Henryk Sienkiewicz

"Na polu chwały"

ROZDZIAŁ II

Starszy pan Cyprianowicz i gwoli własnej przyrodzonej mu gościnności, i wedle zwyczaju nie szczędził próśb i zaklęć, aby goście zostali dłużej w Jedlince. Klękał nawet przed panią Winnicką, co w powodu lekkiej jeszcze, ale już nieco dokuczliwej pedogry nie przychodziło mu łatwo. Wszystko to jednak nic nie pomogło. Pan Pągowski uparł się jechać przed południem do domu - i w końcu trzeba się było na to zgodzić, gdyż na jego oświadczenie, że spodziewa się gości, nie było co rzec. Wyruszyli tedy przed południem w dzień jasny, mroźny i w cudną pogodę. Okiść na drzewach i śniegi na polach były obsypane jakby tysiącami iskier, które migotały tak w słońcu, iż ledwie oczy mogły znieść owe blaski bijące z nieba i z ziemi. Konie szły tęgo rysią, aż grały w nich śledziony; płozy sanic świstały po twardym śniegu; firanki po bokach były odsunięte - i co chwila to w jednym okienku, to w drugim ukazywała się różowa twarz panny Sienińskiej z wesołymi oczkami i z zaczerwienionym od mrozu noskiem, właśnie jakby dźwięczny obrazek w ramach.
I jechała jakby królewna, bo karocę otaczała "salwagwardia" złożona z panów Bukojemskich i młodego Cyprianowicza. Ci siedząc na dzielnych szkapach z jedlinkowskiej stajni (bo swoje posprzedawali lub pozastawiali wraz z lepszymi szablami panowie Bukojemscy), rwali po bokach, to wspinając konie, to puszczając je naprzód takim pędem, że aż wióry śnieżne, wyrywane kopytami ze zmarzłej drogi, warczały w powietrzu jak kamienie.
Może i niekoniecznie rad był z tej przybocznej straży pan Pągowski - i w chwili wyjazdu prosił nawet kawalerów, aby się nie trudzili, bo droga w dzień bezpieczna, a o osacznikach w puszczy nie słychać, ale gdy uparli się, aby stanowczo niewiasty odprowadzić, nie pozostało mu nic innego, jak płacąc grzecznością za grzeczność zaprosić ich do Bełczączki. Uzyskał też i obietnicę starszego pana Cyprianowicza, że go odwiedzi, ale dopiero za kilka dni, albowiem starszemu człowiekowi trudno było tak obcesowo wyrywać się z domu.
Prędko schodziła podróż: kawalerom na konnych popisach, a pannie Sienińskiej na pokazywaniu się w okienkach karocy. Zatrzymali się dopiero w połowie drogi, aby dać odetchnąć koniom, przy puszczańskiej karczmie zwanej dość złowrogo "Rozbój", obok której była kuźnia i szopa. Kowal kuł konia na dworze przed kuźnią, a wedle karczmy stało kilkoro sani chłopskich zaprzężonych w poszerszeniałe i okryte sędzielizną chude szkapięta, z ogonami wtulonymi między zadnie nogi i z wyobroczonymi torbami na głowach.
Ludzie wysunęli się z karczmy patrzyć na karocę otoczoną przez jeźdźców i stanęli opodal. Byli to nie chłopi, tylko mieszczanie-zduni z Kozienic, którzy letnią porą robili garnki, a zimą podczas sanny rozwozili je po wsiach, a szczególniej na odpusty w okolicy. Wydawało się im, że to jakiś wielki dygnitarz musi jechać w tej karocy otoczony przez tak dorodną szlachtę, więc mimo mrozu pozdejmowali czapki i patrzyli z ciekawością.
Podróżni, przybrani ciepło, nie wysiadali z karocy, jeźdźcy pozostali także na koniach; poszedł tylko pachołek pana Pągowskiego z gąsiorkiem wina i z sagankiem, aby je zagrzać dla państwa przy ogniu w karczmie. Tymczasem pan Pągowski kazał się zbliżyć łyczkom i począł ich wypytywać, skąd są, dokąd jadą i czy nie groziło im gdzie niebezpieczeństwo od zwierza.
