Henryk Sienkiewicz

"Wiry" tom 1

ROZDZIAŁ IV

Przy wieczerzy stary rejent zajęty był w dalszym ciągu również tylko muzyką i panną Zbyłtowską. Innym, z wyjątkiem pani domu, od której zależało pozwolenie na koncert, odpowiadał dość opryskliwie, a zwłaszcza Dołhańskiemu, gdy ów kilkakrotnie jeszcze usiłował wydobyć z niego jakąś wiadomość o testamencie. Gniewna i apoplektyczna twarz jego wypogodziła się dopiero po oświadczeniu pani Krzyckiej, że nie ma nic przeciw poświęceniu reszty wieczoru poważnej muzyce i że sama rada posłucha panny Maryni, której nie słyszała od ostatniego dobroczynnego koncertu w Krynicy.
Przy końcu wieczerzy począł się staruszek znów jednak niecierpliwić uważając, że szkoda czasu na jedzenie i na rozmowy, choćby nawet o muzyce, ale lekkie, błahe, a wygłaszane przez profanów, nie mających o niej pojęcia. Zajęły go nieco dopiero wywody Grońskiego, który począł mówić o początkach muzyki i zwalczać darwinowską teorię, że pieśń i gędźba powstała w jakimś zamierzchłym okresie życia ludzkości z miłosnego oznajmiania się i nawoływania po lasach - mężczyzny i kobiety. Groński podzielał zdanie tych, którzy podobnym poglądom przeciwstawiali fakt, że u najdzikszych właśnie ludów nie istnieją żadne ślady pieśni miłosnych, a natomiast istnieje muzyka i śpiew wojenny. Teoria nawoływania się po lasach wydała się paniom poetyczniejszą. Groński uspokoił je jednak, że to nie zmniejsza cywilizacyjnego znaczenia muzyki, ale przeciwnie nawet dowodzi, że ona, wraz z tańcem, jest jednym z pierwszych czynników wprowadzających do rozproszonych gromad ludzkich pewną organizację.
- Papuasi - mówił - którzy łączą się dla wykonania wojennego czy obrzędowego tańca wedle rytmu swej, choćby najdzikszej muzyki, już się czemuś poddają, już wprowadzają jakowyś ład i zawiązują pierwszy węzeł społeczny.
- To się znaczy - zauważył Dołhański - że i wszystkie narody utworzyły się z jakiegoś pierwotnego: Wlazł kotek na płotek...
- Bo tak jest! - odpowiedział gniewnie stary rejent.
Po czym, zwracając się do Grońskiego.
- Niech pan mówi dalej. Przynajmniej można się czegoś dowiedzieć.
- Niech pan mówi - powtórzyła panna Marynia.
Więc Groński jął mówić dalej o dziejach muzyki: jak przez cały ciąg wieków służyła wojnie, obrzędom zarówno państwowym, jak świeckim i religii, a nader późno dopiero rozwinęła własne skrzydła, na których unosi się obecnie jak orzeł, nad całą ludzkością.
- Dziwna sztuka - kończył - najbardziej pierwotna, a dziś więcej od innych na nauce oparta; najściślej w pewne techniczne warunki jak gdyby w jakoweś tamy i groble ujęta, a najbardziej bezbrzeżna, najbardziej mistyczna i najbardziej przelewająca się gdzieś poza krańce bytu i życia, co właśnie może jej daje tę niepojętą władzę nad ludzka duszą - najmniej wyraźnym językiem mówiąca i najidealniejsza, a najpotężniej podniecająca do czynów... Tak!... Polskim pułkom pruskie kapele grały pod Gravelotte Jeszcze Polska nie zginęła!... I wszędzie można obaczyć to samo... Zagrajcie Francuzom Marsyliankę, Niemcom Wacht am Rhein - a ręce poczną im drgać. Nawet flegmatycznym Anglikom i Amerykanom płoną oczy, gdy usłyszą Rule Britannia! albo Yankeey Doodley... Dziwna sztuka! najbardziej kosmopolityczna i najbardziej zarazem narodowa - powszechna i indywidualna...
- Jednej rzeczy pan nie powiedział, że to chyba ze wszystkich sztuk najczystsza - dodała pani Otocka.
- Próbowano i ją znieprawić - odrzekł Groński - ale rozpasanie nie może być rytmicznym ani harmonijnym, i dlatego z tych prób urodził się tylko jakiś antychryst muzyki.
Lecz Krzycki, który się trochę nudził i wolałby był rozmawiać z jasnowłosą panną Anney, ozwał się z widoczną chęcią zakończenia rozmowy:
