Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List VIII.

Listy i znajomości * Fraki i białe krawaty * Obiady * Wspomnienia powieści Mérego * Pani Jameson * Tipu-Tib * "Redbreast" * Audiencja u sułtana * Sala * Nieregularni

Czas w Zanzibarze schodził mi na zwiedzaniu miasta i na zapoznawaniu się z różnymi osobami, do których miałem listy polecające. Kto przybywa po raz pierwszy w strony tak dalekie, jest w nich jak w lesie, że zaś chodziło mi o zebranie karawany i wyprawę na stały ląd, musiałem przeto szukać i objaśnień, i pomocy. Biała skóra jest wprawdzie w tych krajach nie lada rekomendacją, ale i listy się przydadzą; byłem zaś opatrzony w najrozmaitsze polecenia, mianowicie do konsula niemieckiego von Redwitza, do Wissmanna1 w Bagamojo, do misjonarzy od kardynała Lavigerie i do generalnego konsula angielskiego w Zanzibarze, pana Ewan Smitha, od osób zajmujących wysokie stanowiska w Anglii. Łatwość z jaką te listy otrzymałem, wprawiła mię po prostu w zdumienie, albowiem osób tych nie tylko nigdy w życiu poprzednio nie widziałem, ale nie byłem z nimi w żadnych stosunkach. Taka uprzejmość i dostępność są jednak dowodem wysokiej kultury, jaką nie wszędzie można znaleźć. Miło mi też przy tej sposobności załączyć kilka słów podziękowania, komu należy, za ową uprzejmość i pomoc, która istotnie okazała się bardzo skuteczną.
Barona von Redwitza poznałem w klubie niemieckim tegoż samego dnia, w którym przybyłem do Zanzibaru. Istnieje to takie prawo, że kto przywozi z sobą broń, musi złożyć świadectwo odpowiedniego konsulatu, że nie czyni tego w celach handlowych. Otóż, ponieważ w Zanzibarze nie ma wcale konsula ruskiego, p. Redwitz sam ofiarował się nam zastąpić go w tej sprawie. Był on poprzednio pierwszym drogmanem ambasady w Konstantynopolu i znał dobrze zacnych pp. Groplerów, u których mieszkałem w czasie mego pobytu w tym mieście. Jest to człowiek należący widocznie do wyższych sfer towarzyskich. Pobyt w Zanzibarze jest zapewne szczeblem w jego dyplomatycznej karierze, ale szczeblem ani ze względu na klimat zbyt bezpiecznym, ani zbyt miłym. Wyspa jest urocza dla podróżnika, który przyjeżdża na dwa lub trzy tygodnie, ale mieszkać na niej na stałe nie chciałbym za wszystkie kły słoniowe, które widziałem na komorze, choćby z dodatkiem wszystkich worów napełnionych goździkami.
Dom sir Ewan Smitha otworzył mi następnego dnia swoje gościnne wrota. Ponieważ Zanzibar, na mocy zawartych przed paru laty układów między Anglią a Niemcami, dostał się ostatecznie pod protektorat angielski, przeto dom ten jest właściwą stolicą wyspy. To załatwiają się wszystkie sprawy polityczne i handlowe; stąd płyną reformy, które z czasem mają zbliżyć Zanzibar z resztą ucywilizowanego świata. Ważność domu można poznać w ruchu, jaki w rannych godzinach panuje w jego biurach. Widzisz to tłum złożony z Arabów, Europejczyków, Indian i Suahilisów, między którymi kręcą się dziesiątki sług konsularnych, czarnych i brązowych, przybranych w barwę czerwoną. Interesa muszą to iść wartko i posiadać niemałą wagę, konsul bowiem opowiadał mi później, że na same depesze wydaje miesięcznie jakąś nadzwyczajną sumę rupii. Prywatne mieszkanie p. Ewan Smitha zaciekawiało mnie niepomiernie jako model, z którego można poznać, jak mieszkają i żyją zamożni Anglicy w Indiach i w ogóle w krajach egzotycznych. Trochę wyglądało ono na muzeum, jeśli nie ściśle, to przeważnie etnograficzne. Na ścianach broń wszelkiego rodzaju: miejscowa i sprowadzona z głębi lądu, więc tarcze, łuki, włócznie i maczugi, poukładane w rozety; gdzieniegdzie głowy antylop, rogi bawole; niżej delikatne maty z różnych wysp, dywany perskie; po kątach pełno bibelotów2 indyjskich i japońszczyzny, wszystko to zaś ożenione z solidnym komfortem angielskim, bez którego Anglik obyć się nigdzie nie może - i który najdziksze kraje, najbardziej zapadłe kąty świata zmienia mu w home3, miły dla duszy. Jeśli prawdą jest, że Niemiec szuka ojczyzny tam, gdzie mu dobrze, to można powiedzieć, że Anglik zabiera ją wszędy ze sobą, i dlatego wszędzie mu dobrze.