- Gdzie tam nie groziło, wasza miłość - odpowiedział stary mieszczanin - jeno że kupą jedziemy i we dnie. Czekamy tu na naszych od Przytyka i z innych stron. Chłopów może się też coś ściągnie i jeśli się zbierze z piętnaście albo dwadzieścia wozów, to pojedziem na noc - a jeśli nie, to nie, chociaż bez pałek nie jeździmy.
- A z ludźmi nie zdarzył się jakowy wypadek?
- Zagryzły wilki Żyda podobno w biały dzień. Jechał z gęsiami, bo pierze zostało na gościńcu, a z człowieka i z konia jeno gnaty. Tylko po krymce poznali ludzie, że to był Żyd. A dziś rano przyszedł tu piechotą szlachcic, który całą noc na sośnie przesiedział. Powiada, że koń mu padł i wilcy go w jego oczach zarznęli. Skostniał ci tak na drzewie, że ledwie mógł mówić, a teraz śpi.
- Jak się zwał? Nie mówił, skąd jest?
- Nie. Piwa się jeno grzanego napił i zaraz potem padł jak nieżywy na ławę.
Pan Pągowski zwrócił się do kawalerów.
- Słyszycie waćpanowie?
- Słyszymy.
- Bo trzeba go będzie obudzić i rozpytać. Bez konia został, jakże go tu poniechać. Mógłby pachołek mój na drugiego lejcowego sieść w parze z forysiem, a jemu swego oddać. Powiadają, że szlachcic... Może z daleka?
- I pilno mu musiało być - odrzekł Stanisław Cyprianowicz - skoro nocą jechał, i do tego sam jeden. Pójdę, rozbudzę go i rozpytam.
Lecz chęć ta okazała się zbyteczną, albowiem w tej chwili z karczmy wyszedł pachołek niosąc stolnicę, a na niej dymiące kubki wina, i doszedłszy do karocy rzekł:
- Proszę waszej miłości, pan Taczewski tu jest.
- Pan Taczewski? - A on tu co, u licha, robi?
- Pan Taczewski? - powtórzyła panna Sienińska.
- Ogarnie się i zaraz wyjdzie - rzekł pachołek. - Mało mi stolnicy z winem nie wytrącił, jak się dowiedział, że państwo tu są.
- A ciebie kto pyta o stolnicę?
Pachołek umilkł, jakby głos stracił, a pan Pągowski wziął kubek wina, pociągnął raz i drugi, po czym rzekł do Cyprianowicza jakby z pewną niechęcią:
- To nasz znajomek i niby sąsiad... spod Czarnej. At!... trochę wartogłów i szaławiła. Z tych tutejszych Taczewskich, co to niegdyś w całym pono województwie...
Dalsze objaśnienia przerwało ukazanie się pana Taczewskiego, który, wybiegłszy pośpiesznie z karczmy, szedł ku karocy zamaszystym krokiem, ale z pewną nieśmiałością w obliczu. Był to młody szlachcic średniego wzrostu, z pięknymi, czarnymi oczyma, ale chudy jak trzaska; głowę miał pokrytą magierką pamiętająca bodaj czasy Batorego, na sobie szary kubrak podbity baranem i żółte szwedzkie buty z ogromnymi cholewami zakrywającymi nawet uda. Nikt takich w Polsce już nie nosił, było więc widoczne, że to jest chyba jaka stara zdobycz wojenna z czasów Jana Kazimierza, wyciągnięta z lamusa z konieczności. Idąc patrzył na przemian to na pana Pągowskiego, to na pannę Sienińską i uśmiechał się, pokazując przy tym białe, zdrowe zęby, ale uśmiech miał smutny i twarz zmieszaną, a nawet trochę zawstydzoną.
- Cieszę się okrutnie - rzekł, stanąwszy przy karocy i kłaniając się grzecznie magierką - że widzę w dobrym zdrowiu waćpanią, waćpannę i waszmość pana dobrodzieja mego, gdyż droga niebezpieczna, o czym sam miałem sposobność się przekonać.
