Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List IV.

Zawód * Rozmyślania * Suez * Miasto i port * Widoki * "Bundesrath" * Wyjazd

Statek francuski z kompanii "Messageries Maritimes", którym miałem się puścić na Morze Czerwone i Ocean Indyjski, sprawił wszystkim okrutny zawód. W agencjach zapowiedziano nam, że do Suezu przyjdzie dziewiętnastego stycznia, tymczasem on sobie przyszedł i wyszedł osiemnastego. Jak sobie radzili ci, którzy kupiwszy naprzód bilety, bawili, ubezpieczeni terminem, aż do dziewiętnastego w Kairze lub na wycieczkach w okolice - nie wiem. Byłem tyle ostrożny lub tyle leniwy, żem biletu naprzód nie kupił. Swoją drogą, wiadomość o tym figlu kompanii czy kapitana wprawiła mnie w najgorszy humor, miałem bowiem teraz do wyboru albo czekać cały miesiąc na następny statek francuski, albo jechać innym. Wszystkie inne zaś, nie wyłączając angielskich, idą wolniej, są daleko gorsze i daleko mniej wygodne.
Pomyślałem sobie jednak: widocznie statki nie są to koleje, które trzymają się ściśle godziny, a nawet i minuty oznaczonej w rozkładach; jedźmy tedy do Suezu i rozpatrzmy się na miejscu w terminach.
Pobyt w Suezie uśmiechał mi się z różnych powodów. Naprzód jako nowość. Kto ma trochę natury Żyda Wiecznego Tułacza1, ten nigdzie długo miejsca nie zagrzeje. Po wtóre, chodziło już nie o zagrzanie miejsca, lecz o rozgrzanie siebie, albowiem ta sama niebywała zima, która w tym roku zasypywała śniegiem pułki francuskie w Algierze, dała nam się porządnie we znaki i nad Nilem. Mówiąc po prostu, szczękaliśmy zębami w naszych hotelowych pokojach, w których od czasów Cheopsa nikt nigdy pieca nie widział. Szczególnie nocami było tak zimno, że w Wielkim Muzeum poczerwieniały, jak mówiono, nosy mumiom wszystkich Ramzesów, Setów, Tutmesów i Pepich, co się podobno od czterech tysięcy lat nie zdarzyło. Ponieważ na dobitkę chorowałem mocno na gardło, liczyłem więc, że w Suezie klimat okaże się na mnie łaskawym. Przecie to już jeszcze prawdziwsza Afryka, przecie to już Morze Czerwone - i zima powinna mieć w tamtych stronach trochę wstydu w oczach.
Prawie każdy człowiek, gdy go ma spotkać w życiu coś niezwykłego a bardzo pożądanego, pełen jest obaw i niepokojów, czy go ta rzecz pożądana nie minie. Ze mną było to samo. Miałem zobaczyć podzwrotnikową Afrykę, którą życzyłem sobie widzieć od dawna, ale mimo woli myślałem: nie uwierzę, że tam pojadę, dopóki nie będę na pokładzie. Otóż Suez zbliżał mnie do pokładu. Zdawało mi się, że gdy raz tam stanę, to już obwieje mnie wiatr wielkich podróży i sama podróż mnie nie minie. Sądziłem również, że w tym portowym mieście, w którym spotyka się ludzi wracających ze wszystkich kątów Oceanu Indyjskiego, łatwiej zasięgnę wiadomości o Massawie, Zanzibarze i stałym lądzie afrykańskim. W Kairze udzielano nam informacji tak sprzecznych, że nie wiedzieliśmy, co sądzić. Jedni utrzymywali, że tak zwana "massika", to jest pora dżdżysta, w czasie której nie można i nie warto podróżować, zaczyna się w styczniu; inni uważali styczeń i następne miesiące za najodpowiedniejsze do podróży; jedni grozili nam febrą, drudzy zapewniali, że przyjedziemy w porze najzdrowszej. Radziliśmy się jednak ludzi, którzy byli niewątpliwie w Zanzibarze i w głębi. Ale być i mieszkać są to dwie rzeczy różne. Prawdziwych informacji może udzielić tylko stały mieszkaniec kraju. Podróżnik, który spędził w nim kilka miesięcy, nic nie wie, a natomiast rzadko umie uchronić się od wyciągania wniosków ogólnych. Wszędzie, na przykład, może się zdarzyć wyjątkowo dżdżyste lato, ale mniej baczny podróżnik, gdy na takowe gdzie trafi, gotów wywnioskować, że w takim kraju lato bywa zawsze dżdżyste, mgliste i chłodne.
