Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List XI.

Kupowanie zapasów * Co potrzeba brać * Omyłki * Przejazd * Lunch * Lądowanie * Bagamojo * Wielka misja * Ogród czy las? * Dom * Przełożony * Brat Oskar * Śniadanie * Wieść o Wissmannie * Ogrody misji * Urządzenia * Misja i czarni * Murzyni chrześcijanie i mahometanie * Noc bezsenna

Kilka dni zajęło nam kupowanie zapasów. Bacząc, że w każdym razie braki można będzie uzupełnić w Bagamojo, nie chcieliśmy się przeładowywać zbytecznie; w końcu jednak zebrało się i tak kilkanaście większych i mniejszych skrzynek obejmujących kawę, herbatę, konserwy mięsne i jarzynowe, mąkę, wino, koniak, świece, naczynia kuchenne, narzędzia rzemieślnicze i najrozmaitsze przybory potrzebne w podróży. Późniejsze doświadczenie nauczyło nas, że nie wszystko było przewidziane jak należy. Nabraliśmy na przykład niepotrzebnie za dużo konserw mięsnych, bo świeżego mięsa może dostarczyć polowanie, zwłaszcza na ptastwo, a przy tym w wioskach murzyńskich łatwo zaopatrzyć się w kury i kozy. Mąka nie przydała się na nic, gdyż czarny nasz kucharz M’Sa nie wiedział, co z nią robić; natomiast wzięliśmy za mało jarzyn, których nigdzie dostać nie można, a które jada się w tym klimacie chciwie, i również za mało wina. Ponieważ słyszałem, że w głębi lądu trafia się częstokroć na wodę niezmiernie mętną, powodującą febry i dyzenterię, zakupiliśmy cała skrzynię wody sodowej, która smakowała nam później w pochodach wyśmienicie i być może, iż istotnie uchroniła nas od choroby.
Rano 28 lutego ładunek nasz został przeniesiony na głowach zwołanych z ulicy Murzynów do łodzi, a następnie na "Redbreast". Na pokładzie zastaliśmy całe towarzystwo, które postanowiło odwiedzić Bagamojo. Sir Ewan Smith otrzymał był przed paru dniami z Foreign Office1 bardzo zapewne pożądaną wiadomość, iż mianowany został do Maroko - chciał więc choć raz postawić nogę na przyległym do Zanzibaru lądzie, którego dotąd nie znał. Prócz tego był msgr de Courmont z księdzem Le Roy, pani Chevalier, utrzymująca szpital dla czarnych w Zanzibarze, pani Jameson, konsul niemiecki von Redwitz i naczelnik miejscowej misji angielskiej, który przybywszy niedawno z Europy pragnął przypatrzeć się wzorowym urządzeniom wielkiej misji katolickiej w Bagamojo.
Na statku czekał nas doskonały lunch. Pogoda była dobra. Wysoko na niebie wiatr przepędzał pojedyncze zwały chmur, które zlewały obfitym, przerywanym dżdżem płócienny dach statku, natomiast na morzu była cisza, toń gładka i statek szedł jak po jeziorze. Radzimy byli obaj z towarzyszem, że zamiast brudną i cuchnącą feluką arabską, wlokącą się leniwymi żaglami po morzu, jedziemy "Redbreastem", tak schludnym i wykwintnym w swej białości, jak gdyby był wyrobem jubilerskim. W dodatku droga zajęła tylko kilka godzin, które przeszły szybko przy "lunchu" i na rozmowach. Aniśmy się spostrzegli, gdy ze strony zachodniej począł się rysować brzeg afrykański. Jest on bardzo niski. Początkowo ujrzeliśmy tylko czuby palm wychylające się jakby wprost z wody, potem dopiero zaczęły zaznaczać się smukłe pnie i rozciągnięte pod nimi piaski płaskoci. Powiedziano nam, że palmy owe są ogrodem należącym do misji.
Zbliżywszy się jeszcze bardziej, spostrzegliśmy na lewo od lasu palmowego, mniej więcej w odległości kilometra, domy Bagamojo.
