Błyszczy też jak bryłka jasnego złota, aż oczy mrużą się pod nadmiarem blasku.
Statek zbliża się coraz bardziej. Gwałtowny ruch śruby łagodnieje i wpływamy do portu. Dziesiątki większych i mniejszych łodzi otaczają wnet parowiec. Miasto, jak powiedziałem, nie ma żadnego charakteru, ale spojrzawszy na te łodzie mówi się sobie: "Jednakże to Wschód!" Jeszcze balkony statku zamknięte i schodki nie spuszczone, a już tam na dole wre jak w kotle. Co za gwar, wrzask i jarmark! Arabowie, Beduini, Sudańczycy, na wpół ubrani, z piersią nagą i w jaskrawych kefijach4 na głowach, krzycząc wniebogłosy odpychają sobie wzajem łodzie bosakami i wiosłami. Każdy chciałby się pierwszy dostać na statek i porwać rzeczy podróżnych, którzy wysiadają w Port-Said. Widząc te rozpalone twarze, wytrzeszczone oczy, zęby przebłyskujące z czarnych lub sinawych warg, słuchając tych słów wyrzucanych jakby w najwyższym uniesieniu wściekłości, sądzić by można, że za chwilę ludzie ci porwą się za gardła i poczną się rozdzierać zębami. Ale nic z tego! Robią to co dzień lub kilka razy na dzień, za każdym przybyciem statku. To tylko wschodni sposób dobijania się o zarobek. A gdy wreszcie wpadną na pomost na kształt krwiożerczych korsarzy lub złych duchów, kij flegmatycznego Anglika wnet przyprowadza ich do porządku.
Już balkon otwarty i schody opuszczają się ku wodzie. Na dole współzawodnictwo wioślarzy przybiera pozory bitwy, a wrzaski stają się jeszcze przeraźliwsze. Nie wysiadam w Port-Said, nie będę zmuszony bronić pakunków, więc cóż mnie to może obchodzić! Staję oparty o poręcz pokładu i patrzę. Dzioby łodzi obległy już schody, tak że nie ma miejsca na szpilkę. Czarne ręce wyciągają się ku podróżnym. Mało kto wysiada na dobre, ale wiele osób chce zwiedzić miasto, mamy bowiem trzy godziny czasu. Pojadę i ja, ale tymczasem chcę się napatrzyć tej krętaninie, tym łodziom i tym egzotycznym postaciom, które oświeca afrykańskie słońce. Wielu Arabów, szczególniej przekupniów, dostało się już na pokład, które traci skutkiem tego swój zimny angielski charakter, a zmienia się w malowniczy bazar, na którym sprzedają maty, tkaniny wschodnie, korale, wyroby drewniane, dywaniki itp.
W jednym miejscu gromadka Anglików gapi się na arabskiego kuglarza; inni, przechyleni przez poręcz, patrzą jak młody Beduin, nagi do pasa i ulany jakby ze spiżu, skacze na dno za pieniędzmi, które mu rzucają z pokładu. Po pięciodniowej podróży morskiej, jednostajnej i trochę nudnej, ten ruch i to gorączkowe, nie znane w Europie życie ma swój niemały urok.
Siadam do łodzi i jedziemy do miasta. Prócz mieszkańców nic w nim ciekawego. Ulice przecinają się pod kątem prostym, domy bez charakteru; na europejskich murach trochę wschodniego brudu - i oto wszystko. Jeno na krańcach miasta kilka domów arabskich wśród śmieci i piasku, a koło nich gromady brudnych dzieciaków i kłapouchych a bezrogich kóz. Na głównych ulicach ukrop taki sam, jaki był przy statku. Ani myśleć tam o spokojnej przechadzce lub rozmowie z towarzyszem. Dziesięciu Arabów leci za każdym Europejczykiem wrzeszcząc po angielsku, po francusku, po włosku lub w tej mieszanej gwarze, która na Wschodzie zwie się lingua franca5. jedni napraszają się za dragomanów6, drudzy ciągną do sklepów, inni sami sprzedają rozmaite drobiazgi. Potrafią cię zagłuszyć, potrafią ci dokuczyć i uprzykrzyć się w ciągu jednej godziny. Schroniliśmy się przed ich natręctwem do jakiejś kawiarni złożonej z dwóch sal: w jednej około tuzina Niemek, o twarzach mocno wypudrowanych, grało na waltorniach i innych dętych instrumentach, w drugiej warczała ruletka.