Ze zbyt pośpiesznych uogólnień płyną całe rzeki błędów i w życiu, i w podróżach. Czytałem niegdyś anegdotę o pewnym Angliku, który ścigany w Sudanie przez krokodyla, wlazł na palmę i począł wywijać pękiem liści, chcąc dać znać o swym rozpaczliwym położeniu. Drugi Anglik, spostrzegłszy to z daleka, zapisał zaraz z powagą w swej podróżniczej książeczce, że w Sudanie są palmy, które nawet w chwilach zupełnej ciszy za zbliżeniem się człowieka wywijają liśćmi, jakby go zapraszały na daktyle.
Czemu miłość własna nie pozwala na przyznanie, że się czegoś nie wie? Będąc już w Suezie dowiedziałem się, że wprost z Zanzibaru przyjechał kupczyk grecki, który za handlem chodził i w głąb lądu. Był to brat mego gospodarza, więc łatwo mi go było sprowadzić i wypytywać. Zapewniał mnie, że był wszędzie, ale że czasem odpowiedzi jego wydawały mi się jakoś niepewne, więc na próbę pytam:
- Czy Bagamojo to duże miasto?
- Tyle a tyle mieszkańców.
- A Kilimandżaro?
- Tyle samo.
Otóż Kilimandżaro jest górą, nie miastem. Łatwo zrozumieć, że po takiej odpowiedzi poradziłem memu kupczykowi, żeby sobie poszedł na przechadzkę po Suezie.
Nie przestałem jednak chodzić po agencjach, jak również rozmyślać, gdzie mam jechać. Wahałem się jeszcze w wyborze okolicy. Dzięki uprzejmości i stosunkom rzymskim Siemiradzkiego2 miałem listy i do Massawy. Za Massawą przemawiało wiele. Naprzód podróż to znacznie bliższa i mniej utrudzająca, a że po chorobie w Kairze nie byłem w pełni sił, więc musiałem się z tym liczyć. Następnie klimat Massawy, mimo słynnych tamtejszych upałów, jest zdrowy; nie ma tam febr błotnych, bo nie ma błot; tam Abisyńczycy biorą po prostu człowieka i skręcają mu kark, co nie musi być rzeczą zbyt nieprzyjemną, skoro się Abisynia tak Włochom podoba, że na skręcenie karku do niej lecą3. Kraj na brzegach ma charakter pustynny, jak Arabia lub Egipt. Wody wprawdzie brak, ale kto by tam pijał wodę, kiedy jest tyle lepszych rzeczy na świecie! W głębi wznoszą się góry pokryte bujną roślinnością, pełne dzikich zwierząt, zamieszkałe przez lud zarazem dziki i chrześcijański.