Jest to miasto znane ze wszystkich podróży afrykańskich. Wissmann uczynił z niego stolicę posiadłości niemieckich, więc nazwa Bagamojo powtarzała się we wszystkich dziennikach. Rozsławił ją również i Stanley, który po odnalezieniu Emina przybył to z nim i ze wszystkimi Egipcjanami nie mającymi ochoty oddać w Ekwatorii głów pod miecz Mahdiego2. Ale pomimo owej sławy Bagamojo nie ma przyszłości, bo nie ma portu. Ocean jest to tak płytki, że nasz "Redbreast" zmuszony był zatrzymać się o kilka kilometrów od lądu. Siedliśmy w łodzie i przez jakiś czas płynęliśmy ku brzegowi - lecz wreszcie wręgi ich zaczęły się trzeć o piasek i trzeba było stanąć. Woda nie była głębsza jak do kolan, a do brzegu jeszcze kilkaset kroków. W tej chwili jednak na piasku płaskoci pojawiło się kilkudziesięciu Murzynów to idących luzem, to niosących krzesła na długich drągach. Przebrnąwszy przez wodę i zbliżywszy się do łodzi, jedni zaczęli zabierać na głowę paki, drudzy podstawiali nam krzesła albo też i własne plecy. Cała ta czarna trzódka była nader wesoła i czyniła wszystko wśród śmiechu. Dla oryginalności wybrałem plecy, nie nosze i usiadłszy na karku Murzyna spuściłem nogi wzdłuż jego piersi, ten zaś chwyciwszy je w kostkach począł zdążać ku brzegowi. Wyznaję, iż miałem mimowolną obawę, czy nie posmolę o jego czarną skórę mego białego ubrania. Taki sposób dostawania się na brzeg jest zresztą znany i w niektórych europejskich miejscowościach kąpielowych, wszędzie zaś budzi jednaką wesołość. Obok mnie niesioną piękną panią Jameson, która w śnieżnej flanelowej sukni wyglądała nad lazurową wodą jak jakaś boginka morska dźwigana procesjonalnie przez czarnych czcicieli; dalej w procesji następował msgr de Courmont, dalej sir Ewan Smith i mój towarzysz; koło nich jechał na karku tęgiego Murzyna z U-Zaramo kapitan "Redbreasta" itd. Po upływie dziesięciu minut znaleźliśmy się wreszcie wszyscy na wąskim pasmie rozpalonego piasku, za którym poczynał się zaraz ogród misji.
Schroniliśmy się co prędzej pod cień drzew i stanęliśmy z podziwu na widok wspaniałej roślinności. Czysto podzwrotnikowa bujność połączyła się z niezmordowaną pracą ludzką na wytworzenie tego ogrodu, który z daleka wyglądał jak dziewiczy las, z bliska zaś jak wzorowo utrzymany park wielkomiejski. Nic to poprzednio nie rosło, wszystko zasadzili misjonarze, ale że misja założona została od wielu lat, przeto drzewa rozrosły się do ogromnych rozmiarów. Bliżej morza, po prawej ręce od drogi, widzi się wśród nieskończonej liczby kokosów inne, mniejsze ogrody, stanowiące podszycie palmowego lasu. Z dala wydają się one jakby dzikie kępy rozszalałej podzwrotnikowej roślinności, złożone ze zbitego gąszcza olbrzymich liści bananowych, nad którymi piętrzą się rozłożyste wachlarze palmy błotnej, czuby juk, papaje, manga, drzewa chlebowe, annony, jabłonie cyteryjskie i bambusy. Dopiero przyjrzawszy się bliżej, dostrzega się, że to są plantacje, między którymi kryją się stożkowate chaty Murzynów zostających pod opieką misji.
Za nimi widać znów dalej las kokosów, którego końca oko nie sięga. Szeroka, wybornie utrzymana aleja, wysadzana w pierwszej połowie drzewami podobnymi do tui, w drugiej mangami, prowadzi przez ów las do leżących w głębi zabudowań misji. Idziemy cieniem coraz głębszym, lecz przed nami bielą się już ściany głównego domu. Aleja kończy się wreszcie kratą i bramą, przed którą posąg Chrystusa błogosławi ludziom i drzewom. Nad nim wznosi się wieloramienny kaktus podobny do olbrzymiego świecznika.
Wchodzimy. Dom jest duży, opatrzony w łukowate podcienia zamykane sztachetami. Po obu stronach inne budowle wznoszą się wśród klombów drzew. Ponieważ przychodzimy w towarzystwie msgra de Courmont, misjonarze wychodzą gromadnie na nasze spotkanie, mając na czele przełożonego misji, ojca Stefana. Jest to człowiek sześćdziesięcioletni, wysoki, chudy, z dużą białą brodą, o twarzy bladej i tak podobnej do twarzy Leonarda da Vinci, że podobieństwo to uderza mnie na pierwsze wejrzenie. Przemieszkuje on w Afryce, w tym zabójczym klimacie, od lat trzydziestu, więc febry, których przeszedł tyle, że sam zapewne liczby nie pamięta, dały mu wyraz ascety taki, jaki się widuje u męczenników na obrazach Zurbarana3. Ale obok tego ma w twarzy ogromną słodycz. Jest to człowiek bardzo sławny. Słyszałem już o nim w Zanzibarze. Życie zeszło mu na wykupowaniu dzieci z niewoli, na nauczaniu ich, na godzeniu waśni między plemionami murzyńskimi, na leczeniu chorych. Otacza go teraz powszechne przywiązanie. Czczą go zarówno Hindusi, Murzyni, jak i Niemcy. Anglicy przyjeżdżają umyślnie z Zanzibaru, by go obaczyć. W tym celu przybyła zapewne i pani Jameson ze swoim fotograficznym aparatem, niewiększym od talii kart.
