Henryk Sienkiewicz

"Wiry" tom 1

ROZDZIAŁ VIII

Jakoż zaraz następnego dnia wybrali się obaj pod wieczór ze strzelbami i psem ku staremu młynowi, a po drodze Krzycki począł rozpowiadać wszystko, o czym się wczoraj dowiedział:
- Byłem w Rzęślewie - mówił - ale tam nic dobrego nie słychać. Chłopi rozpowiadają, że testament jest fałszywy i że skręcili go panowie, by rządzić pieniędzmi i gruntami na własną korzyść. Wiem już prawie na pewno, że tej oliwy dolewa do ognia Laskowicz. Dlaczego? - nie rozumiem, ale tak jest. Zwłaszcza bezrolni burzą się i powiadają, że jeśli cały majątek między nich rozdzielą, to sami dadzą składkę na szkołę. Oczywiście, nie mają przy tym najmniejszego pojęcia, o jaką szkołę Żarnowskiemu chodziło i ile taka może kosztować.
- Co zamierzasz wobec tego zrobić? - zapytał Groński.
- Nie wiem, zobaczę, a tymczasem będę perswadował. Prosiłem także proboszcza, by im tłumaczył, o co chodzi. Gadałem z kilku starszymi gospodarzami. Zdawało się, żem im trafił do przekonania. Na nieszczęście z nimi jest tak, że każdy pojedynczo wzięty bywa rozsądny i nawet rozumny, a gdy się do wszystkich razem gada, to jakbyś głową w mur bił.
- To nic dziwnego - odrzekł Groński. - Weź dziesięć tysięcy doktorów filozofii, a zrobi się z nich tłum rządzący się odruchami.
- Być może - rzekł Krzycki - ale ja nie tylko o testamencie chciałem mówić. Widziałem się też ze starym karbowym rzęślewskim i dowiedziałem się ogromnie ciekawych rzeczy. Oto, niech pan sobie wyobrazi, że nasze domysły były fałszywe i że Hanka Skibianka nie jest córką wuja Żarnowskiego.
- A to zdawało się takie oczywiste! Ale jakież są na to dowody?
- Bardzo proste. Skiba był rodem z Galicji i przywędrował do Rzęślewa z żoną i córką, która miała około pięciu lat, a że Żarnowski, póki był zdrów, siedział murem na wsi i wtedy przynajmniej od dziesięciu lat nigdzie nie wyjeżdżał, więc tym samym nie mógł być ojcem dziewczyny.
- To istotnie sprawę rozstrzyga. Nie rozumiem tylko, dlaczego zapisał jej dziesięć tysięcy rubli?
- A, to cała historia! - odpowiedział Krzycki. - Trzeba panu wiedzieć, że nieboszczyk, choć jak się teraz okazuje, kochał chłopów, trzymał jednak swoich ludzi okrutnie ostro. Gospodarzył też starym systemem, to się znaczy, wymyślał od rana do wieczora. Powiadali, że jak zaczął kląć w ganku, to go było do wpół wsi słychać. Pewnego tedy razu przyszedł do kuźni, znalazł coś nie w porządku i zaczął besztać kowala od ostatnich słów. Kowal kłaniał się i słuchał w pokorze, ale zdarzyło się, że mała Hanka była wtedy przed kuźnią i widząc, co się dzieje, wzięła patyk i nuż okładać Żarnowskiego po nogach: "Bedzies ty na tatusia krzycoł!" Nieboszczyk podobno w pierwszej chwili osłupiał, ale potem jak się zaczął śmiać, tak mu gniew i na kowala od razu przeszedł...
- Podoba mi się ta Hanka - rzekł Groński.
- Toteż i wujowi tak się to podobało, że tego samego dnia posłał rubla kowalce i kazał jej przyjść z dziewczyną do dworu. Od tej pory ogromnie ją polubił. Kazał ją uczyć czytać starej gospodyni - i sam tego doglądał. Dziecko się też do niego przywiązało i tak to trwało całe lata. W końcu ludzie zaczęli gadać, że pan chce wziąć kowalównę całkiem do dworu i wychować na pannę, ale, zdaje się, że to nie była prawda. Chciał ją zapewne wychować tylko na tęgą wiejską kobietę i wyposażyć. Skibowie, u których była jedynaczką, mówili podobno, że za nic by jej nie oddali. Wiem zresztą tylko to, co mi karbowy opowiadał, bo nasze stosunki z nieboszczykiem były wówczas tak jak zerwane, właśnie z powodu tego młyna, spod którego zabrał nam wodę na swoje stawy.