To ostatnie nie jest wprawdzie wielką osobliwością, ale w ogóle biorąc Abisynia przedstawia wielkie ponęty. Z drugiej jednak strony, trudno mi było dowiedzieć się, jakie są w tej chwili stosunki Włoch z Abisynią. Co to jest nie odbierać gazet warszawskich! Gdyby stosunki te były natężone lub gdyby zbierało się na wojnę, najneutralniejszy podróżnik łatwo by mógł być powieszony na własnej neutralności. To mi się mniej uśmiechało. Naprawdę musiałbym siedzieć na piaszczystej wysepce lub równie piaszczystym wybrzeżu bez możności zapuszczenia się w głąb lądu. Obiecywano mi wprawdzie, że w każdym razie będę mógł dotrzeć do Kerenu - ale z liczną eskortą. Otóż liczna eskorta pociąga za sobą liczne wydatki. Ostatecznie było więcej niż prawdopodobne, że jeżeli zapuszczę się do Abisynii, to już nie będę mógł zwiedzić Zanzibaru i pobliskiego stałego lądu.
Zanzibar zaś i przyległy mu ląd wydawały mi się więcej egzotyczne. Ponieważ taką wyprawę czyni się raz w życiu, więc żeby nabrać ochoty do uczynienia jej drugi raz, trzeba dotrzeć daleko i widzieć rzeczy prawdziwie ciekawe. Pomyślałem prócz tego, że jeśli starczy zdrowia i pieniędzy, to przecie Massawa leży na powrotnej drodze z Zanzibaru...
Stanęło więc na Zanzibarze.
Potem, jak zwykle po każdym postanowieniu, nastąpił koniec rozmyślań, folga, nudy i pogodzenie się z losem. Jesteśmy przecie w kraju, w którym wierzą w przeznaczenie. Ono widocznie chciało, bym nie jechał statkiem francuskim "Amazone", lecz niemieckim "Bundesrathem", i bym pod równikiem jadł Leberwurst, Sauerkraut i Kalbrust mit Kartoffelsalat4. Niechże i tak będzie! Tymczasem mam przed sobą pięć dni czasu, który mogę przepędzić w sposób jeżeli nie rozkoszny, to przynajmniej oryginalny, to jest klnąc na zimno w Afryce i chodząc w ciepłym paltocie nad Morzem Czerwonym.
Tego mógłby mi każdy Anglik pozazdrościć.
Morze Czerwone odznacza się przede wszystkim tym, że jest zielone. Rankami szczególniej widywałem wody barwy zupełnie szmaragdowej. W ciągu dnia błękitnieją one coraz bardziej, nigdy jednak nie stają się ona tak modre jak toń Morza Śródziemnego. Jest to tym dziwniejsze, że Kanał zachowuje kolor odmienny i wygląda jak niebieska wstęga rzucona na złote piaski Arabii i Egiptu.
Suez - to już kąt zapadły i daleki. Miasto samo nie przedstawia nic ciekawego. Jest to zbiór domów pozbawionych wszelkiej oryginalności i przypominających kamienice naszych podrzędnych miast. Gmachy rządowe, dworce kolejowe i hotele są mizerne. Europejczyków mało. Większa ich część mieszka w porcie Ibrahim; we właściwym mieście istnieje wprawdzie europejska dzielnica, ale spotyka się w niej najczęściej Greków. Tłum Arabów i Murzynów jeszcze brudniejszy, wrzaskliwszy i więcej natrętny niż w innych miastach egipskich. Jest to zbiór najbardziej zakazanych figur, jakie zdarzyło mi się spotkać gdziekolwiek w świecie. Arabowie wydają się malowniczo nawet w łachmanach, ale każdy z nich ma coś takiego w twarzy, jakby dwa dni nie jadł. W ich gwałtownych ruchach i natarczywości, przechodzącej wszelką miarę, tkwi jakaś gorączka głodowa. Trudno z początku zdać sobie sprawę, dlaczego się tak dzieje. Miasto zdaje się być położone doskonale, bo przy samym ujściu Kanału. Nie setki, ale tysiące wielkich okrętów, jadących w tę i tamtą stronę, zatrzymuje się w tutejszym porcie. Suez jest niejako bramą otwartą na wielkie przestworza morskie, na szlak Indii, Afryki i Australii; koleje żelazne łączą miasto z Izmailią i Kairem, a jednak znać tu wszędy piętno zastoju, ubóstwa i nędzy.
