Henryk Sienkiewicz

"Na polu chwały"

ROZDZIAŁ VIII

Gdy Taczewski wpadł jak wicher, bez czapki i rozwianą czupryną do dworku w Wyrąbkach, ksiądz Woynowski domyślił się, co się stało, i rzekł:
- Praedixi! Boże ci dopomóż, Jacku! ale o nic nie pytam, póki się nie opamiętasz i nie uspokoisz...
- Skończone! Wszystko skończone! - odpowiedział Taczewski.
I począł chodzić po izbie jak dziki zwierz po klatce. Ksiądz nie odzywał się, nie przeszkadzał mu wcale i dopiero po dłuższym czasie wstał, objął go ramionami, ucałował w głowę, a następnie, wziąwszy go za rękę, poprowadził do alkierza.
Tam klęknął przed krzyżykiem, który wisiał nad Jackowym łóżkiem, a gdy młodzian klęknął przy nim, począł mówić:
- Panie, Ty wiesz, co jest boleść, boś sam na krzyżu za grzechy ludzkie cierpiał...
...Więc oto przynoszę Ci krwawe serce moje i u stóp Twoich przebitych błagam, abyś miał miłosierdzie nade mną...
...A zaś nie wołam na Cię: "Weź mój ból", ale wołam: "Dodaj mi mocy", abym go przeniósł!...
...Bom ci jest żołnierz na Twoim ordynansie, o Panie, i chciałbym Tobie i matce mojej, Rzeczypospolitej, służyć...
...A jakoż to uczynię, gdy mdleje serce moje i osłabła prawica moja?!...
...Przeto spraw, abym o sobie samym zabaczył, a tylko o chwale Twojej i o zbawieniu matki pamiętał, które to sprawy są większe niż boleść lichego jak ja robaka...
...I umocnij mnie, Panie, w siodle moim, abym przeciw poganom czyniąc, zajechał do chwalebnej śmierci i do nieba...
Przez Twoją koronę cierniową - wysłuchaj mnie!
Przez ranę w boku Twoim - wysłuchaj mnie!
Przez przebite gwoździami ręce i nogi - wysłuchaj mnie!
Po czym klęczeli jeszcze przez dłuższą chwilę, ale już w połowie modlitwy widać było, że ból załamał się Jackowi w piersiach, bo nagle zakrył twarz rękoma i począł szlochać. Więc gdy wstali i przeszli do pierwszej izby, westchnął głęboko ksiądz Woynowski i tak mówił:
- Mój Jacku, siła ja w życiu za moich żołnierskich czasów przeszedłem i cięższa od twojej przygoda mnie spotkała, o której nie chcę opowiadać, ale to ci tylko powiem, że w chwili najsroższego bólu ułożyłem tę oto właśnie modlitwę i że ratunek jej zawdzięczam. Nieraz odtąd ją powtarzałem w każdym nieszczęściu, a zawsze z ulgą wielką. Dlatego odmówiłem ją i teraz. I jakże? Zali cię nie popuściło? Powiadaj!
- Żałośnie mi jest, ale mniej piecze - odrzekł Taczewski.
- A widzisz! Teraz napij się wina, ja zaś powiem ci, a raczej pokażę jeszcze coś takiego, co ci powinno dodać otuchy. Patrz.
I pochyliwszy głowę, pokazał straszliwą na niej szramę, białą między białymi włosami, a biegącą przez całą czaszkę - i rzekł:
- Małom z tego nie umarł. Rana bolała okrutnie, ale blizna nie boli. Tak zawsze bywa, Jacku. Twoja rana też boleć przestanie, gdy z czasem w bliznę się przemieni. Powiadaj teraz, coć spotkało.
Jacek począł opowiadać, ale mu nie szło. Nie miał on tego w naturze, aby zmyślać, przesadzać lub dodawać, więc teraz dziwił się sam, że to wszystko, co go tak boleśnie dotknęło, w opowiadaniu wydaje się mniej okrutne. Jednakże ksiądz Woynowski, człowiek widocznie doświadczony i znający świat, wysłuchawszy go do końca rzekł:
- Rozumiem, że trudno wydać w słowach spojrzenia alboli też gesta, które mogą być zgoła pogardliwe i uwłaczające. Nieraz też o jedno spojrzenie albo machnięcie ręki do pojedynków i do krwi przelewu przychodzi. Główna rzecz, iżeś tej pannie zapowiedział, że więcej tam nie wrócisz. Młodość bywa płocha, a gdy nią tęsknota powoduje, tak się jako miesiąc na niebie odmienia. I miłość też jest jako luna mendax, która gdy pokazuje, że się zmniejsza, to właśnie rośnie i do pełni się przybliża. Jakże więc? Maszże szczerą intencję dotrzymać tego, coś zapowiedział?
- Powiedziałem: "Tak mi dopomóż Bóg", a jeśli chcecie, ojcze, to takową przysięgę zaraz na krzyżu powtórzę.
- A co zamierzasz z sobą czynić?
- Iść w świat.
- Tego czekałem, bom ci już dawno to radził. Wiedziałem, co cię tu trzyma, ale teraz, gdy się powróz urwał - tak! - idź w świat. Niczego tu nie doczekasz, nic cię dobrego nie spotkało i nie spotka. To była zguba dla ciebie! Szczęście, żem był oto blisko i żem cię chociaż w łacinie i w robieniu szablą trochę wyćwiczył - inaczej byłbyś tu schłopiał. Nie dziękuj, Jacuś, bo to było ze szczerego afektu. Tęskno mi też będzie bez ciebie, ale nie o mnie chodzi. Idziesz w świat, to, jak rozumiem, znaczy, że chcesz się do wojska zaciągnąć. To najprostsza i najłagodniejsza droga, zwłaszcza że wojna z pogany idzie. Pióro i kancelaria pewniejsza, powiadają, promocja od szabli, ale mniej to przystoi takiej jak twoja krwi...