Poznaję wreszcie i brata Oskara. Wyobrażałem sobie jakiegoś olbrzyma, tymczasem jest to człowiek średniego wzrostu, suchy, z maleńkimi żółtymi wąsikami i takimże zarostem na brodzie. Ma on w sobie jednak coś żołnierskiego, coś zamaszystego i w ogóle robi wrażenie człowieka wielkiej energii. Odgadujesz łatwo, że należy on do tego gatunku ludzi, którzy gdy zdarzy się jakaś praca, nie namyślają się długo, ale zakasują rękawy i potem robota pali się w ich ręku. Człowiek to widocznie czynu, nie rozmyślań. Karawana, która by miała takiego przewodnika, może iść, gdzie chce. W Afryce jest on jak u siebie. Febry połamały sobie na nim zęby. W twarzy jego siedzi dobroduszność taka, jaką miewają czasem twarze wieśniaków niemieckich. Jakoż jest on Niemcem z pochodzenia, urodził się bowiem w Bawarii. Można to zresztą poznać i po jego francuskiej wymowie.
Po powitaniach zaproszono nas na obiad, na którym był także Sewa-Hadżi i oficerowie niemieccy. Sewa-Hadżi, lubo niechrześcijanin, żywi wielki szacunek dla misjonarzy i oddaje im usługi przy każdej sposobności. Teraz oto przysłał w darze na obiad wino, na które uboga kieszeń misjonarska zdobyć by się nie mogła. Co do oficerów niemieckich, stosunki ich z misją są jak najlepsze. Taką solidarność między ludźmi jednakiej cery widzi się tylko w Afryce. Nawet Niemcy i Francuzi uważają się to za braci, jak również katolicy im protestanci.
Do tych dobrych stosunków między władzą wojskową w Bagamojo a misją przyczynia się zresztą i to, że Wissmann, zatem M’buana kuba, czyli główny naczelnik kraju, który z bliska i długie lata przyglądał się pracy misjonarskiej, żywi dla misjonarzy w ogóle, a dla ojca Stefana w szczególności, głęboką i prawdziwą cześć. oczywiście podwładni przejmują się usposobieniem swego naczelnika. Misjonarze odzywają się również z zupełnym uznaniem o niepospolitych przymiotach Wissmanna. Zresztą i w Bagamojo, i w Zanzibarze słyszałem o nim tylko pochwały.
Jak już wspomniałem wyżej, był on w tych czasach na wyprawie wojennej w kraju Massai, zamieszkałym przez dzikie i drapieżne szczepy. Masajowie nie tylko sami nieradzi znoszą zwierzchnictwo niemieckie, ale częstokroć napadają na zostające pod tym zwierzchnictwem spokojne szczepy mieszkające bliżej morza. Otóż Niemcy, by dowieść czarnym, że opieka niemiecka jest - i coś znaczy, muszą od czasu do czasu karcić tamtych zuchwałych koczowników, niebezpiecznych jeszcze i dlatego, że każde ich powstanie wywołuje wrzenie umysłów w całej krainie.
Losy Wissmanna i jego wyprawy były przedmiotem wszystkich rozmów w misji. Ufano, że człowiek tak doświadczony i energiczny da sobie radę w najtrudniejszych okolicznościach, jednakże ponieważ dawno nie było od niego wiadomości, więc poczęto się niepokoić. Wiedziano tylko przez czarnych gońców, że cztery tysiące wojowników Massai rozłożyło się na powrotnej drodze Wissmanna z zamiarem wydania mu walnej bitwy, która mogła lada dzień nastąpić. O posłaniu mu pomocy zastępca jego w Bagamojo nie mógł i marzyć, albowiem oddzielały go od pola działań całe miesiące drogi, a po wtóre w Bagamojo nie zostało więcej nad trzystu żołnierzy, których trzeba było mieć pod ręką, a to tym bardziej, że niektóre dalsze od morza szczepy poczęły się także poruszać.