- Tak, to jasne, że nie tylko każdy naród, ale i każdy człowiek ma swoją muzykę. Ja na przykład gotów jestem zawsze słuchać koncertu lub opery, ale wyznaję, że gdy czasem przy robocie w polu chłopaki i dziewczyny rozśpiewają się tak, że aż w widłach i grabiach dzwoni - to to jest właśnie moja muzyka.
- Słowianinie, Lechito, Piaście - pójdź w moje objęcia! - odpowiedział cedząc Dołhański.
Krzycki zarumienił się nieco z obawy, czy młodej Angielce i wykwintnym krewniaczkom nie wyda się zanadto prostakiem, ale one spoglądały owszem na niego z pewną sympatią i tylko staremu klasykowi rejentowi broda poczęta się schodzić z nosem w sposób nie wróżący nic dobrego, a z ust wydobył się na wpół wyraźny pomruk:
- Niektórym wystarcza i to, gdy im zacznie w uszach dzwonić.
Ale pomiarkowawszy, że pani Krzyckiej nie mogą być miłe zaczepki skierowane przeciw jej synowi, rzucił na nią niespokojnym wzrokiem i umilkł.
Wieczerza była skończona. Towarzystwo przeszło do salonu, w którym panował chłód i lekki zapach jaśminów, którego zanim zamknięto okna, nawiał z ogrodu wieczorny powiew. W szklanych drzwiach stał wielki pełny księżyc, który niedawno podniósł się sponad olszyn za stawem - i wybijał się z wolna na niebo, rumiany jeszcze po kąpieli w wieczornych zorzach. Pani Otocka siadła do fortepianu, obok rejent począł przedmuchiwać jakby ze złością flet; za nimi zaś stanęła ze skrzypcami przy ramieniu panna Marynia. Groński patrzył z zachwytem na jej obfite ciemne włosy, na spokojne łuki brwi pod czołem po prostu niepokalanym, na drobną twarz i - szczupłą a wyrośniętą, dziecinną jeszcze postać i myślał, że sam taki widok starczy za muzykę, a przynajmniej, że taka skrzypaczka może uchodzić za jej wcielenie i symbol. Krzycki, lubo poprzednio zapisał się już do stronnictwa angielskiego, nie mógł także oczu od niej oderwać. Po skończeniu uniwersytetu towarzyszył on był matce w podróży do Włoch; zwiedzał wówczas rozmaite galerie i jakkolwiek brakło mu gruntownego artystycznego wykształcenia, jednakże przechodziło mu obecnie przez głowę, że ta dziewczyna z jasną i spokojną twarzą, pochyloną nad skrzypcami, mogłaby była posłużyć któremu ze starych mistrzów jako model do świętej Cecylii - albo do jednego z tych grajków anielskich, których widywał na obrazach Fra Angelico.
Inni słuchacze, jako to pani Krzycka i jej dzieci oraz nauczycielka i panna Anney patrzyli na nią również jak na cudowny obrazek. Ogólnego zachwytu nie podzielał tylko nauczyciel małego Stasia, Laskowicz. Był to student medyk, który z powodu zamknięcia uniwersytetu zarabiał guwernerką na dalsze studia - i który znalazł się razem ze swą nieubłaganą nienawiścią do "sytych" tego świata, jak Piłat w Credo w tym wiejskim domu. Przekonania jego nie były już dla nikogo w Jastrzębiu tajemnicą, ale tolerowano go jednak z tą całą nieopatrzoną pobłażliwością, do jakiej tylko szlachta polska jest zdolna, w myśl zasady, że i "największy radykał musi jeść" - i w nadziei, że Staś zbyt jeszcze jest mały, aby nauczyciel mógł w "złym duchu" na niego oddziałać.
Laskowiczowi, gdy patrzył na tę wytworną pannę, przyszło na myśl, że to jest kwiat rosnący wyżej, niżby mogły sięgnąć ręce proletariusza, a zatem wyhodowany z krzywdą proletariatu. Było to dla niego dosyć, by na obie siostry spoglądać z niechęcią i z gotowością do nienawiści.
Ale tymczasem nadeszła chwila rozpoczęcia koncertu. Przez jakiś czas jeszcze panna Zbyłtowska wodziła smyczkiem po strunach, przykręcała kołeczki skrzypiec lub, prowadząc palcem po nutach, wskazywała coś siostrze i rejentowi - po czym nastała cisza przerywana tylko niewyraźną rozmową zgromadzonej za oknami służby, która po raz pierwszy w życiu miała zobaczyć grającą na skrzypcach pannę.

[powrót] [rozdz.V]