Podróżny jest tu po prostu łupem, na który rzuca się miejscowy tłum jak stado szakali. Kto się nie umie bronić, to go rozerwą.
Ale w ogóle przyjezdnych tu niewiele. Ci, którzy chcą jechać z Egiptu w dalsze strony, siadają na statki zwykle w Port-Said. Powracający również rzadko tu wysiadają. Powinno być inaczej, bo przejazd Kanału jest drogi, ale pomimo tego ruch podróżniczy jest stosunkowo nieznaczny.
Statki zatrzymują się tu wprawdzie tysiącami, ale po to tylko, by zaawizować w inspekcji portowej swe papiery - i zaraz ruszają dalej. Gdyby Suez stał się kiedy środkowym punktem handlu między Egiptem z jednej, a wybrzeżami Morza Czerwonego z drugiej strony, począłby niechybnie porastać w ludność i dostatki. Tak jak dziś jest, położenie jego przypomina poniekąd położenie Tantala5. Niezmierne bogactwa przesuwają się tuż koło niego, ale tylko się przesuwają, i ni ręce, ni usta pochwycić ich nie mogą. Port-Said zabrał Suezowi wszystko, nawet chleb powszedni.
Nudno było nadzwyczaj w tym Mrzygłodzie egipskim. Ból gardła dokuczał mi ciągle i nie mogłem sobie pozwolić na wycieczkę do źródeł Mojżesza, leżących po drugiej stronie zatoki. Zimno było ciągle, ale chmurno nie zawsze, więc w chwilach pogody chodziłem do portu Ibrahim długą na trzy kilometry groblą, poprowadzoną przez zalewisko morskie. W czasie odpływu wody schodzą z niego w znacznej części i żółte piaski wyszczerzają się na słońce. W pobliżu miasta i głębiej, pod amfiteatrem wzgórz, znajdują się miejsca niższe, z których woda się nie cofa - prawdziwe rojowisko krabów i mięczaków o kręconych muszlach. Tuż pod miastem owe wielkie gładkie kałuże barwią się, zapewne pod wpływem brudów miejskich, jak szyby przepalone słońcem, w rozmaite tęczowe odbłyski. W czasie przypływu zielona fala pokrywa wszystko i leci tak wartko, że nawet na koniu umknąć przed nią nie można. Wiadomo, że Napoleon mało się nie utopił w czasie jednego z takich przypływów.
Całe zalewisko wygląda w czasie pełni wód jak wielkie jezioro ograniczone kręgiem wzgórz. Owe wyniosłości pokrywa mgła oddalenia, przez co w dnie pogodne wydają się ciemnobłękitne, a raczej jakby subtelnym błękitnym muślinem przysłonięte. O zachodzie stają się coraz wyraźniejsze, omaszczone na czubach złotem i purpurą, na skłonach liliowe, powiewne, delikatne. Potem bledną i gasną w mroku.
Wzgórza te mają swój urok, wznoszą się bowiem jakby mury na granicy życia i śmierci. Tu na dole miasto, port, grobla, ruch statków, pociągów i łodzi - tam wieczne milczenie. Nikt tam nie chodzi, bo nie ma po co. Tam zaczyna się kraina skał i pustych wydm. Może gdzieniegdzie porasta je wrzos czerwony, może tu i owdzie róża jerychońska6 wychyla zeschłe gałązki spod piasku, zresztą ni drzewa, ni krzaka, ni kropli wody; ogromne przestrzenie zupełnie głuche i niepokojące w swej głuszy, bo mimo woli nasuwa się pytanie, na co one istnieją, na co zdał się ich ogrom i komu one świadczą. Jest w nich jakby jakaś ślepa bezcelowość, i trudno na ich widok oprzeć się myśli, że nie świat istnieje dla życia, ale że ono czepia się tylko tam, gdzie wypadkowo uczepić się może - jak pleśń.