Słuchałem tych wieści z największym zajęciem, albowiem chodziło także i o losy naszej wyprawy. Gdyby Wissmann został zniesiony, powstanie wybuchłoby z pewnością w stronach nieco dalszych od Bagamojo, a w takim razie musielibyśmy wrócić jak niepyszni do Zanzibaru. I tak przyszły już wieści o niepokojach w kraju U-Zagara, tym właśnie, w którym leży misja Mhonda. Jeden z oficerów niemieckich, obecnych na obiedzie, wybierał się tam z wielką ekspedycją wojskową. Miał wyjść nazajutrz i zaproponował nam, byśmy skorzystali z tej sposobności i przyłączyli się do niego. Na razie uśmiechnęło mi się to bardzo, ale po chwili zastanowienia odmówiłem stanowczo. Nie mieliśmy jeszcze zgodzonych tragarzy, nasze zapasy nie były gotowe, towary, którymi się płaci w głębi, mianowicie biały perkal i kolorowe chustki, trzeba było dopiero kupować - musielibyśmy więc iść bez osobistej służby, co jest niepodobieństwem, i poniekąd na koszt ekspedycji. Prócz tego łatwo było przypuścić, że wyprawa wojskowa weźmie się przy pierwszym spotkaniu za czuby z mieszkańcami kraju U-Zagara, a w takim razie co by nam, ludziom prywatnym, pozostało do czynienia? Trzeba by było, zarówno przez poczucie solidarności, jak przez miłość własną, wziąć strzelby i strzelać do Murzynów, którzy nam nic nie zawinili i o których istnieniu dowiedzieliśmy się nieledwie wczoraj. Na koniec, idąc z wyprawą, przyszłoby słuchać komendy. Nie moglibyśmy zatrzymywać się tam, gdzieby się nam podobało, polować tak długo, jak zechcemy, przypatrywać się temu, czemu chcemy - jednym słowem, musielibyśmy poddać się zupełnie niemieckiej dyscyplinie wojskowej. Były to aż nadto wystarczające powody do odmowy, która jednak, jak zauważyłem, nie została dobrze przyjęta.
Po obiedzie, a raczej po déjeuner dinatoire4 u ojców, zostaliśmy wszyscy zaproszeni na obiad wieczorny przez oficerów niemieckich, na który nie poszedłem z powodu silnego bólu głowy. Wolałem zostać w misji i przypatrywać się jej zakładom i ogrodom. W pierwszym dniu po przybyciu mogłem wyrobić sobie o tym, com widział, tylko bardzo ogólne pojęcie - praca jednak wytrwała i olbrzymia rzuca się to tak w oczy, że nie podobna jej nawet od pierwszego rzutu oka nie podziwiać.
Ogrody misji są to po prostu obszerne lasy, wszystko zaś zostało zasadzone ręką ludzką. Budowle, których jest kilkanaście, wzniesione po największej części z koralowej rafy, obejmują wielki dom mieszkalny dla księży, szkołę, warsztaty, kościół mogący pomieścić kilkaset osób, kaplicę, dom dla sióstr miłosierdzia zajmujących się wychowywaniem czarnych dziewczynek, szkołę dla tychże, dalej kuchnię, składy itd. I pomyśleć, że wszystko to zostało zbudowane bez fachowych rzemieślników, własnymi rękoma księży, w takim klimacie, w którym biały człowiek pod grozą śmierci nie może fizycznie pracować i w którym Niemcy muszą trzymać żołnierzy Zulów i Sudańczyków, bo i karabin jest już za ciężkim brzemieniem dla białego! Jakim sposobem jedni tylko misjonarze pracują fizycznie i nie umierają? - trudno na to odpowiedzieć. Może to się tłumaczy do pewnego stopnia ich surowym życiem, ale niezawodnie bardziej jeszcze tym nastrojem duchowym czy, jeśli kto woli, tą odpornością, jaką dają nerwy owładnięte i wiedzione przez głębokie, wyegzaltowane poczucie obowiązku i wiarę w posłannictwo. Ci ludzie pracują w owych śmiertelnych krainach nie tylko jako przewodnicy duchowi, ale po prostu jak chłopi, to jest tak, jak nie przywykli pracować nawet w naszych klimatach. Rozszerzają nie tylko chrześcijaństwo - ale zmieniają postać kraju; nie tylko Murzynów chrzczą - ale uczą ich karmić się, mieszkać i odziewać się po ludzku - słowem: z dziczy zupełnej tworzą ucywilizowane społeczeństwo.
A że najtęższe siły fizyczne muszą się kiedyś zużyć, więc w nagrodę za takie życie mają tylko śmierć - na obczyźnie.