- Nie myślałem też o innej służbie - odrzekł Taczewski. -Ale przecie do piechoty się nie zaciągnę, a nijak mi do górniejszych chorągwi, bom hołysz.
- Szlachcic, który ma łacinę w gębie, a szablę w dłoni, zawsze sobie da rady - przerwał ksiądz - wszelako nie ma gadania, że poczet zacny musisz mieć. Trzeba się o tym naradzić. Tymczasem powiem ci rzecz, o której dotąd nie mówiłem. Mam dla cię dziesięć czerwonych złotych, które nieboszczka matka twoja u mnie złożyła, i list jej, w którym prosi, abym ci ich nie dawał, żeby się nie rozeszły, jeno w nagłej potrzebie, gdyby przyszedł na cię wóz albo przewóz. No i przyszedł! Zacną, świętobliwą, ale i nieszczęśliwą miałeś matkę, bo gdy umierała nieboga, niedostatek był już w domu wielki, i to, co u mnie złożyła, od ust sobie odejmowała...
- Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie - odrzekł Jacek. - Niechże za te czerwone złote msze za jej duszę się odprawują, a ja Wyrąbki sprzedam, choćby za byle co.
Rozczulił się, usłyszawszy to, ksiądz Woynowski, aż łza zabłysła mu w oku, i znów uściskał Jacka.
- Zacna i w tobie krew - rzekł - ale nie wolno ci matczynego daru odrzucać, nawet na taką intencję. Mszy też nieboszczce nie zbraknie, tego bądź pewien, bo choć ona pewnie nie bardzo ich potrzebuje, ale się innym duszom w czyśćcu będącym przydadzą. Co do Wyrąbków, lepiej by było w zastaw je oddać, ile że na szlachcica, choćby najmniejszy spłachetek ziemi posiadał, zawsze inaczej patrzą, gdy jest possesionatus.
- Jeno że pilno. Chciałbym bogdaj dziś jechać.
- Dziś nie pojedziesz, chociaż im prędzej, tym lepiej. Ale ci pierwej muszę listy wygotować do moich kommilitonów i znajomków. Trzeba będzie także z piwowarami w Jedlni pogadać, u których i mieszki pełne, i konie takie, że niejeden towarzysz pancerny nie ma lepszego. Znajdzie się też u mnie w plebanii jakowaś stara zbroiczka i kilka szabel, nie tyle ozdobnych, jak wypróbowanych na szwedzkich i tureckich karkach...
Tu spojrzał ksiądz w okno i dodał:
- Ale ot! sanie gotowe, a komu w drogę, temu czas...
Lecz po twarzy Jacka boleść przemknęła na nowo, pocałował księdza w rękę i rzekł:
- Jedną jeszcze mam prośbę, ojcze i dobrodzieju mój, abym mógł z wami jechać teraz i pozostać aż do wyjazdu w plebanii... stąd tamte dachy widać i tu mi... za blisko...
- Jakże! Sam chciałem ci to proponować i z ust mi to wyjąłeś. Nic tu po tobie - i z duszy ci będę rad. Hej, Jacuś, bądź dobrej myśli! Nie kończy się świat w Bełczączce, jeno stoi szeroko przed tobą otworem. Gdy raz na konia siędziesz, Bóg wie dokąd dojedziesz. Wojna cię czeka! Sława cię czeka, a co dziś boli, to przyschnie. Widzę już, jak ci skrzydła u barków rosną: lećże, boży ptaku, boś na to stworzon i przeznaczon.
I radość jak promień słońca rozświeciła zacną twarz księdza. Uderzył się po żołniersku dłonią w udo i zawołał:
- A teraz bierz czapkę i jedźmy!
Ale drobne rzeczy stają czasem na przeszkodzie większym, a śmieszne plączą się ze smutnymi. Jacek obejrzał się po izbie, potem spojrzał zakłopotanym wzrokiem na księdza i powtórzył:
- Czapkę?
- Jużci! Z gołą głową nie pojedziesz.
- Ba!
- No, co?
- A! Kiedy została w Bełczączce.
- Masz babo amory! Cóż będzie?
- Co będzie?... Choćby od czeladnika wziąć - w chłopskiej nie mogę jechać.
- W chłopskiej nie możesz jechać! - powtórzył ksiądz - ale poślij chłopca po swoją do Bełczączki.
- Za nic! - zawołał Jacek.
Lecz staruszek począł się niecierpliwić.
- A u licha! Wojna, sława, szeroki świat - wszystko dobre, ale i czapka potrzebna.
- Jest na dnie w skrzyni jakiś stary kapelusz, co go ojciec zdobył na jednym oficerze szwedzkim pod Trzemesznem.
- To go weź - i jazda!
Jacek zniknął w alkierzu i po chwili wrócił przybrany w rajtarski żółty kapelusz, za duży na jego głowę. Rozweselony tym widokiem ksiądz Woynowski chwycił się za lewy bok, niby szukając szabli, i rzekł:
- Dobrze jeszcze, że to szwedzki kapelusz, a nie turecki zawój. Ale i tak czyste zapusty!
Jacek uśmiechnął się w odpowiedzi i rzekł:
- Na sprzączce są jakoweś kamuszki, może co warte.
Po czym siedli i pojechali. Zaraz za opłotkami widać było przez bezlistny olszak Bełczączkę i dwór w niej jak na dłoni - więc ksiądz pilnie uważał na Jacka, ale ów nacisnął tylko na oczy swój za duży szwedzki kapelusz i ani spojrzał, choć tam została nie tylko jego magierka.

[powrót] [rozdz.IX]