Kto na przykład choć raz w życiu patrzył z obserwatorium przez teleskop na księżyc, ten łatwo sobie przypomni, jak bardzo pognębiają myśl ludzką owe pola księżycowe, umarłe, a tak poszarpane, tak dziko bezładne, jakby skonały w konwulsjach. Owóż wzgórza sueskie, widziane zwłaszcza w nocy, w zielonawym, zimnym świetle, wyglądają zupełnie jak odłam tych pól.
Później przekonałem się, że oba brzegi Morza Czerwonego i dalej jeszcze: wybrzeża Zatoki Adeńskiej aż do przylądka Guardafui czynią podobne wrażenie martwoty.
Lecz w dzień słychać u podnóża wzgórz świst lokomotyw, którym odpowiadają z portu rykiem wielkie parowce. Piaski półwyspu Synaj świecą się wesoło w słońcu. Po niebieskiej wstędze Kanału mkną w tę i tamtą stronę łodzie lub feluki7 arabskie, podobne z dala do stad dzikich kaczek albo gęsi. Czasem przesunie się parowiec, ogromny jak wieloryb. Okrągłe jego okna świecą w blasku, jakby spod równika wiózł tuziny słońc na sprzedaż do zimnych krajów, a z komina bucha kłębami dym tworząc czarne plamy na błękicie. Wszędy moc powietrza i światła. Stada mew pławią się w nim rozkosznie, to błyskając białymi brzuchami pod słońce, to jakby topniejąc w oddaleniu. Kto się chce napatrzyć na grę światła, niech patrzy na żagle feluk. W chmurny dzień są one jednostajnie białe, ale gdy słońce uderzy na wody i piaski, świecą złoto, różowo, błękitnie, mienią się jak tęcza i wówczas rozumie się, że owa jaskrawość barw w obrazach "plenerzystów"8 nie jest taką swawolą, jaką się na pierwszy rzut oka wydaje.
Ale dni chmurnych więcej było niż pogodnych, zatem i mało wrażeń kolorystycznych. Poznałem wreszcie i miasto, i port Ibrahim, i dygi9, i wszystkie statki, i prawie że wszystkie twarze Arabów. Aż wreszcie którejś nocy nadszedł "Bundesrath". nie widziałem go, jak przechodził przez kanał, tegoż samego jednak wieczora opuściliśmy miasto i pojechali do portu, by nazajutrz do dnia stanąć na pokładzie. Co za nocleg w porcie! Nędzny i brudny hotel zajęty był od góry do dołu, jak się zdaje, przez urzędników kompanii, stale zamieszkujących na miejscu, dano więc nam łazienkę. Zapach z rur wanny, karaluchy, prusaki i inne mniejsze, ale bardziej krwiożercze istoty nie dały nam oczu zmrużyć. Nabrałem po tym noclegu szacunku dla armii miejscowej. Egipska jazda może być niewiele warta, ale piechota odznacza się niezwyczajną zaciekłością.