Ale pod tym względem życia ich ni tej ilości szczęścia, która na każdego z nich przypada, nie można mierzyć naszą zwyczajną miarą. Nie mówiąc już o nagrodach pośmiertnych, nie widziałem nigdzie - ja, którym wiele jeździł - ludzi podobnie zadowolonych, nawet i ze swojej doczesnej doli. Uderzało mnie to i w Zanzibarze, i w Bagamojo, i w położonej głębiej Manderze. Po naszemu można by to znów wytłumaczyć chyba tym, że owe życiowe troski, owe gorączkowe zabiegi, owa walka o byt, bogactwo, wygody o zapewnienie sobie przyszłości - kończy się wszędzie u bram misji... Ci ludzie zdołali sobie wytworzyć na świecie to, co na pierwszy rzut oka wydaje się niedościgłym: zupełną pewność przyszłości - i zupełne jej bezpieczeństwo. Każda z nich wie doskonale, co go czeka - to jest, że czeka go praca i śmierć, ale obie otoczone spokojem niewzruszonym, którego żadne zmiany losu zamącić nie zdołają.
Toteż pobożność nie ma to twarzy surowej, ascetyzm nie tylko nie jest ponury, ale po prostu wesoły. Tęż samą ewangeliczną sielankę, która uderzyła mój zmysł artystyczny w Zanzibarze, odnalazłem i w Bagamojo - dalsza zaś obserwacja nauczyła mnie, że to jest stały nastrój wszystkich misji. Prostota to tak wielka, jak i praca. Wśród tej bajecznej roślinności przypominającej opisy z Paul et Virginie5, w cieniu tych palm, bambusów, pod girlandami lianów, spostrzegasz pogodne twarze księży, pogodne twarze Murzynów i uśmiechy dzieci. Maleńkie, żółto czarne remizy zawieszają tuż przed drzwiami tysiące gniazd na drzewach, jakby i one wiedziały, że najspokojniej przy misji; inne, różnobarwne ptastwo nawołuje się łagodnie w gąszczach; do wtóru rozlegają się głosy dziecinne, mruczą warsztaty, czasem odezwie się dzwonek, a czasem w głębi ogrodu rozlegnie się głos organów, który, porwany przez powiew morski, leci nad dziką krainą, póki się nie rozproszy i nie ścichnie wśród puszcz.
Tak wyglądają misje, gdy się chce patrzeć na nie okiem artysty. Ale poza tym i poza działalnością swą czysto religijną mają one i inne znaczenie. Najprzód walczą z niewolnictwem i wspierają europejski humanitarny ruch przeciwniewolniczy potężniej niż wszelkie środki, potężniej nawet niż pancerniki i działa. Po wtóre, walczą z islamem, tą największą plagą Afryki, która, jak już wspomniałem, czyni Murzyna Murzynowi wilkiem i z której płynie wszystko złe, bo i samo niewolnictwo, i krwawe razzie6, i chaos stosunków, i zaguba całych narodów. Słyszałem zdania, że ponieważ praca w Afryce wspiera się na niewolnictwie, przeto podciąwszy niewolnictwo burzy się od razu wszelkie stosunki społeczne i wprowadza się w nie zamęt. Jest to obawa płonna. Ochrzczony i wolny Murzyn będzie zawsze pracował, raz dlatego, że mu misjonarz wskazuje na pracę jako na drogę wiodącą do zbawienia, po wtóre dlatego, by miał co jeść z rodziną. Ale Murzyn mahometanin przy pierwszej lepszej sposobności rad porzuca łopatę dla strzelby i dobrawszy towarzyszów idzie w głąb kraju, by tam napadać na wioski rolnicze lub pasterskie, wycinać ludność męską, uprowadzać w niewolę kobiety i dzieci lub zagarniać stada. Wobec tego, przy niepewności o jutro, nikt nie chce pracować i kraj zmienia się w dziką i krwawą pustkę. Islam znaczy tyle co niewolnictwo - niewolnictwo zaś to wojna, dzikie napady, zaniechanie pracy, morze krwi, morze łez, zastój i bezład. Ludzie stojący z dala od tych stosunków nie zawsze to rozumieją i głoszą, że gdyby misje nie walczyły z islamem, łatwiej by spełniły swe zadanie, gdy tymczasem pogodzić się z islamem byłoby to dla misjonarzy zrzec się po prostu racji bytu.