- A następnie Skibowie wyemigrowali?
- Tak jest. Ale przedtem Żarnowski zaczął chorować, przeniósł się do Warszawy, potem siedział za granicą i te stosunki jakoś się rozluźniły same przez się. Gdy Skibowie wyemigrowali, dziewczyna miała już siedemnasty rok. Wuj, wróciwszy na śmierć do Rzęślewa, tęsknił jakoby do niej i czekał od niej wiadomości. Ale ponieważ poprzednio przeniósł nawet i meble z Rzęślewa do miasta, więc ona nie przypuszczała widocznie, żeby wrócił, i nie wiedziała, dokąd pisać.
- Zapis najlepiej dowodzi, że o niej nie zapomniał - rzekł Groński. - I z całego tego testamentu pokazuje się, że to był jednak człowiek z większym sercem, niż ludzie myśleli.
- Z pewnością - odrzekł Krzycki.
Czas jakiś szli w milczeniu, po czym Władysław zaczął znów mówić:
- Co do mnie, to jednak wolę, że ona nie jest córką nieboszczyka.
- Dlaczego? Czy to ma jaki związek z zapisem?
- Nie. Zapisu w żadnym razie nie przyjmę - nigdy!
- To dobrze, ale powiedz mi, dlaczegoś ty się tak ostro od tego zastrzegał, że aż to wszystkich dziwiło.
- Bo jest jedna okoliczność, której ani matka, ani nikt się nie domyśla, a którą szczerze panu wyznam. Oto ja tę dziewczynę w swoim czasie zbałamuciłem.
A Groński zatrzymał się nagle, spojrzał na Krzyckiego i zawołał:
- Masz tobie!
I ponieważ sam nie brał takich rzeczy lekko, a prócz tego poprzednie opowiadanie Krzyckiego wzbudziło w nim dla tej Hanki sympatię, więc zmarszczył brwi i zapytał:
- Bójże się Boga! Dziecko zbałamuciłeś? Co nazywasz swoim czasem?
Lecz Krzycki odpowiedział dość spokojnie:
- Nie zatrzymujemy się, bo pies za daleko odleci - i tu wskazał na biegnącemu przed nimi białego wyżła. - Dziecka nie zbałamuciłem, bo ona miała wtedy szesnaście lat; stało się to przed siedmiu, gdy byłem jeszcze studentem i przyjechałem na wakacje do Jastrzębia.
- Czy były jakie następstwa?
- O ile wiem, to nie. Rozumie pan, że przyjechawszy następnych wakacji i nie zastawszy już ani jej, ani Skibów, nie śmiałem dopytywać, bo na złodzieju czapka gore. Ale dziś zapytałem mimochodem karbowego, czy Skibowie nie dlatego wypadkiem wyemigrowali, że dziewczynie zdarzyła się jakaś przygoda. Powiedział mi, że nie.
- To tym lepiej i dla niej, i dla ciebie.
- Z pewnością, że lepiej, gdyż inaczej rzecz byłaby się wydała i doszła do uszu matki.
- I w takim razie ty miałbyś przykrości?
W głosie Grońskiego brzmiała ironia, ale Krzycki, zajęty własnymi myślami nie zauważył jej wcale i rzekł:
- W takim razie miałbym przykrości, bo matka jest w tych rzeczach ogromnie surowa. Toteż dziś, przy większym zastanowieniu, jestem jak wilk, który nigdy nie robi szkody w tej okolicy, w której ma gniazdo. Wówczas byłem głupszy i mniej ostrożny.
- Niechże cię licho porwie - zawołał Groński.
- Bo co?
- Nic. Mów dalej.
- Ja niewiele więcej mam do powiedzenia. Wracając jednak do zapisu, to pojmuje pan, dlaczego nie mogłem go przyjąć?
- Może i pojmuję, ale "wymień mi swoje wyśmienite powody" - jak mówi Szekspir.
- Gdyż zbałamucić dziewczynę, to się na wsi zdarza, ale zbałamuciwszy ją zabrać to, co było dla niej przeznaczone tego byłoby nadto. A może ona tam gdzie w Ameryce biedę klepie?
- Wszystko jest możliwe - odpowiedział Groński.
