Henryk Sienkiewicz

"Na polu chwały"

ROZDZIAŁ XXVII

Przygotowania do wyprawy szły szparko. Czeladź wybrano starannie, ludzi silnych, zdrowych i trzeźwych. Broń, konie, wozy i bryki były gotowe. Nie przepomniano, ówczesnym zwyczajem, nawet i o chartach, które w czasie pochodu szły pod wozami, a którymi na postojach szczwano liszki i zające. Wielkość przygotowań i zapasów nawet dziwiła pannę Sienińską, która nie spodziewała się, że wyprawa wojenna tylu wymaga zachodów - i przypuszczając, że wszystko to czyni się może dla jej bezpieczeństwa, poczęła rozpytywać o te rzeczy pana Serafina.
On zaś, jako człowiek roztropny i doświadczony, tak na jej pytania odpowiedział:
- Pewnie, że i osobę twoją mamy na względzie, gdyż tak myślę, że ze strony Marcjana nie obejdzie się bez jakowegoś gwałtu. Słyszałaś, że zabijaków zbiera, zmawia się z nimi i pije. Jużci hańba byłaby to dla nas, gdybyśmy pozwolili, aby cię nam z rąk wydarł. Co będzie, to będzie, ale choćbyśmy mieli jeden na drugim paść, musimy odwieźć cię przezpiecznie do Krakowa.
Na to panna pocałowała go w rękę, mówiąc, że niewarta jest, by dla niej zdrowie narażali, a on machnął tylko ręką:
- Już byśmy też nie śmieli oczu ludziom pokazać - rzekł - a przy tym tak się składa, że jedno da się doskonale z drugim pogodzić, bo na wojenną wyprawę nie dość jest iść, ale trzeba ją roztropnie przygotować. Ty się dziwujesz, że na każdego zbrojnego po trzy i cztery konie wraz z czeladzią wypada, ale to wiedz, że konie na wojnie grunt. Wiele ich pada przez same pochody, przez przeprawy po rzekach i błotach albo różnych przygód obozowych. A potem co? Kupisz w prędkości innego konia, który ma rozmaite vitia i narowy, i ten cię w najcięższej chwili zawiedzie. Dlatego, chociaż sowite poczty, a w nich zacne konie powiedli ze sobą i mój syn, i Jacek Taczewski, jednakże na wszelki wypadek pomyśleliśmy, żeby jeszcze po jednym rumaku dla każdego z nich przyprowadzić; a ksiądz Woynowski, nad którego nie masz większego znawcy, kupił za tanie pieniądze u starego pana Podlodowskiego takiego Turka dla Jacka, że i hetman nie powstydziłby się na nim pokazać.
- Którenże jest przeznaczon dla syna waszmości? - zapytała panna.
Pan Cyprianowicz popatrzył na nią, ruszył głową, uśmiechnął się i rzekł:
- Wszelako ksiądz Woynowski ma rację w tym, co o niewiastach mówi. Choćby to licho było najpoczciwsze, to i takie będzie chytre. Pytasz, któren koń jest dla mego syna? Tedy ci odpowiem tak: dla Jacka jest ten cisawy ze strzałką na czole i z białą zadnią lewą pęciną.
- Waćpan mi dokuczasz! - zawołała panienka.
I prychnąwszy na niego jak kotka, zakręciła się na miejscu i znikła. Lecz tego samego dnia poginęły ośrodki z bułek i sól z solniczek, a na drugi dzień zobaczył pan Łukasz Bukojemski rzecz wielce ciekawą: oto przy studni na podwórzu cisawy rumak trzymał nozdrza ukryte w białych rączkach panny Sienińskiej, a gdy następnie odprowadzono go do stajni, oglądał się za nią raz po raz, wyrażając krótkim urywanym rżeniem swoją tęsknotę. Pan Łukasz nie mógł zapytać o przyczynę tej "konfidencji", gdyż wielce był ładowaniem wozu zajęty, więc dopiero po południu zbliżył się do dziewczyny z oczyma pełnymi zachwytu i rzekł:
- Czyś waćpanna zauważyła jedną rzecz?
- Jaką? - spytała panienka.
- Że nawet i bydle pozna się na tym, co jest prawdziwy specjał...
A ona zapomniawszy, że ją rano widział, i widząc ów zachwyt w jego oczach, podniosła ze zdumieniem swe śliczne brwi i spytała:
- Kogo waćpan ma na myśli?
- Kogo? - powtórzył Bukojemski. - Jackowego konia.
- Ach, konia!...
To rzekłszy parsknęła śmiechem i uciekła z ganku do pokoju, a on zaś został, zdziwiony i trochę zmieszany, nie rozumiejąc, dlaczego uciekła i skąd jej się wzięła tak nagła wesołość.