Sir Ewan Smith, obecnie przeniesiony do Maroko, jest to gentleman w pełni sił i energii, w obejściu nader uprzejmy; uczynił on mi wrażenie człowieka wszechstronnej kultury, światowego, lubiącego życie, a w nim nie tylko estetykę, ale nawet i wygodę. Następne odwiedziny utwierdziły mnie w tym mniemaniu, widywaliśmy się zaś dość często. Zaraz po pierwszej wizycie ja i mój towarzysz zostaliśmy zaproszeni na obiad, o którym wspominam dlatego, że był on również, jak i mieszkanie pana Ewan Smitha, połączeniem europejskiego wykwintu z czymś egzotycznym i w naszych klimatach nieznanym. Nad zupełnie ładną europejską zastawą stołową wznosiły się bukiety podzwrotnikowych kwiatów, nad nimi kołysały się indyjskie punkhas, to jest ogromne kwadratowe wachlarze poruszane podczas obiadu przez Hindusów za pomocą sznurów, tak jak druty do dzwonków.
Z zewnątrz dochodził nocny szum fal Oceanu Indyjskiego. Sala jadalna była oświeconą podobnie, jak bywają oświecane jadalnie zamożnych ludzi w Paryżu lub Londynie, ale przez otwarte na taras okna widać było na niebie błyszczący Krzyż Południowy. Służba indyjska w malowniczych kostiumach, z brodami malowanymi na purpurowo, podawała europejskie potrawy paniom w wyciętych sukniach i panom w białych krawatach. Mimo woli znów przypomina się anegdotka o owym Angliku, który schroniwszy się przed krokodylem wprost z kąpieli na palmę, uczynił sobie z liści palmowych przede wszystkim krawat i rękawiczki. Próżno byś się też, człowiecze, spodziewał, że wybierając się do wnętrza Afryki nie potrzebujesz brać ze sobą fraka. Owszem, potrzebujesz, bo nad Tanganajką, Ukerewe, w Uidjidjii lub jakiej innej miejscowości przez piętnaście "j" możesz znaleźć angielską lady4 towarzyszącą mężowi, gdzie pieprz rośnie. On do obiadu ubierze się w wygorsowaną suknię, on będzie cię częstował pale-ale’em5, ubrany we frak i biały krawat. Anglicy są wszędzie jednacy.
Co do Zanzibaru, jest on zapewne miejscem już tak wysoce ucywilizowanym, że za jakie lat dziesięć lub dwadzieścia mieszkańcy jego będą mówili na wzór marsylczyków: "Gdyby Paryż miał swoją Mnazimoję, to byłby małym Zanzibarem".6 - Być może! Paryż nie ma istotnie Mnazimoi, ale natomiast posiada klimat daleko odpowiedniejszy do ubierania się we frak i biały krawat. Zanzibar - i sztywny, wykrochmalony gors frakowej koszuli - są to pojęcia wyłączające się stanowczo. Dorożek to nie ma, jechać z hotelu na obiad nie możesz; noc nie zmniejsza upału, co krok oblewasz się potem; musisz więc iść noga za nogą, inaczej bowiem twój śnieżny gors, twój mleczny krawat, i twoje alabastrowe mankiety i twój kararyjski7 kołnierzyk zmienią się w coś pośredniego między mokrym kompresem a jedną z takich ścierek, jakich majtkowie używają do zwilżania pokładu. Ale za to co za ulga, gdy się już siądzie do stołu, gdy punkhas, ciągnione przez czerwonobrodych Hindusów, poczną kołysać się nad zastawą, roznosząc przesycony wonią zwrotnikowych kwiatów powiew i chłód, i gdy ocean przesyła od czasu do czasu swoje szerokie oddechy, jeśli nie zimne, to przynajmniej świeże. A obok tego - "przyznaj asindziej" - że jest rzeczą wysoce oryginalną siedzieć pod równikiem obok damy przybranej w balową suknię, powtarzać w Zanzibarze komunały o najnowszym utworze Bourgeta lub Maupassanta, a po obiedzie wyjść z filiżanką czarnej kawy na taras, gubić wzrok w nieznanych konstelacjach, słuchać westchnień fal Oceanu Indyjskiego i patrzeć, jak księżyc rozściela na nim złoty, drgający gościniec.