- Więc gdyby ogłoszenia, które porobię, nie doszły do jej wiadomości, to w takim razie ja używałbym jej pieniędzy, podczas gdy ona marłaby z głodu. Nie! Wszystko ma swoje granice. Ja nie jestem jakiś nadzwyczajny skrupulat, ale są rzeczy, których bym po prostu nie mógł zrobić.
- Powiedz mi - ale tak szczerze - czy ty masz do niej jaki sentyment?
- Powiem otwarcie, żem zupełnie o niej zapomniał. Teraz mi się przypomniała i oczywiście nie mogę mieć do niej żadnej niechęci. Nawet owszem!... Tego rodzaju wspomnienia nie mogą być przecie przykre, chyba że się łączy z nimi jaka zgryzota... Ale myśmy byli prawie dziećmi - a zbliżył nas czysty wypadek.
- To pozwól sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Gdyby nieboszczyk Żarnowski zapisał był jej całe Rzęślewo i wszystkie kapitały, a w razie jeśli ona się przez dwa lata nie zgłosi - tobie, czy odrzuciłbyś taki zapis?
- Nie mogę odpowiadać na pytania, nad którymi się nie zastanawiałem. Nie chciałbym się przedstawić panu ani lepszym, ani gorszym niż jestem. To jednak pewna, że ogłoszenia bym porobił i robiłbym je przez całe dwa lata. Zresztą, co panu zależy na mojej odpowiedzi?...
I nagle przerwał, albowiem od strony pobliskiego brzeźniaka doszedł ich jakiś dziwny głos, podobny jakby do chrapania, a jednocześnie nad wierzchołkami brzózek i liwiny ukazał się na tle zorzy spory szary ptak, lecący w prostej linii ku zaroślom po drugiej stronie łąki.
- Słonki - zawołał Krzycki.
I skoczył naprzód.
A Groński, podążając za nim, myślał:
"Ten nie czytał zapewne Nietzschego, a jednak w jego żyłach płynie razem z krwią jakieś szlacheckie nadczłowieczeństwo. Gdyby mu ktoś uwiódł jego siostrę, strzeliłby mu w łeb jak psu, ale ponieważ chodzi o wiejską dziewczynę więc ani się zatroska".
Po czym ustawili się obaj na skraju brzeźniaka. Czas jakiś trwała zupełna cisza, po czym dziwny głos rozległ się powtórnie nad ich głowami i ukazała się druga słonka. Groński strzelił i chybił; Krzycki poprawił - i widać było, jak zniżonym lotem zapadła w dalsze zarośla. Biały pies zamajaczył przez chwilę w mroku krzaków i niebawem wrócił niosąc zabitego ptaka w pysku.
- Była już postrzelona - ozwał się Krzycki - to pan zabił.
A Groński odpowiedział:
- Uprzejmy z ciebie gospodarz.
I znów zapadła cisza, której nie mącił nawet i szelest liści, gdyż nie było żadnego powiewu. Lecz po niejakim czasie zachrapały nad ich głowami naraz dwie słonki, jedna tuż za drugą, do których Groński nie mógł strzelać, lecz które Krzycki zrzucił dwójką bardzo czysto. Wreszcie zlitowała się jakaś desperatka i nad Grońskim, albowiem przeciągnęła nad nim tak wygodnie, jakby mu chciała usunąć wszelkie trudności. Sam on zawstydził się prawie tej radości, jaką odczuł, gdy po strzale usłyszał uderzenie ptaka o ziemię i zgodnie ze swym nałogiem rozmyślania o każdym objawie, doszedł do wniosku, że jest to dziedzictwo z czasów niezmiernie pierwotnych, w których zręczność myśliwska stanowiła o bycie człowieka i jego rodziny. Ale dzięki tym wywodom nie strzelił wcale jeszcze do jednej sztuki, która przeciągnęła bliżej skraju zarośli - i na której ciąg zakończył się widocznie, gdyż przez dłuższy czas oczekiwali na próżno. Tymczasem ściemniło się zupełnie - i po chwili ze zmroku wynurzył się biały wyżeł, a za nim Krzycki.
- Przyszliśmy za późno - rzekł - ale to nic. W każdym razie są cztery sztuki dla czterech pań. Jutro postaramy się o więcej.
- To była tylko mała przerwa w twoich wyznaniach - odpowiedział Groński, przewieszając strzelbę przez ramię.
