Henryk Sienkiewicz

"Krzyżacy" tom 2

ROZDZIAŁ XXXVI

W Płocku Zbyszko i Maćko nie zastali nikogo z dworu, albowiem oboje księstwo razem z ośmiorgiem dzieci pojechali w odwiedziny do Czerska, dokąd ich zaprosiła księżna Anna Danuta. O Jagience dowiedzieli się od biskupa, że miała zostać w Spychowie przy Jurandzie aż do jego śmierci. Wiadomości te były im na rękę, bo i sami chcieli jechać do Spychowa. Maćko wysławiał przy tym bardzo poczciwość Jagienki, że wolała udać się do umierającego człowieka, który nie był nawet jej krewny, niż na zabawy czerskie, na których pląsów i wszelakiej ochoty nie mogło zabraknąć.
- Może też uczyniła to i dlatego, aby się z nami nie zminąć - mówił stary rycerz. - Nie widziałem jej już dawno i rad ją obaczę, gdyż wiem, że i ona dla mnie życzliwa. Musiała mi dziewka wyrosnąć - i pewno jeszcze gładsza, niż była.
A Zbyszko rzekł:
- Odmieniła się okrutnie. Gładka była zawsze, ale pamiętam ją prostą dziewką, a teraz to jej... choćby na pokoje królewskie.
- Tak że ci się odmieniła? Ba! ale to i stary ród tych Jastrzębców ze Zgorzelic, którzy się "Na gody!" czasu wojen wołają.
Nastała chwila milczenia, po czym znów ozwał się stary rycerz:
- Pewnie tak będzie, jakom ci mówił, że jej się zechce do Zgorzelic.
- Mnie i to dziwno było, że z nich wyjeżdżała.
- Bo chorego opata chciała doglądać, któren należytego starunku nie miał. Bała się przy tym Cztana i Wilka, a ja sam jej rzekłem, że przezpieczniej będzie braciom bez niej niżeli przy niej.
- Wiera, że nijak im było sieroty najeżdżać.
A Maćko zamyślił się.
- Ale czy się tam na mnie nie pomścili za to, żem ją wywiózł, i czy z Bogdańca choć jedno drewno zostało, Bóg raczy wiedzieć! Nie wiem też, czy wróciwszy podołam im się obronić. Chłopy młode i krzepkie, a ja stary.
- Ej! to, to już chyba mówcie temu, kto was nie zna - odpowiedział Zbyszko.
Jakoż Maćko nie mówił tego zupełnie szczerze, chodziło mu bowiem o co innego, ale na razie machnął tylko ręką:
- Żebym był nie chorzał w Malborgu, no, to jeszcze! - rzekł. - Ale o tym w Spychowie pogadamy.
I nazajutrz po noclegu w Płocku ruszyli do Spychowa.
Dni były jasne, droga sucha, łatwa, a przy tym bezpieczna, gdyż z powodu ostatnich układów wstrzymali Krzyżacy rozboje na granicy. Zresztą dwaj rycerze należeli do takich podróżnych, którym i dla zbója lepiej się z dala pokłonić niż z bliska ich zaczepić, więc podróż szła wartko i piątego dnia po wyjeździe stanęli rankiem bez trudu w Spychowie. Jagienka, która była przywiązana do Maćka jak do najlepszego w świecie przyjaciela, witała go niemal tak, jakby witała ojca, a on, choć nie byle co mogło go poruszyć, rozrzewnił się jednak tą życzliwością kochanej dziewczyny - i gdy w chwilę później Zbyszko wypytawszy się o Juranda poszedł do niego i do swojej "truchełki" - odetchnął stary rycerz głęboko i rzekł:
- Ano, kogo Bóg chciał wziąć, to wziął, a kogo chciał ostawić, to ostawił, ale tak myślę, że przecie skończone już te nasze mitręgi i te nasze wędrowania po różnych mierzejach i wertepach.
Po chwili zaś dodał:
- Hej! gdzie to nas Pan Jezus przez te ostatnie lata nie nosił!
- Ale was ręka boska piastowała - odrzekła Jagienka.
- Prawda, że piastowała, wszelako szczerze rzekłszy czas już do dom.
- Trzeba nam tu zostać, póki Jurand żywie - rzekła dziewczyna.
- A jakoże z nim?
- Patrzy do góry i śmieje się; widać już raj ogląda, a w nim Danuśkę.
- Pilnujesz go?
- Pilnuję, ale ksiądz Kaleb powiada, że i anieli go pilnują. Wczoraj gospodyni tutejsza dwóch widziała.
- Powiadają - rzekł na to Maćko - że szlachcicowi najprzystojniej w polu umierać, ale tak jak Jurand kona, to i na łożu dobrze.
- Nie je nic, nie pije, jeno się cięgiem śmieje - rzekła Jagienka.
- Pójdźmy do niego. Zbyszko też tam musi być.
Ale Zbyszko krótko zabawił przy Jurandzie, który nikogo nie poznawał - i poszedł następnie do Danusinej trumny, do podziemia. Tam zabawił dopóty, dopóki stary Tolima nie przyszedł szukać go na posiłek. Wychodząc zauważył przy blasku pochodni, że na trumnie pełno było wianuszków z chabru i z nagietków, a naokół wymieciona czysto polepa przytrząśnięta była tatarakiem, kaczeńcem i kwiatem lipowym, który roznosił woń miodową. Więc wezbrało w młodzianku na ten widok serce i zapytał:
- Któż to tak zdobi tę truchełkę?
- Panna ze Zgorzelic - odpowiedział Tolima.
Młody rycerz nie rzekł na to nic, ale w chwilę później, ujrzawszy Jagienkę, pochylił się nagle do jej kolan i objąwszy je zawołał:
- Bógże ci zapłać za twoją poczciwość i za one kwiecie dla Danuśki.
I to rzekłszy rozpłakał się rzewnie, a ona objęła mu rękami głowę jak siostra, która pragnie kwilącego brata utulić, i rzekła:
- Oj, mój Zbyszku, rada by ja cię bardziej pocieszyć!
Po czym łzy obfite puściły się jej z oczu.

[powrót] [rozdz.XXXVII]