Ale tymczasem "Ravenna" skończyła brać węgiel, który z ogromnej krypy ładowali na nią Murzyni - i trzeba było wracać. Około trzeciej ruszyliśmy dalej i minąwszy długie kamienne molo wpłynęliśmy na Kanał.
O Kanale można powiedzieć, że jak każda prawdziwa wielkość, przedstawia się skromnie. Tyle się nasłuchało o doniosłości tego dzieła, że mimo woli oczekuje się czegoś nadzwyczajnego - i doznaje się zawodu. Dzieło jest wiekopomnym i o doniosłości jego można by tomy pisać, ale zewnętrznie przedstawia się jako wstęga wody, o brzegach ujętych w niskie, piaszczyste tamy, nie szersza nad sto metrów, na której dwa duże statki mogą się minąć z pewną trudnością. Pierwszy lepszy kanał francuski lub belgijski takie samo czyni wrażenie. Tylko że ten oddziela dwie części świata, a jednocześnie łączy je z trzecią, bo otwiera dla Europy cały wschód Afryki i południe Azji7.
Po jednej stronie niska tama zabezpiecza Kanał na długiej przestrzeni od wód jeziora Menzaleh; po drugiej widać dziką pustynię.
Widzi się ją tam po raz pierwszy po przybyciu do Afryki i na widok jej zapomina się o wszystkim innym.
Człowiek, który ją bardzo pragnął widzieć, przede wszystkim zadaje sobie pytanie: czy ona jest taka, jak ją sobie wyobrażał, i czy mu dopisuje?
Piasek i niebo - w tych dwóch słowach mieści się pustynia, ale nie mieści się jej dusza. Trudno ją określić, tak jak trudno w pierwszej chwili zdać sobie sprawę z własnych wrażeń; ale po niejakim czasie odczuwa się doskonale, że między piaskami i niebem jest coś trzeciego, co stanowi istotę rzeczy. Jest to niesłychana martwota, tak straszna, że o podobnej nie miało się dotąd żadnego pojęcia. Piasek pomarszczony w taki sposób, jak marszczy się toń pod wiatrem, wygląda jakby skostniały; niebo nad nim szkli się jak oczy umarłego człowieka, przez które nie patrzy dusza. Tu po raz pierwszy rozumie się, że pustka może być żywą lub martwą, bo na przykład na pełnym morzu, gdy oko nic nie dostrzega prócz wód niezmiernych, czuje się jednak ruch. Tu jest kraina zastygła. Spokój na morzu jest ukojeniem się żywiołów; spokój pustyni - odrętwiałością. Istnieje tu wszystko, co kojarzy się z pojęciem śmierci, więc i ogromna groza, i ogromna cisza, i melancholia, i rozdzierający smutek, który leci na duszę ludzką gdzieś z głębin pustyni, ogarnia ją, uciska i napełnia niepokojem. Niepokój ów potęguje się wreszcie do tego stopnia, że człowiek poczyna się z nim zmagać i mimo woli zadaje sobie pytanie: skąd się to bierze? Ale o odpowiedź nie trudno. W pustyni odczujesz wszystko, z czego się składa śmierć, nie odczujesz tylko miłosierdzia. W stężałych wydmach i tym stężałym niebie tkwi coś nieubłaganego. Po prostu mówiąc, ma się to niesłychanie gnębiące wrażenie, że z tego umarłego nieba nikt nie patrzy, że wśród tych płowych piasków nikt nie słyszy i że na pustyni próżno by rozpacz wołała o ratunek. Stąd ucisk, stąd niepokój, stąd strach. Gdyby pustynia przedstawiała się człowiekowi wrogą, mniej byłaby straszną, bo gdzie jest wrogi żywioł, tam możliwą jest walka, jak np. w czasie burzy na morzu - ale pustynia jest tylko bezwzględnie obojętną, a taka trupia obojętność ma w sobie coś więcej przerażającego niż rozpętany gniew.