- W wyznaniach? - zapytał Krzycki. - Aha! - tak...
- Mówiłeś, że was zbliżył czysty wypadek...
- Rzeczywiście tak było. Ale teraz muszę iść naprzód, a pan niech idzie w ślad za mną, bo tu miejscami mokro. Tędy dojdziemy do mostu a przy moście będzie droga.
Jakoż dopiero, gdy znaleźli się na drodze, począł opowiadać:
- Zaczęło się i skończyło wszystko we młynie, który już wówczas służył na skład siana - a trwało nie dłużej nad dwa tygodnie. Było tak: poszedłem niegdyś ze strzelbą na wychodnego, na kozła, bo tu często wychodzą kozły wieczorami z zagajnika nad strugę. Chmurzyło się tego dnia mocno, ale że od strony zachodniej było pogodnie, myślałem, że przejdzie. Zasiadłem o kilkaset, a nawet i więcej kroków od młyna, bo bliżej leżało płótno na łące, którego mogły się kozły strachać - i w jakieś pół godziny później kozła rzeczywiście zabiłem. Ale tymczasem poczęło padać i wnet zrobiła się taka ulewa, jakiej w Jastrzębiu nie pamiętam. Porwałem mojego kozła za zadnie nogi i począłem machać co sił do młyna. Po drodze spostrzegłem, że płótno ktoś zabrał. Wpadam tedy do młyna i zakopuję się po uszy w siano, aż tu słyszę: oddycha ktoś przy mnie. Pytam: kto tam jest? Jakiś cienki głos odpowiada mi: "Ja". - Co za ja? - "Hanka". - A co ty tu robisz? - "Przyszłam po płótno". - Poczęło tak grzmieć, iż myślałem, że się młyn rozleci - i dopiero gdy uspokoiło się trochę, dowiedziałem się za pomocą ciągłych pytań, że moja towarzyszka jest z Rzęślewa, że się woła: Skibianka i że skończyło się jej szesnaście "roków" na świętą Annę. Wówczas - ale daję panu słowo, jeszcze bez żadnej złej myśli tylko dla konceptu i dlatego, że się tak zwykle gada z wiejskimi dziewczynami - mówię do niej: A dasz buziaka? Nie odpowiedziała nic, ale że w tej chwili huknął piorun, więc przytuliła się do mnie - może ze strachu. A ja pocałowałem ją w same usta - i dalibóg - miałem takie wrażenie, jakbym pocałował w pachnący kwiat; więc zrobiłem to drugi raz, trzeci i tak dalej, a ona nie oddała mi pierwszego pocałunku, a oddała któryś tam, dziesiąty, czy dwudziesty - a gdy burza przeszła i trzeba było się rozstać, miałem jej ramiona na szyi a jednocześnie policzek mokry od jej łez... Bo popłakiwała sobie, nie wiem, czy po utraconym wianku, czy dlatego, żem odchodził.
Grońskiemu przyszła mimo woli na myśl piosenka obłąkanej Ofelii:

On się zerwał, drzwi otworzył, wdziewa suknię ranną.
Wpuścił pannę, lecz od niego nie wyszła już panną.

A Krzycki mówił dalej:
- Na odchodnym powiedziała mi, iż wie, że ja jestem panicz z Jastrzębia, że widywała mnie co niedziela w Rzęślewie, i że patrzyła na mnie jak na cudowny obraz...
- Ach, ty przecież jesteś przystojny do obrzydliwości - przerwał z pewną irytacją Groński.
- Ba! mam już trzy, albo cztery siwe włosy.
- Zapewne od urodzenia. Jak często widywaliście się potem?
- Zanim odszedłem, zapytałem jej, czy następnego wieczora będzie się mogła wymknąć. Odpowiedziała, że tak, ponieważ wieczorami zbiera zawsze blichujące się płótno z łąki, z obawy, by kto nie ukradł, a przy tym latem sypia nie z tatusiami w chałupie, ale w stodole, na sianie. I schodziliśmy się już potem codziennie. Ja musiałem się ukrywać przed stróżami nocnymi, więc wykradałem się przez okno do ogrodu, choć to była niepotrzebna ostrożność, bo stróże spali tak, że raz jednemu zabrałem trąbę i kij. Zabawne też było i to, że z Hanką widywaliśmy się tylko w nocy i że właściwie nie wiedziałem nigdy dobrze, jak ona wygląda, chociaż przy księżycu wydawała mi się ładna.