Lady Ewan Smith jest to osoba nader muzykalna, więc po obiedzie mieliśmy i muzykę. Słyszałem Beethovena, granego bardzo dobrze, i Szopena, wcale nieźle, uwzględniając zwłaszcza to, że wykonywała go cudzoziemka. Nokturn lub cudny pralud Szopenowski rozlegający się wśród ciszy nocy zwrotnikowej - cóż na to powiesz, poetyczna czytelniczko? Co do mnie, miałem wrażenie, że odgrywają się przede mną w rzeczywistości sceny z Hewy lub Wojny w Nizam Mérego8 - że jestem romantycznym "Elona-Brodzińskim" - brakło tylko jakiego skromnego tuzina tygrysów zaglądających podczas deseru przez okna i dwóch lub trzech tuzinów dusicieli Thugów9, wydobywających się na zakończenie uczty spod podłogi.
Natomiast nie brakło hrabiny Oktawii. Ale co mówię! Osoba, która odgrywała jej rolę w tym zanzibarskim poemacie, jest wiele więcej zajmującą od bohaterki Mérego. Była nią pani Jameson, wdowa po owym panu Jamesonie, którego Stanley oskarżył o to, że po rozłączeniu się z majorem Berthelotem w Yambuya zakupił młodą dziewczynę i dał ją do zjedzenia ludożercom Manyema, należącym do sławnego Tipu-Tiba. Opinia w Europie, a zwłaszcza w Anglii oburzyła się niezmiernie tym faktem; stanowisko pani Jameson stało się w towarzystwie angielskim bardzo trudne, lecz młoda kobieta nie dała za wygraną. Przekonana, że mąż jej nie byłby zdolny do podobnego postępku, postanowiła pojechać do Zanzibaru, sprowadzić Tipu-Tiba, odnaleźć Zanzibarytów, którzy byli z panem Jamesonem na wyprawie - i świadectwami ich dowieść oskarżycielowi, że rzucił potwarz na nieboszczyka.
Naturalnie, że dzienniki otoczyły natychmiast panią Jameson poetyczną legendą. Widziano ją we wnętrzu tajemniczego Czarnego Lądu na czele murzyńskiej karawany, z karabinem na plecach, wśród lwów, nosorożców, słoni i ludożerców. Lwy łapały dla niej gazele; słonie znosiły dla niej co dzień świeże kwiaty lotosu, składając je okrągłym ruchem trąby u jej stóp; nosorożce przewracały dla jej rozrywki koziołki; zebry urządzały stemple-chase10, a ludożercy, z Tipu-Tibem na czele, wołali na jej widok, gładząc się po żołądkach: Nyam! nyam! - na znak, że nie widzieli w życiu nic równie smakowitego. Tak było w dziennikach i rozmaitych "telegramach własnych". W rzeczywistości pani Jameson posiada wprawdzie dość wdzięku, by utrzymać pod trzonkiem wachlarza wszystkich władców afrykańskich, ale mogąc znaleźć w Zanzibarze wszelkie świadectwa, o jakie jej chodziło, nie potrzebowała osobiście udawać się do wnętrza Afryki. Była jedynie w Bagamojo na obiedzie u misjonarzy, który miałem zaszczyt spożywać w jej towarzystwie.