Jeszcze nie dniało, gdy zbudził nas Murzyn hotelowy - i w towarzystwie Arabów niosących rzeczy ruszyliśmy nad Kanał, gdzie przed niemiecką agencją stał mały parowczyk mający nas zawieść do "Bundesrathu". W mieście spało wszystko. Obładowani małymi pakunkami, byliśmy podobni wśród nocy do rabusiów pragnących się wymknąć z miasta. Ale oto przy bulwarku widać błękitne światło latarki: to nasz parowczyk. Siadamy, bierzemy rzeczy, płacimy Arabów - i jazda. Na statku jest jeszcze jakiś Grek jadący również do Zanzibaru i kilku Arabów należących do załogi, którzy przy migotliwym blasku latarek wyglądają po prostu fantastycznie. Cisza naokół, słychać tylko chrapliwe a zarazem senne dźwięki arabskiej mowy. Przesuwamy się wzdłuż domów o ciemnych oknach i wpływamy wreszcie na szerszą wodę, ubieloną już świtem. "Bundesrath" stoi dość daleko, a że pod tą szerokością dzień wstaje szybciej niż u nas, więc wkrótce czyni się zupełnie widno. Minąwszy kilka parowców spostrzegamy wreszcie "Bundesrath". Nie jest on zbyt wielki, nie większy od "Ravenny", którą jechałem z Neapolu do Port-Said. Jeśli fala weźmie nas od przodu lub z boku, będziem się kołysali nie na żarty. Ale nic to! Stateczek zbliża się coraz więcej. Przez poręcz wysokiego pokładu wychylają się ku nam głowy niemieckich majtków. Wchodzimy na pokład, a stamtąd do salonu. Statek jest widocznie nowy i porządny. Ściany z politurowanego drzewa, lustra i czerwone aksamitne meble tworzą całość, jeśli niezbyt wykwintną, to przynajmniej schludną. Widok stołów nakrytych białymi obrusami, filiżanek i imbryków na fajerkach, z których pachnie kawa, mile uderza oczy i przypomina, że jesteśmy na czczo. Ale salon jest pusty. Podróżni spoczywają jeszcze widocznie w objęciach Morfeusza10, tylko od czasu do czasu pokazują się zaspane twarze stewardów. Biorą nam bilety, obejmujemy w posiadanie kabiny - i oto jesteśmy zagospodarowani na dni czternaście.
Na czternaście - o ile naturalnie wszystko pójdzie pomyślnie.
Pierwszą tualetę na statku robi się zwykle starannie. Jest to kokieteria względem przypuszczalnych towarzyszek podróży. Zresztą po noclegu w porcie było to i z innych względów konieczne.
A teraz - inauguracyjna kawa - i pobożne a ciche życzenie, by pierwsza Niemka, która się ukaże, była co najmniej do Gretchen11 podobna.
W salonie jeszcze pusto - ale to nic. Przecie to jest niemiecki "Bundesrath", nie żaden Fliegender Holländer12. Jakoż słychać już lekkie kroki i wchodzi - młody człowiek z bardzo krótko ostrzyżoną czupryną i bardzo długimi żółtymi wąsami. Wszedłszy przedstawia się natychmiast:
- Moje nazwisko jest X. X.
Po zwykłej wymianie grzeczności zaczyna się rozmowa, której pierwszym niemal pytaniem jest, ilu też pasażerów znajduje się w pierwszej klasie "Bundesrathu".
- Ja sam tylko - odpowiada młody człowiek.
- Tak? A to będzie luźno. Tymczasem może byśmy poszli na górę; zdaje się, że już ciągną kotwicę.
Kotwicę zaczynają istotnie ciągnąć, więc wychodzimy. Ranek jest jeszcze wczesny i blady. Przezroczysta mgła unosi się nad morzem, widać jednak, że dzień będzie pogodny. Toń gładka i szklista ma w sobie jakąś rzeźwość poranną. Nie załamuje się w fale, jeno się wzdyma lekko i opada jak piersi człowieka we śnie. Naokół kołyszą się beczki znakowe, powrósła słomy, strzępy papieru, a między nimi pływają mewy spoglądając pilnie na wszystkie strony, zupełnie jakby im powierzono dozór nad portem. W powietrzu pachnie smołą, ropą morską i dymem węgla kamiennego. Tu i owdzie wielkie parowce stoją na kotwicach, odbijając się w gładkiej wodzie i zdając się drzemać jakby olbrzymie zwierzęta znużone długą drogą. Zwykły widok portowy! Wszystko to dla mnie nie nowe, bom już wędrował po rozmaitych morzach, ale zawsze miłe.