Nie widziałem huraganu tratującego piaski; ale w huraganie jest przynajmniej namiętność i ruch, a zatem i życie, przez które pustynia upodabnia się do reszty świata - w ciszy zaś i milczeniu zdaje się ona należeć do jakiejś zupełnie innej planety-cmentarza, na której wszystko jest zgasłe i nieruchome. Dlatego przypuszczam, że w ciszy pustynia jest bardziej przejmującą.
Wieczór zapadał. Słońce zanurzało się w wodach jeziora Menzaleh. Piaski po stronie arabskiej przybrały barwę różową, która zwolna przechodziła w ton liliowy, coraz delikatniejszy i bledszy. Ale te łagodne tony, które gdzie indziej napełniają słodyczą całą naturę, nie odjęły pustyni jej surowości i biblijnej powagi. Trudno wypowiedzieć, do jakiego stopnia przypomina się w tych stronach na każdym kroku Biblia. Później widziałem koło Tel-el-Kebir szereg wielbłądów idących przez pustynię. Ciągną one długim sznurem, jeden za drugim, kołysząc jukami na obie strony, każdy z szyją wygiętą w hak, przed każdym człowiek w długich szatach, z białym zawojem na głowie. I tło, i obraz - zupełnie karta ze Starego Testamentu. Takie to jakieś smutne, proste, takie pełne powagi i odwiecznej tradycji, że wygląda bardziej na biblijne widzenie niż na rzeczywistość. Człowiekowi wydaje się, że się naczytał o czasach Jakuba, a potem zasnął i śni. Istotnie, trudno uwierzyć, że się żyje w czasach dzisiejszych.
Takie obrazy stanowią urok pustyni.


1 Miasto powstało dopiero przy budowie Kanału - to znaczy w latach 1859-69.
2 Pilot - oficer nawigacyjny zajmujący się wyłącznie wprowadzaniem statków na teren portu. Obce okręty rzadko i tylko ze specjalnym zezwoleniem władz portowych mogą wpływać bez pilota.
3 Dalmatyńców [...] sprawnością tłumaczy się bitwa pod Lissą i zwycięstwa Tagethoffa - Serbowie i Chorwaci zamieszkujący Dalmację podległą Austrii w XIX w., świetni żeglarze, stanowili trzon załóg austriackiej marynarki wojennej. W r. 1886 stoczyli oni pod dowództwem Wilhelma Tagethoffa zwycięską bitwę pod Lissą z przeważającymi siłami floty włoskiej.
4 Kefie (arab.) - pasiaste jedwabne chusty na głowę, zakończone długą frędzlą.
5 Lingua franca (nłac.) - żargon oparty na słownictwie francuskim, którym się posługują ludy wschodnie w rozmowie z Europejczykami.
6 Dragoman - tłumacz i przewodnik na Wschodzie.
7 Kanał Sueski - przekopany (mimo sprzeciwu Anglii) w latach 1859-69 przez francuskiego inżyniera Fryderyka Lessepsa, przy poparciu kedywa egipskiego Saida i współudziale kapitalistów francuskich - liczy 162 km długości, 12 m głębokości i łącząc Morze Czerwone ze Śródziemnym skraca drogę z Europy do Indii o 8000 km. (Pomysł kanału i roboty nad jego realizacją wszczynano już dwukrotnie w starożytności w XIV i V w. p.n.e.; w VIII w. kanał został zasypany.)

[powrót] [List III]