Wszystko to dowodzi tylko, że chciała szukać dowodów, nie zaś przygód, a nie zmniejsza ani jej odwagi, ani poświęcenia. Kobieta, która jedzie z Anglii do Zanzibaru, naraża się bowiem: po pierwsze, na dwudziestokilkudniową podróż statkiem po wtóre, na chorobę morską; po trzecie, na utopienie w czasie burzy, a co gorsza, na opalenie się od wiatrów morskich; po czwarte, na bajeczny upał; po piąte, na równie bajeczną transpirację11; po szóste, na moskity; a po siódme, ostatnie i najgorsze: na la bourbouille, to jest rodzaj wyrzutów, których wskutek transpiracji dostają wszyscy, a które pieką, jakby kto kłuł skórę rozpalonymi szpilkami.
W czasie swego pobytu w Zanzibarze wyprawiła jednak pani Jameson karawanę do wnętrza Afryki celem odnalezienia Tipu-Tiba. Na czele tej wyprawy stanął brat nieboszczyka, o ile jednak słyszałem, nie zdołał dotrzeć aż do komyszy Tipu-Tiba. Wyprawił tylko do niego posłańców z zaprosinami do Zanzibaru, na co Tipu-Tib, posiadający długi u Hindusów w Zanzibarze, odpowiedział, jak już wspomniałem:
- Nie ma głupich!
Jak ostatecznie skończyła się ta sprawa - nie wiem; podobno znaleziono w samym Zanzibarze czarnych żołnierzy Jamesona, którzy zaświadczyli, że kupno dziewczyny i oddanie jej ludożercom nigdy nie miały miejsca. Tegoż zdania są wszyscy Europejczycy w Zanzibarze, począwszy od urzędników angielskich aż do katolickich misjonarzy francuskich, którzy ze wszystkich ludzi na świecie wiedzą najlepiej, co się w głębi Afryki dzieje.
Pani Jameson jest to młoda osoba, wielce do Sary Bernhardt12 podobna, lubo daleko od niej drobniejsza. Nosi ona swą żałobę niewątpliwie bardzo szczerze, ale zarazem z pewną troskliwością, by jej była do twarzy. Należy też pani Jameson do wyższych sfer angielskiego towarzystwa i jeżeli dystynkcja jej nie dochodzi aż do zupełnej doskonałości, która jest zarazem zupełną prostotą, przypisać to raczej należy pewnej ogólnoangielskiej sztywności. Uprzejmy p. Ewan Smith zawiózł mnie w kilka dni po moim przybyciu do misji angielskiej, głównie w tym celu, bym po drodze mógł zobaczyć wspaniałą roślinność wyspy. Zwiedzaliśmy również w mniejszej lub większej kompanii statki wojenne angielskie, stojące w porcie zanzibarskim: "Marathon" i "Redbreast". Pierwszy zwłaszcza zaciekawił mnie jako zbiór wszystkich najnowszych ulepszeń, pomysłów i wynalazków wojennych. Jest to straszliwa maszyna posiadająca wszelkiego rodzaju armaty, począwszy od najcięższych, z których by niemal skały kruszyć można, aż do pistoletowych i torpedowych. Statek dzieli się na trzynaście kompartymentów13 i jest prawie nie do zatopienia - chcąc go bowiem pogrążyć, trzeba rozbić wszystkie kompartymenty. Jeśli choć jeden ocaleje, statek trzyma się na powierzchni morza.
Co do "Redbreasta", ofiarowano nam go na przejazd do Bagamojo. Była to wielka grzeczność, inaczej bowiem musielibyśmy jechać tam żaglową feluką arabską w ciągu dwudziestu czterech godzin, wśród robactwa, w niesłychanym brudzie i zaduchu, podczas gdy "Redbreast" zrobił tę drogę w niespełna czterech godzinach.