- Nakryj acan głowę, bo ci uszy zmarzną - rzekł szorstko pan Pągowski. - Dziękujem za troskliwość. A czego to acan włóczysz się po puszczy?
Taczewski spojrzał bystro na panienkę, jakby chciał zapytać: "Może ty wiesz, dlaczego?" - ale widząc, że panienka oczy ma spuszczone i zabawia się przygryzaniem wstążek od kapturka, odrzekł nieco twardym głosem:
- At, przyszła fantazja popatrzyć na miesiąc nad borem.
- Piękna fantazja. A konia ci wilcy zarznęli?
- Dorznęli jeno, bom sam z niego duszę wyparł...
- Wiemy. I przesiedziałeś noc na sośnie, jak wrona.
Tu panowie Bukojemscy buchnęli tak ogromnym śmiechem, aż im konie poprzysiadały na zadach, a Taczewski odwrócił się i począł ich kolejno liczyć oczyma, mając w źrenicach błyski zimne jak lód i zarazem ostre jak brzeszczot.
Po czym rzekł do Pągowskiego:
- Nie jak wrona, ale jak szlachcic bez konia, z którego waszmości dobrodziejowi śmiać się wolno, ale komu innemu może być niezdrowo.
- Oho! oho! oho! - jęli powtarzać panowie Bukojemscy, przysuwając ku niemu konie. Twarze ich zmierzchły w jednej chwili i wąsy poczęły się poruszać złowrogo, a on znów począł ich liczyć, zadzierając w górę głowę.
Lecz pan Pągowski ozwał się tak surowym i rozkazującym głosem, jakby nad wszystkimi miał komendę:
- Proszę mi tu żadnych zwad!... To jest pan Taczewski - rzekł po chwili łagodniej, zwracając się do kawalerów - a to pan Cyprianowicz i panowie Bukojemscy, którym, mogę rzec, iż życie zawdzięczam, bo i nas wczoraj wilcy napadli. Insperate przyszli nam z pomocą, ale skutecznie i w porę.
- W porę - powtórzyła z naciskiem panna Sienińska, wydymając nieco usta i spoglądając wdzięcznie na Cyprianowicza. A Taczewskiemu zakwitły jagody, na twarzy odbiło się jakby upokorzenie, oczy zamgliły się i z niezmiernym żalem w głosie odrzekł:
- W porę! bo ich kupa i szczęśliwi, że na dobrych koniach, a mojemu wołoszynowi wilcy już zębami dzwonią i ostatniego przyjaciela mi zbrakło. Ale - i tu spojrzał życzliwiej na Bukojemskich - niechże się święcą ręce waszmościom, boście uczynili to, co i ja z całej duszy byłbym chciał uczynić, jeno Bóg nie pozwolił...
Panna Sienińska zmienna była widocznie, jak każda białogłowa, a może też żal jej się uczyniło pana Taczewskiego, bo nagle oczki jej stały się słodkie i migotliwe, powieki jęły się mrużyć raz po raz i całkiem już innym głosem zapytała:
- Stary wołoszyn?... Mój Boże, takem go lubiła i on mnie znał. Mój Boże.
Taczewski spojrzał zaraz na nią z wielką wdzięcznością.
- Znał, mościa panno, znał...
- Waćpan, panie Jacku, nie martw się tak okrutnie...
- Martwiłem się już i przedtem, jeno że konno, a teraz się będę martwił na piechotę. Ale Bóg waćpannie zapłać za dobre słowo.
- Tymczasem siadaj acan na myszatego - rzekł pan Pągowski. - Czeladnik siędzie obok forysia albo stanie z tyłu za karocą. A jest tam i zapaśna burka w trokach, to się odziej, boś marzł całą noc, a teraz znów mróz bierze.
- Nie - odpowiedział. - Umyślniem nie wziął szuby i ciepło mi!
- No to w drogę!
I po chwili ruszyli. Jacek Taczewski zajął miejsce przy lewym okienku karocy, Stanisław Cyprianowicz przy drugim, tak że siedząca na przedzie panienka mogła, nie obracając głowy, swobodnie na obydwóch spoglądać.

[powrót] [rozdz.III]