Wtem parowiec ryknął jakby na pożegnanie ziemi i zadrżał. Z tyłu za statkiem woda jęła się przewracać i pienić. Bulwark portowy począł się od nas odsuwać dalej i dalej. W takich chwilach nie podobna nigdy oprzeć się wzruszeniu, zwłaszcza gdy się jedzie bardzo daleko, na nie znane sobie morza i do nie znanych stron. Nagle zdejmuje człowieka taka ogromna tęsknota do swoich, że gdyby miał skrzydła mewy, to by się zerwał z tego pokładu i wrócił.
Ale stało się! Suez zanurza się coraz bardziej pod wodę - brzeg egipski zdaje się umykać - a przed nami jeno roztocz Morza Czerwonego.


1 Żyda Wiecznego Tułacza - tu: człowieka, którego coś pcha do ciągłej włóczęgi (Żyd Wieczny Tułacz - wg legendy średniowiecznej Żyd, imieniem Ahaswer, za uderzenie Jezusa idącego na Golgotę skazany na tułaczkę bez końca).
2 Dzięki uprzejmości i stosunkom rzymskim Siemiradzkiego - Henryk Siemiradzki, szeroko znany i ceniony malarz polski, wydał w Rzymie, gdzie stale mieszkał, przyjęcie na cześć Sienkiewicza przed wyjazdem jego do Afryki. Znajdujący się w liczbie zaproszonych pułkownik rzymskiej załogi, hr. Bertelli Algarotti, zaopatrzył Sienkiewicza w listy polecające do władz i konsulów włoskich w Egipcie, Massawie i Zanzibarze.
3 Na skręcenie karku do niej lecą - konflikty abisyńsko-włoskie datują się od r. 1885, kiedy Włochy okupowały Massawę, a następnie usiłowały narzucić Abisynii swój protektorat i kierować zagraniczną polityką tego kraju. W latach 1887-88 władca Abisynii, Jan IV, zadał wojskom włoskim, wkraczającym w głąb Abisynii, szereg klęsk, lecz jego następca Menelik II został zmuszony do podpisania 2. V. 1889 r. w Udalla traktatu, w którym uznawał włoski protektorat.
4 Leberwurst, Sauerkraut i Kalbrust mit Kartoffelsalat (niem.) - kiszka wątrobiana, kiszona kapusta i mostek cielęcy z sałatką kartoflaną.
5 Położenie Tantala - aluzja do mitu o Tantalu, królu frygijskim, za zbrodnie strąconym przez Zeusa do podziemi, cierpiącym straszliwe męki głodu i pragnienia (nie mógł uchwycić owoców wiszących tuż nad głową ani dotknąć ustami płynącej u stóp wody, usuwającej się przed nim).
6 Róża jerychońska - jednoroczna roślina pustynna.
7 Feluka - mały wąski statek o trójkątnych żaglach.
8 Plenerzyści - malarze impresjonistyczni, którzy od r. 1870 stawiali sobie jako główne zadanie malować przedmioty nie tak, jak o nich wiemy, że wyglądają w rzeczywistości, lecz tak, jak nam się przedstawiają w pełnym świetle dziennym (plein-air po francusku: przestrzeń, powietrze). Współczesnych raziła niejednokrotnie wielka barwność obrazów impresjonistycznych, uderzająca szczególnie w zestawieniu z ubogim kolorystycznie tzw. "monachijskim" akademizmem w malarstwie.
9 Dyga - grobla nadmorska.
10 Morfeusz - w mitologii greckiej bóg snów, syn Nocy.
11 Gretchen - piękna bohaterka z Fausta, utworu Johanna Wolfganga Goethego (1749-1832).
12 "Fliegender Holländer" (niem.) - "Latający Holender", wg rozpowszechnionych wierzeń marynarskich okręt-widmo, który nie może ani zatonąć, ani przybić do brzegu. Ukazanie się jego wróży napotkanym niechybną zagładę.

[powrót] [List V]