Dnia 20 lutego konsul zaprosił mnie na uroczystą audiencję do sułtana. O dziewiątej z rana przyszedłem wraz z towarzyszem moim do konsulatu, gdzie znalazłem i samego sir Ewan Smitha, i jego sekretarzy, przybranych w paradne mundury. Dwóch kapitanów z "Marathonu" i "Redbreasta" przyłączyło się do nas, i w chwilę później ruszyliśmy parami, poprzedzani przez sześciu sług konsularnych, przybranych czerwono. Po drodze gromady czarnych gapiły się na świetne mundury angielskie. Na placu zastaliśmy tłumy, lecz mogliśmy postępować swobodnie szerokim szpalerem utworzonym przez zbrojnych Murzynów stojących we dwa szeregi z każdej strony. Idący za mną konsul objaśnił mnie, że to jest wojsko nieregularne sułtana - i rzeczywiście nic podobnie nieregularnego nie widziałem nigdy w życiu. Stało tam około tysiąca drapichrustów, przypominających, z równicą skóry, piechotę Falstaffa14, zatem małych i wielkich, starych i młodych, krzywych i prostych, ubranych i półnagich; żadnych hełmów, kapeluszy i czapek; jedni mieli łby wygolone, drudzy strzechy czarnych wełnistych lub spalonych na czerwono od wapna włosów. Jedni dźwigali zardzewiałe karabiny skałkowe, drudzy szable, trzeci łuki i tarcze, inni maczugi, inni znów długie strzelby arabskie, niektórzy stare pistolety bez kurków. Byli między nimi Suahili, Somalisy, Sudańczycy, Zulusi, U-Zaramo - ład względem ubiorów, polichromia15 nie do opisania. Gdzieniegdzie błyszczą białe perkale, tam znów widać tkaniny jasnoczerwone, purpurowe i znów białe, dalej żółte, błękitne, pasiaste, wszystko nie tylko jasne od słońca, ale niemal gorejące. Nad tą orgią kolorów twarze jakby z ciemnych metali powykuwane, głowy nieruchome, podniesione do góry, jak na żołnierzy przystało - tylko w miarę, jak się posuwamy, oczy zwracają się, zezując, ku nam lub za nami.
Idziemy dalej. A oto już wojsko regularne, uzbrojone w karabiny z bagnetami, których ostrza płoną w słonecznym blasku jak świece. Ci przybrani w ciemne mundury, ale boso, wyglądają po prostu jak kominiarze. ogłuszająca muzyka poczyna grać: Rule Britania16 - konsul odkrywa głowę, regularni prezentują broń - i wchodzimy do pałacu.
W sieni mnóstwo wojowników arabskich, zbrojnych w bogatą, wysadzaną broń, i kilkunastu oficerów indyjskich z włosami spadającymi aż na kołnierze czerwonych mundurów. Wstępujemy na biało lakierowane schody. Na wierzchu ich dostrzegam człowieka średnich lat, o żółtawej, nieco popstrzonej ospą cerze, przybranego w niebieski zawój z piórem, niebieski pas i czarny żupan, spod którego wygląda biała koszula - to sam Jegomość - Said-Ali, sułtan Zanzibaru z przyległościami.
Na twarzy jego widać czysto orientalny uśmiech, zarazem łagodny, smutny i nieco fałszywy. Powitawszy każdego kordialnym shake-hand17 wprowadza on nas do obszernej, prostokątnej Sali, w której stoją poustawiane pod ścianami najpospolitsze europejskie fotele. Na jednym z nich, wyższym od innych i wyzłoconym, zasiada sułtan, po prawicy jego konsul, jako przedstawiciel "Jej Majestatu", za konsulem my dwaj, jako goście, za nami kapitanowie okrętów i sekretarze konsulatu, resztę zaś miejsc zajmują Arabowie, krewni sułtana, których szereg rozpoczyna z lewej strony domniemany następca tronu.
Tłumacz o twarzy czarnej i szelmowskiej ułatwia rozmowę - i wysłuchawszy z niskim ukłonem pytania sułtana, powtarza je, równie pochylony, temu z gości, do którego było skierowane. Naturalnie, że na takiej publicznej audiencji rozmowa musi być tego rodzaju, że dowcip metody Ollendorfa18 w zupełności do niej wystarcza:
- Jego wysokość pyta waszej miłości, jak panu podoba się Zanzibar?
- Powiedz jego wysokości, że Zanzibar podoba mi się bardzo.
- Jego wysokość cieszy się mocno, że Zanzibar podoba się panu bardzo.
Następują ukłony i kolej przychodzi na następnego.
Natomiast przypatrywać się można do woli i jest czemu. Spostrzegłem np., że sułtan ma za pasem przepyszny, zakrzywiony nóż indyjski, na palcach brylanty wielkości laskowych orzechów, ale jest boso. Pod stopami miał tylko rodzaj drewnianych podeszew przytwierdzonych skórzanymi paskami do nogi. Strój jego nie różnił się zresztą niczym od stroju następcy tronu, krewnych lub notablów19. Wszyscy mieli niebieskie zawoje, czarne żupany na białych koszulach i za pasem takież same, lubo może mniej bogate, krzywe indyjskie noże.