Gdzie jest misja, tam kraj wygląda inaczej; chaty są obszerniejsze, Murzyn karmi się lepiej, odziewa lepiej, kultura jest wyższa, produkcja znaczniejsza. W okolicach odległych od misji rozmaite szczepy prowadzą życie płonne, z dnia na dzień, niemal jak żerujące zwierzęta. Kobiety drapią ziemię, byle zasadzić trochę manioku, lecz gdy zdarzy się rok, że maniok nie urodzi, ludzie przymierają głodem w najbujniejszej na świecie ziemi. Słyszałem jeszcze w Kairze człowieka, skądinąd rozsądnego, który czynił misjom zarzut, że nie uczą Murzynów rzemiosł. Zarzut wydał mi się słuszny - i dopiero po przyjrzeniu się miejscowym stosunkom poznałem całą jego błahość. Naprzód: w miejscach, gdzie rzemiosła, jak np. w Bagamojo, mogą znaleźć jakiekolwiek zastosowanie, Murzyni uczą się ich i uczą bardzo dokładnie, ale w głębi kraju jakich rzemiosł mają uczyć misjonarze? Zapewne nie szewstwa, bo wszyscy chodzą boso; nie kołodziejstwa, bo nie ma dróg ani zwierząt pociągowych; nie budownictwa, bo każdy Murzyn potrafi zbudować sobie chatę; nie kowalstwa, bo także każdy umie wyklepać na kamieniu nieraz bardzo ozdobny nóż i dziryt. Rzemiosła idą za potrzebami, a potrzeb nie masz prawie żadnych, te zaś, które są, pierwotny miejscowy przemysł zaspokaja doskonale. Natomiast misjonarze nawet w najdalszych krańcach Afryki uczą rzeczy nierównie donioślejszej, to jest sadzenia drzew zabezpieczających od głodu. Każdą najmniejszą misję otaczają kokosy, manga, drzewa chlebowe, kawowe, mandarynki, cytryny itp. Trzeba zaś wiedzieć, że drzewa podobne, w tej przynajmniej części kraju, którą zwiedziłem, nie rosną w stanie dzikim. Owóż Murzyni, zamieszkali w stanie dzikim, idą nieodmiennie przez samo naśladownictwo za przykładem księży - i otaczają się ogrodami - podczas gdy w wioskach odleglejszych nie spotykaliśmy często ani jednego owocowego drzewka. Łatwo zrozumieć, co dzieje się w takich wioskach, gdy maniok nie urodzi.
Misje więc są, poza swą działalnością duchową, potężnym czynnikiem cywilizacyjnym, podnoszącym wytwórczość kraju. Co do duchowego wpływu ich na czarnych, powiem tylko to, że Murzyna-zwierzę zmieniają w Murzyna-człowieka, posiadającego czasem bardzo wysokie przymioty społeczne.
Najprzód, ochrzciwszy się poczuwa się on tym samym do pewnej godności ludzkiej. Jest to natura pierwotna, prawie dziecinna, wrażliwa niesłychanie. Gdy się do czarnych mówi, każde słowo odbija się na ich ruchliwych twarzach jak w zwierciadle. Jeśli się śmiejesz, biorą się za boki - jeśli się zmarszczysz, ogarnia ich przerażenie - jeśli ich zawstydzisz, nie wiedzą, gdzie się pochować. Nie trudno odgadnąć, że tego rodzaju człowiek, przyjąwszy chrześcijaństwo, przyjmuje je gorąco i bez zastrzeżeń - że zaś misjonarz nakazuje mu kochać ludzi, a zakazuje pastwić się nad nimi, kraść, upijać się, że prócz tego poleca mu pracę jako źródło cnót, więc takie wielkie czarne dziecko stosuje się do tych przepisów, o ile potrafi. Oczywiście trzeba zawsze coś odliczyć na słabość natury ludzkiej, na grube instynkta i popędy, których nie przeorały wieki cywilizacji, ale bądź co bądź, ogół Murzynów-chrześcijan stoi nieskończenie wyżej od mahometan lub fetyszystów, często zaś można spotkać osobniki żyjące w sposób tak zgodny z ewangelią, jak stary "wuj Tom" ze starej powieści7.
W żadnym razie nauka chrześcijańska nie staje się dla Murzyna martwą literą, szeregiem zwyczajów i obrzędów, gdyż wkłada on w nią swoje naiwne a gorące serce - i wierzy bez cienia wątpliwości w to, co mu misjonarz mówi. Ta ufność i wiara jest taka wielka i powszechna, że mają ją w równym stopniu nawet ci, którzy nie przyjmują chrześcijaństwa. Murzyn-fetyszysta zamieszkały w pobliżu misji, który dla jakichkolwiek przyczyn, najczęściej z powodu wielożeństwa, nie ochrzcił się, posyła jednak swe dzieci do misji, sam zaś, biedaczysko, nie ma najmniejszej wątpliwości, że pójdzie do piekła. Czasem też w swojej dzikiej, naiwnej głowie szuka na to rady i pragnie wykręcić się sianem. Przychodzi wówczas do misjonarza i mówi mu:
- M’buanam kuba! Ja nie mogę się ochrzcić, bo cóż! nie mogę przecie wypędzić żon, które kupiłem i które sadzą kassawę na moim polu; ale ponieważ nie chcę także pójść do piekła, więc zrób tak: jak będę umierał, to ci dam znać, a ty przyjdź prędko i ochrzcij mnie...