Upłynął jeszcze tydzień - i przygotowania dobiegły końca, ale panu Cyprianowiczowi jakoś nie pilno było w drogę. Odkładał z dnia na dzień, poprawiał rozmaite drobiazgi, narzekał na upały, a w końcu stał się całkiem frasobliwy. Panienka tęskniła do wyjazdu. Bukojemscy poczęli się całkiem niecierpliwić, a wreszcie i ksiądz Woynowski uznał, że dalsza zwłoka byłaby tylko próżną stratą czasu.
Lecz pan Serafin tak im na ich przynaglania odpowiedział:
- Mam wiadomość, iż króla jegomości nie masz jeszcze w Krakowie, i nie zaraz tam będzie; tymczasem wojska mają tam ściągnąć, ale nie wszystkie i nie wiadomo kiedy. Przykazałem Stanisławowi, aby co miesiąc przysłał mi pachołka z listem i dokładnym wskazaniem, gdzie chorągiew stoi, którędy pójdzie i pod czyją komendą. Owóż upłynęło już siedem niedziel bez nijakiej wieści. Listu spodziewam się lada dzień i dlatego zwłóczę, a powiem waćpaństwu, że i trochę się niepokoję. Bo nie wyobrażajcie sobie, abyśmy ich koniecznie mieli zastać w Krakowie. Ba! może się zdarzyć, że ich tam wcale nie będzie.
- Jak to? - spytała z niepokojem panna Sienińska.
- Tak, że chorągwie wcale niekoniecznie potrzebują przez Kraków przechodzić. Gdzie która stoi, stamtąd może iść prosto, jako sierpem rzucił, a gdzie znajduje się teraz pan Zbierzchowski - nie wiem. Nuż go wysłano gdzieś nad śląską granicę albo do wojsk hetmana wielkiego, które od strony Rusi ciągną. Często tak bywa, że przed wojną przerzucają chorągwie z jednego miejsca w drugie, choćby dlatego, by je do pochodów wdrożyć. W ciągu siedmiu niedziel rozmaite mogły przyjść rozkazy, o których powinien mnie był Stanisław zawiadomić, a że nie zawiadomił, przeto się i troskam, bo i to też wiadomo, że w obozach często bywają zwady i pojedynki. Nuż się co stało! Ale choćby i nie, trzeba nam przecie wiedzieć, gdzie jest chorągiew i skąd wyruszy.
Zasmucili się tymi słowy wszyscy, lecz ksiądz Woynowski rzekł:
- Chorągiew przecie nie śpilka ani też nie guzik, który jeśli się od kapoty oderwie a w trawę wpadnie, to go i odnaleźć trudno. Już się też waszmość nie troszcz! W Krakowie prędzej się o niej dowiemy niż w Jedlince.
- Ale się możem z listem zminąć.
- To ostawić Wilczopolskiemu rozkaz, by list za nami posłał. Ot, co jest! A przez ten czas w Krakowie obmyślemy przezpieczne schronienie dla panny Sienińskiej i gdy przyjdzie ruszyć, będziem już mieli wolną głowę.
- Racja! Racja!
- Tedy tak radzę. Jeśli do jutra nic nie będzie, to wieczorem ruszymy chłodkiem do Radomia, a potem dalej na Kielce, Jędrzejów i Miechów.
- A może by do Radomia pojutrze świtaniem, żeby zaś przez lasy nocą nie przejeżdżać i zasadzki ze strony Krzepeckich uniknąć.
- O, nie wadzi nic! Lepiej chłodkiem! - zawołał Mateusz Bukojemski. - Jeśli mają napaść, to samo napadną w dzień jak i w nocy, a noce teraz widne.
To rzekłszy począł zacierać z zadowoleniem dłonie, a trzej pozostali bracia poszli zaraz za jego przykładem.
Lecz ksiądz Woynowski innego był zdania. Wątpił on bardzo, aby Krzepeccy odważyli się na publiczną napaść. "Marcjan - może, ale stary Krzepecki zbyt jest na to mądry i nadto dobrze wie, czym taka sprawa pachnie i jak już niejeden gwałtownik przypłacił raptus puellae. Wreszcie wobec ich siły i Marcjan nie mógłby liczyć na zwycięstwo, a natomiast mógłby w każdym razie liczyć na pomstę ze strony Jacka i Stanisława.
Bukojemskim bardzo popsuły radość słowa księdza, ale pocieszył ich Wilczopolski, który począł zaprzeczać, trząść głową, stukać swoją drewnianą nogą w podłogę, a wreszcie rzekł:
- Choćby do Radomia, ba, do Kielc i do Miechowa nie spotkała waszmościów żadna przygoda, radzę aż do samych bram krakowskich żadnej ostrożności nie poniechać, bo bory wszędy po drodze są, a ja, jako najlepiej młodego Krzepeckiego znający, zupełnie jestem pewien, że ten diabeł coś obmyśli.

[powrót] [rozdz.XXVIII]