Said-Ali ma od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat wieku, twarz bardzo inteligentną, brodę rzadką i krótką, niefarbowaną przypuszczam, że musiał być urodzony z Hinduski, jest bowiem bardzo podobny do Indianina. Oczy ma niezrównanej piękności, w nich zaś uderzający, mimo uśmiechniętej twarzy, wyraz smutku. W Zanzibarze wiadomą jest rzeczą, że stosunki jego z konsulem angielskim są jak najlepsze i nawet na osobistej obustronnej przyjaźni oparte, ale przypuszczam, że mimo tych stosunków sułtanowi może i ciąży protektorat. Musi on pamiętać, że poprzednik jego, Said-Borgasz, był jeszcze niezawisłym władcą - on zaś, w gruncie rzeczy, jest tylko podwładnym konsula. O Anglii mówią, że ma ona żelazną rękę przybraną w aksamitną rękawiczkę. Ta ręka nie obdziera nigdy z zewnętrznego blasku, gładzi, sypie dary, ale swoją drogą w porcie zanzibarskim stoją na odległość strzału dwa pancerniki: straszny "Marathon" i "Redbreast", gotowe w danym razie poprzeć grzeczne słówko konsula ogniem i żelazem.
Pod koniec audiencji wniesiono kawę w ślicznych indyjskich filiżankach i sorbety20. Przez ten czas przypatrywałem się notablom arabskim. Siedzieli oni wzdłuż dwóch ścian, nieruchomi jak posągi albo jak figuranci w teatrze. Byli to po większej części ludzie starzy. Zwyczaj farbowania zarostu twarzy jest to widocznie powszechny, większość ich bowiem miała długie, spadające aż na piersi brody wszystkich odcieniów czerwonej barwy, począwszy od cynobru aż do purpury. Beniamin Constant21 straciłby z kretesem głowę na widok tych postaci. Widziałem twarze wprost przepyszne, przypominające patriarchów, proroków, arcykapłanów lub z powagi - senatorów rzymskich. Kto chce studiować malowniczy Wschód, niech raczej przyjeżdża to niż do Egiptu.
Na nieszczęście, dekoracja niezupełnie odpowiada osobom. Sala ma wprawdzie charakter wschodni, ściany jej bowiem pomalowane są w wielkie lazurowe tablice, na których widać wypisane złotymi literami wersety z Koranu22, ale jest mnóstwo szczegółów psujących ten charakter. O fotelach krytych czerwonym utrechtem już wspomniałem. Prócz nich znajduje się to co najmniej ze sześćdziesiąt zegarów poustawianych w niszach, między owymi lazurowymi tablicami. Po prostu trudno się wstrzymać od śmiechu, gdy w chwilach, w których rozmowa milknie, na wszystkie strony rozlega się: "tik-tak! tik-tak!" - zupełnie jak w sklepie zegarmistrza. tłumaczono mi tę nadzwyczajną ilość zegarów tym, że każdy nowomianowany do Zanzibaru konsul wpada na pomysł przywiezienia sułtanowi w podarunku zegaru, mniemając przy tym, że tak doskonały pomysł jemu pierwszemu przyszedł do głowy.
Że zaś konsulowie zmieniają się z powodu klimatu często, więc liczba zegarów zwiększa się z każdym rokiem i wkrótce przewyższy zapewne ilość mieszkańców wyspy.
Po skończonej audiencji wyszliśmy równie ceremonialnie z gmachu, ja jednak zostałem czas jakiś, mimo niesłychanego upału, na placu, by raz jeszcze spojrzeć na "nieregularnych", którzy złamawszy szeregi wracali w malowniczych grupach do domów - i na patriarchalnych notablów, zstępujących z pałacowych schodów z powagą egipskich kapłanów w Aidzie23. Co właśnie jest przyjemnego w takich widowiskach, to to, że wydają się one jakimś baletem lub operą, a są rzeczywistością. Człowiek przypomina sobie, że coś podobnego widział, ale tamto było złudzeniem, to jest życiem realnym - więc mówi sobie: jednak takie rzeczy istnieją, jednak świat rzeczywiście nie jest wszędzie taki szary, bezbarwny i sztywny jak w naszej Europie. I ta fantazja w rzeczywistości, ta jej malowniczość daje prawdziwe estetyczne zadowolenie.