To uśmiecha się bardzo chytrze, rad, że swoim czarnym rozumem wymyślił taką pokrywkę na Pana Boga. Co do księży w Bagamojo i innych misji, zauważyłem, że ci nie tylko chrzczą i uczą Murzynów, ale ich także kochają.
Wielożeństwo stanowi istotną zaporę dla chrześcijaństwa, skutkiem czego misjonarze poświęcają się głównie wychowywaniu dzieci. W Bagamojo jest ich obojej płci kilkaset. Niektóre, wykupione od handlarzy niewolnikami, pochodzą z krain bardzo odległych; wrócą one kiedyś w domowe pielesze i będą w głębi Czarnego Lądu opowiadały naukę, jaką wyniosły z misji.
Sam sprawdziłem, jak chętnie nawet Murzyni-fetyszyści oddają dzieci swe misjonarzom. W naszej karawanie mieliśmy chłopca lat szesnastu, imieniem Thomas; obowiązkiem jego było nosić dwa aparaty fotograficzne i filtrować wodę. Otóż był to syn nie tylko pogańskiego, ale i ludożerczego króla Muene-Pira, w którego wiosce spędziliśmy później noc i dzień, bardzo gościnnie podejmowani. Stary czcił rozmaite "krikri", ale chciał, by syn jego był chrześcijaninem - i oddał go misjonarzom.
Osady murzyńskie, leżące w wielkim lesie palmowym, zasadzonym przez ojców, a także i w pobliżu niego, są przeważnie chrześcijańskie - i mieszkańcy ich żyją zbożniej od sąsiednich mahometan. W samym mieście Bagamojo większa część czarnej ludności wyznaje islam z tego powodu, że tak miasto, jak i wybrzeże należało do niedawna do sułtana Zanzibaru, wpływ więc arabski był to wszechwładny. Ale od czasu, jak Niemcy owładnęli całą krainą, wpływ ten ustał zupełnie; Arabowie zostali rozproszeni; islam nie może być już narzucany z góry niewolnikom, bo nowi władcy znieśli niewolnictwo nie tylko na papierze - więc przynajmniej nie rozszerza się tak jak dawniej. Od tej pory zadanie misjonarzy jest łatwiejsze. Niemcy zaś, należy im oddać tę sprawiedliwość, mają zbyt dużo rozumu, by je utrudniać.
Tak było przynajmniej za rządów Wissmanna. Obecny jego następca pójdzie zapewne śladem poprzednika.
Być może, iż po upływie pewnej liczby lat, mahometanizm nie popierany z góry, tak jak np. w Zanzibarze, zniknie zupełnie w okolicach Bagamojo, a kiedyś, z czasem, i na całym obszarze posiadłości niemieckich. Wówczas dopiero zamieszkałe w nich rozmaite szczepy murzyńskie zaczną żyć życiem ludzi ucywilizowanych.
Czy ich cywilizacja nie popsuje, czy nie wprowadzi do ich dusz więcej żądz niż zasad, trudno na to odpowiedzieć. Zależy od tego, z jaką cywilizacją się zetkną. Słyszałem niejednokrotnie zdanie, że ucywilizowany Murzyn traci swe dawne, pierwotne przymioty i staje się istotą z gruntu zepsutą. Być może; należy wszelako uwzględnić, że państwa, które brały w posiadanie brzegi Afryki, nie starały się bynajmniej aż do ostatnich czasów o przygotowanie Murzyna do cywilizacji i że stykał on się dotychczas wyłącznie z cywilizacją, którą bym nazwał portową, chorą na gorączkę zysku, na rozpustę, pijaństwo, chęć używania i niesumienność. Murzyn stawał się po prostu ofiarą takiej cywilizacji, która dawała mu przede wszystkim wódkę i choroby zakaźne, a nie dbała o niego i niczego nie uczyła.