- A w kościele?
- Nasza ławka kolatorska jest blisko ołtarza, a dziewczęta klęczą w głębi. Tyle tam takich samych czerwonych i żółtych chustek, tyle ponatykanych w nie kwiatów, że trudno coś odróżnić. Chwilami zdawało mi się, że ją z daleka widzę, ale dokładnie nie mogłem się nigdy przypatrzeć. Wakacje skończyły się też wkrótce, a gdym na następne przyjechał, Skibowie już wyemigrowali.
- Nie pożegnałeś się z nią?
- Wyznaję, że nie. Wolałem tego uniknąć.
- A nie zatęskniłeś do niej nigdy?
- Owszem. W Warszawie tęskniłem do niej ogromnie - i przez pierwszy miesiąc byłem w niej po prostu zakochany. Po powrocie do Jastrzębia, gdym znowu zobaczył młyn - także, ale jednocześnie rad już byłem, że wszystko jak w wodę wpadło i że matka o niczym się nie dowie!
Tak rozmawiając skręcili z bocznej drogi na aleję prowadzącą do dworu, którego niskie światła w odległości mniej więcej wiorsty to błyskały przez gałęzie lip, to chowały się, przesłonięte gęstwiną liści. Noc już zrobiła się zupełna, gwiaździsta i pogodna. Było jednak dość ciemno, bo księżyc jeszcze nie zeszedł i tylko miedziana poświata na wschodniej stronie nieba zwiastowała, że zejdzie lada chwila. Nie było żadnego wiatru. Wielkie nocne milczenie przerywały tylko ledwie dosłyszalne poszczekiwania psów w dalekiej, uśpionej wsi. Groński i Krzycki poczęli mimo woli mówić ciszej. Jednakże nie wszystko spało, bo o kilkaset kroków od alei migotało na łące nad rzeką ognisko.
- To chłopi konie pasą i łapią przy świetle łuczywa raki - rzekł Krzycki. - Słyszę nawet, że jeden odjeżdża.
Jakoż w tej samej chwili dał się słyszeć na łące zgłuszony przez trawę tętent kopyt końskich, a prawie zaraz potem rozległ się donośny głos drugiego pastucha, który wśród ciszy nocnej wołał przeciągle za odjeżdżającym:
- Wojtek!... A przywieź ta więcej i szczypek, bo mi nie starczy!
Nocny jeździec, wyjechawszy na drogę, przesunął się niebawem jak cień koło rozmawiających, jednakże poznał widocznie młodego dziedzica, gdyż mijając zdjął czapkę i ozwał się:
- Niech będzie pochwalony!
- Na wieki wieków!
I czas jakiś szli w milczeniu.
Krzycki począł pogwizdywać z cicha, to wołać na psa, lecz Groński, który rozmyślał ciągle nad tym, co się stało we młynie, rzekł:
- Czy wiesz, że gdybyś ty był na przykład, Anglikiem, to wasza sielanka skończyłaby się prawdopodobnie inaczej - i miałbyś czyste wspomnienie na całe życie, w którym byłaby ogromna poezja...
- My mniej jadamy ryb, więc mamy inny temperament niż Anglicy, a co do poezji, może jej trochę i tak było...
- Nie tyle inny temperament, ile inny obyczaj, a w nim więcej folgi... Oni mają dusze zdrowsze, a zarazem samodzielniejsze i nie zapożyczają moralności z francuskich książek...
Po czym zamyślił się przez chwilę i następnie mówił dalej:
- Ty powiadasz, że w waszym stosunku było i tak trochę poezji. Zapewne! - ale patrząc tylko od strony Hanki, nie od twojej. W niej istotnie jest coś poetycznego, albowiem wnosząc z twoich własnych stów, to ona kochała cię prawdziwie.
- To z pewnością - przerwał Krzycki. - Kto wie, czy kiedykolwiek w życiu będę tak kochany.
- Ja też myślę, że nie. I dlatego dziwię się, że ten kamień tak wpadł w toń twojej niepamięci, i że się po nim tak wszystko w tobie wygładziło.