1 Wissmann Herman von (1853-1905) - podróżnik niemiecki, od r. 1880 w służbie Niemieckiego Towarzystwa Afrykańskiego, od r. 1888 dowódca karnej ekspedycji przeciw powstaniu Buszirego. W latach 1882 i 1883-85 zbadał okolice Massaju, od r. 1895-96 gubernator Niemieckiej Afryki Wschodniej.
2 Bibeloty - drobne, ozdobne przedmioty.
3 Home (ang.) - własny domek, rodzinne ognisko.
4 Lady (ang.) - dama, kobieta "z dobrej sfery".
5 Pale-ale (ang.) - piwo angielskie.
6 Gdyby Paryż miał swoją Mnazimoję, to byłby małym Zanzibarem - żartobliwa aluzja do popularnego powiedzenia francuskiego, wkładanego w usta przysłowiowych samochwalców marsylczyków: "Gdyby Paryż miał Cannebiere (słynny bulwar marsylski), byłby małą Marsylią."
7 Kararyjski - olśniewająco biały, jak marmur z Carrary.
8 Méry Joseph (1798-1865) - literat francuski, zyskał sławę jako autor sensacyjnych powieści drukowanych w odcinkach paryskiej "Presse", obfitujących w dramatyczne sytuacje, rozgrywające się w krajach egzotycznych. Szczególną poczytnością cieszyła się melodramatyczna "trylogia", której akcja toczy się w Indiach i Afryce: Hèva, Floride i Guerre du Nizam.
9 Dusiciele Thugowie - hinduska sekta religijna o charakterze politycznym, czciciele bogini śmierci Kali, popełniający zabójstwa przez uduszenie jedwabną szarfą.
10 Steeple-chase (ang.) - wyścig z przeszkodami.
11 Transpiracja - pocenie się.
12 Sarah Bernhardt, właśc. Rozyna Bernard (1844-1923) - światowej sławy francuska artystka dramatyczna, znana z wielu scen Europy i Ameryki. Była to bardzo szczupła, wysoka, czarnooka brunetka.
13 Kompartyment - przegroda, przedział.
14 Piechota Falstaffa - John Falstaff występujący w Henryku IV (a także w Kumoszkach z Windsoru) Szekspira, przysłowiowy samochwalca, oszust i rozpustnik, przepiwszy pieniądze otrzymane na zaciągi, zamiast prawdziwych żołnierzy zwerbował "samych szubrawców w łachmanach" (Henryk IV, akt IV, scena 2).
15 Polichromia - tu: wielobarwność.
16 Rule Britania - narodowa pieśń Anglików, skomponowana przez Tomasza Arne w r. 1738 do słów Jakuba Thomsona. (Nazwa jej pochodzi od pierwszych słów refrenu: "Władaj, Brytanio, władaj falami, Brytowie nigdy nie będą niewolnikami.")
17 Kordialny shake-hand (ang.) - serdeczny uścisk dłoni.
18 Aluzja do rozmówek zawartych w popularnych samouczkach obcych języków wg metody Ollendorfa, z której kpił Sienkiewicz już w Listach z podróży do Ameryki.
19 Notable (fr.) - obywatele najznakomitsi stanowiskiem i urodzeniem.
20 Sorbety - woda z lodem i sokiem owocowym.
21 Beniamin Constant (1845-1902) - malarz francuski, poza portretami i scenami historycznymi podejmował chętnie tematy orientalistyczne.
22 Wersety z Koranu - ustępy ze świętej księgi muzułmanów z VII w., ułożonej przez Mahometa, zawierającej przepisy religijne, prawne oraz liczne legendy.
23 Aida - jedna z najsłynniejszych oper Verdiego, o tematyce staroegipskiej. (Zamówiona przez kedywa egipskiego Izmaela Paszę na uroczystości związane z otwarciem Kanału Sueskiego, po raz pierwszy wystawiona w Kairze w r. 1871).

[powrót] [List IX]