Brał więc z niej zło, bo nie mógł wziąć czego innego. Kto by jednak sądził, że Murzyni-mahometanie silniej opierają się tym rozkładowym czynnikom od chrześcijan, ten by wpadł w błąd najgrubszy. Gdzie nowe żądze zrodzone z portowego zepsucia dołączą się do dawnych żądz i namiętności, których islam jest bądź co bądź piastunem, tam czarny spada na ostatni stopień zezwierzęcenia. Islam nie broni go nawet od pijaństwa, ponieważ Koran nie przewidział wódki. Chrześcijanie dają w ogóle opór skuteczniejszy, jeżeli zaś psują się i oni, to dlatego że gdzieniegdzie owa cywilizacja przynosi im, wraz z gorzałką, jeszcze i sceptycyzm.
Pierwszy wieczór w Bagamojo zeszedł mi na rozmowie o tych sprawach z misjonarzami. Siedząc na werendzie domu i gawędząc czekaliśmy na powrót towarzyszów z obiadu wydanego w mieście przez zastępcę Wissmanna. Wraz z ich przybyciem księża porozchodzili się na spoczynek - ja zaś zostałem sam na werendzie, której żelazne kraty pozamykano starannie. Jest to jednak jeszcze pierwotny i dziki kraj, w którym po zachodzie słońca nawet po ogrodzie misji byłoby niebezpiecznie się przechadzać. Noc była gwiaździsta, ale ciemna, bo bezksiężycowa - i duszno bardzo. Ogród w głębi przedstawiał zbitą czarną ścianę, bliżej zaś wyglądał jak fantastyczny dziewiczy las. Naokół rozlegały się głosy żab, dziwne, do świergotu ptastwa podobne, nie połączone w stałe rzechotanie, ale przerywane, powtarzające się co chwila w jednakich odstępach czasu. Dwa olbrzymie brytany duńskie, zamknięte na werendzie, przychodziły się łasić do mnie, czasem zaś przesadziwszy paszcze przez kraty i zjeżywszy karki szczekały basem na ogród, wietrząc widocznie nieprzyjaciół ukrytych w ciemności. Jakoż tej samej jeszcze nocy budziłem dwukrotnie mego towarzysza, by posłuchał głosów, prawdopodobnie lamparcich, dochodzących z głębi ogrodu.
Na dworze nie było najmniejszego powiewu, więc i upał nie zmniejszył się wcale, chociaż padała wilgoć obfita. Oddycha się to powietrzem jeszcze cięższym i niezdrowszym niż w Zanzibarze. Miałem na sobie ubranie z flaneli niemal tak cienkiej jak płótno, a jednak pot osiadał mi co chwilę na czole - i nie czułem żadnej ochoty do snu. Ale mimo tego myśl, iż już jestem na stałym lądzie i że za kilka dni wyruszę w głąb, takim przejmowała mnie zadowoleniem, że była to dla mnie jedna z najprzyjemniejszych bezsennych nocy, jakie kiedykolwiek spędziłem.


1 Foreign Office (ang.) - brytyjskie ministerstwo spraw zagranicznych.
2 Stanley... po odnalezieniu Emina... pod miecz Mahdiego - Emin Pasza Mahdi - Sudańczyk Mohammed Achmed (1840-1885), ogłosił się w r. 1881 "Mahdim" (tj. wg wierzeń muzułmanów "drugim Mahometem", zwycięskim odnowicielem religii) i stanął na czele powstania skierowanego bezpośrednio przeciw rządom egipskim w Sudanie, w gruncie rzeczy zaś przeciw europejskiemu uciskowi kolonialnemu, przede wszystkim brytyjskiemu. Hasła narodowo-wyzwoleńcze przybrały formę fanatyzmu religijnego. Po licznych zwycięstwach i zdobyciu Chartumu Mahdi założył państwo ze stolicą w Omdurmanie, które istniało do r. 1889, dopóki Sudańczycy nie zostali rozgromieni przez Anglików pod wodzą gen. Kitchenera.
3 Zurbaran Francisco de (1598-1664) - hiszpański malarz barokowy; obrazy jego odznaczające się charakterystycznym kontrastem świateł i cieni przedstawiają ascetyczne postaci zakonników i świętych.
4 Déjeuner dinatoire (fr.) - dosł. "śniadanie obiadowe", obfite drugie śniadanie, odpowiednik angielskiego lunch.
5 Paul et Virginie - (Paweł i Wirginia) Bernardina de Saint-Pierre (1737-1814), poetycka nowela odznaczająca się pięknem i naturalnością opisów przyrody.
6 Razzie (wł.) - rabunki, rzezie.
7 "Wuj Tom" ze starej powieści - mowa o bohaterze popularnej powieści amerykańskiej pisarki Henrietty Beecher-Stove (ur. 1812 r.), pt. Chata wuja Toma, której treścią są okrutne losy Murzynów-niewolników na południu Stanów Zjednoczonych.

[powrót] [List XII]