Krzyckiego dotknęły nieco te słowa, więc odrzekł:
- Otwarcie mówiąc, to ja panu opowiedziałem to wszystko tylko w tym celu, by wytłumaczyć, dlaczego nie przyjmuję zapisu - i w naiwności duszy myślałem, że mnie pan pochwali. A pan wyszukuje tylko na mnie miejsc bolących. Jużci wolałbym ostatecznie, żeby się to nie było stało - ale skoro się stało, to lepiej mi o tym nie myśleć. Bo gdybym ja miał tyle milionów, ile po wsiach znajdzie się co rok zbałamuconych dziewczyn, to bym nie tylko Rzęślewo, ale pół powiatu zakupił. Mogę jednak pana zapewnić, że ani one same nie patrzą na to, jak na tragedię, ani też rzecz nie kończy się nieszczęściem. Byłoby też po prostu śmieszne, gdybym to brał więcej do serca niż Hanka, która prawdopodobnie wcale tego do serca nie brała i... nie bierze.
- Skąd to wiesz?
- Bo tak zwykle bywa. A gdyby zresztą było przeciwnie, to cóż zrobię? Przecie nie pojadę szukać jej za oceanem. W książce wyglądało by to może bardzo romantycznie, ale w rzeczywistości - mam gospodarstwo, którego nie porzucę, i rodzinę, której mi nie wolno poświęcić. Taka Hanka, której, mówiąc nawiasem, trochę mi pan zakwasił wspomnienie, może być najpoczciwsza dziewczyna, ale ożenić się - przecie z nią nie ożenię, więc koniec końców, co mogę zrobić?
- Nie wiem. Ale musisz się chyba zgodzić, że jest pewien moralny niesmak w takim położeniu, w którym człowiek po spełnionej winie pyta następnie siebie lub drugich: co mogę zrobić?
- O, to tylko facon de parler - odpowiedział Krzycki - albowiem w gruncie rzeczy wiem doskonale. Porobię ogłoszenia i na tym się wszystko skończy. Pokutę, którą mi ksiądz w swoim czasie zadał, odprawiłem i więcej pokutować nie myślę i nie będę.
A na to Groński:
- Sero molunt deorum molae. Rozumiesz, co to po polsku znaczy?
- Objąwszy gospodarstwo w Jastrzębiu, posiałem moją łacinę na jego polach - ale nie weszła!
- To znaczy: późno mielą młyny bogów.
Krzycki zaś począł się śmiać i ukazując ręką w kierunku starego młyna, rzekł:
- Ten już nic nie zmiele. Za to zaręczam.
Dalszą rozmowę przerwało im spotkanie blisko już bramy dwóch niewyraźnych postaci, z którymi się niemal potrącili, albowiem chociaż księżyc już zeszedł, w starej alei lipowej było prawie zupełnie ciemno.
Krzycki był przekonany, że to przyjezdne panie używają wieczornej przechadzki, ale dla pewności zapytał:
- A kto tam?
- To my - odpowiedział nieznany niewieści głos.
- Mianowicie, kto?
- Służąca pani Otockiej i panny Anney.
Młody człowiek przypomniał sobie dziewczynę, której czarna główka zasłaniała mu w czasie majowego nabożeństwa rozświetlone włosy Angielki.
- Aha! - rzekł. - Nie boją się to panienki chodzić w takich ciemnościach? Jeszcze którą wilkołak porwie.
- Nie bojemy się - odpowiedział ten sam głos.
- A może ja jestem wilkołak!
- Wilkołak tak nie wygląda.
Rozpoczęły się śmiechy dwóch dziewczyn, ale obie cofnęły się nieco i w tej samej chwili jasny promień księżyca, który przedarł się przez liście, oświecił białe czoło, czarne brwi i połyskujące zielonawo białka oczu jednej z nich.
Krzycki, któremu pochlebiły słowa, że wilkołak tak nie wygląda, popatrzył w te oczy i rzekł:
- Dobranoc!
- Dobranoc!
Panie z Dołhańskim były już w jadalnym pokoju, gdyż z podaniem wieczerzy czekano tylko na myśliwych, którzy po powrocie poszli się przebrać. Panna Marynia przysiadła się do dzieci na końcu stołu i rozmawiała po trochu z nimi, po trochu z Laskowiczem; ten zaś opowiadał jej coś z wielkim ożywieniem przypatrując się jej uporczywie, ale i z czujnością, by nie zwrócić na to niczyjej uwagi. Groński zauważył to jednak od pierwszej chwili wejścia, a ponieważ młody student zaciekawiał go i niepokoił od czasu, jak się dowiedział o jego agitacji wśród rzęślewskich chłopów - pragnął wmieszać się do rozmowy. Ale panna Marynia przerwała ją prawie w tej samej chwili i wysłuchawszy ostatniego zdania przyłączyła się do innych pań, które słysząc poprzednio z ganku strzały w stronie starego młyna, poczęły dowiadywać się o rezultat polowania. Pokazało się przy tym, że ani panna Anney, ani obie siostry nie widziały inaczej słonek jak na półmisku, więc gdy stary służący przyniósł na rozkaz Krzyckiego cztery martwe ofiary, oglądały je z ciekawością, wypowiadając przy tej sposobności słowa spóźnionego współczucia dla ich tragicznego losu i wypytując o ich sposób życia. Władysław Krzycki, którego świat zwierzęcy zaciekawiał i zajmował od wczesnych lat, jął rozpowiadać przy kolacji o dziwnych obyczajach tych ptaków i ich tajemniczych ciągach - przy czym zwracał się szczególnie do pani Otockiej, albowiem uderzyła go po raz pierwszy jej niezwykła uroda. W ogóle wolał on inny, mniej subtelny rodzaj piękności i cenił przede wszystkim kobiety hoże, zauważył jednak, że tego wieczoru pani Otocka wyglądała wprost nadzwyczajnie. Jej niezmiernie delikatna cera wydawała się jeszcze delikatniejszą przy czarnej i naszytej koronkami sukni, a w oczach jej, w rysunku ust, w wyrazie twarzy i w całej postawie było coś tak dziewiczego, że kto by nie wiedział o jej wdowieństwie, wziąłby ją za pannę, a nawet za panienkę z dobrego wiejskiego domu. Władysław od pierwszej chwili przyjazdu tych pań zapisał się wprawdzie do stronnictwa panny Anney, obecnie musiał wszelako przyznać w duchu, że młoda Angielka nie jest okazem rasy tak wyrafinowanej - i co gorzej - że wydaje mu się dziś znacznie mniej ładna od tej "subtelnej kuzynki".
Ale zrobił zarazem jedno dziwne odkrycie, a mianowicie, że to spostrzeżenie nie tylko nie zmniejsza jego sympatii dla jasnowłosej panny, ale poniekąd go rozczula i usposabia jeszcze przyjaźniej. Miał takie przeczucie, jakby tym porównaniem do pani Otockiej wyrządził jakąś niezasłużoną krzywdę Angielce, za którą powinien ją przeprosić. "Trzeba się będzie trzymać - pomyślał - bo inaczej wypadnę". Począł jednak szukać niebieskiej smugi tych dziwnych oczu i znalazłszy ją - pić kropla po kropli jej zamglony lazur.
Tymczasem pani Krzycka chcąc dowiedzieć się, jakie są najbliższe zamiary sióstr, jęła wypytywać panią Otocka, czy wyjadą tego lata za granicę i dokąd.
- Mnie - mówiła - doktór wysyła z powodu moich reumatyzmów na kąpiele borowinowe, ale bardzo bym była rada spędzić gdzieś z wami jeszcze jedno lato.
- I nam wspólny pobyt w Krynicy zostawił jak najmilsze wspomnienie - odpowiedziała pani Otocka. - Właściwie, to my jesteśmy zupełnie zdrowe i chętnie siedziałybyśmy na wsi, a jeszcze chętniej zaprosiły do nas ciocię z całym domem, gdyby nie to, że czasy takie niespokojne i nie wiadomo, co jutro będzie. Ale jeśli się uspokoi, to ciocia po kuracji koniecznie musi do nas zajechać.
To powiedziawszy, ucałowała bardzo serdecznie rękę pani Krzyckiej, która odrzekła:
- Jakaś ty dobra i kochana. Ja z całego serca pojechałabym do was, tylko, że przy moim zdrowiu człowiek musi słuchać nie serca, ale różnych ukrytych dolegliwości. Przy tym czasy są rzeczywiście niespokojne i rozumiem, że samym kobietom trochę straszno siedzieć teraz na wsi. Czy masz jakich pewnych ludzi w Zalesinie?
- Ja naszych ludzi się nie obawiam, gdyż oni bardzo byli przywiązani do mego męża, a teraz to przeszło na mnie. Mój mąż dużo im świadczył dobrego. Nauczył ich przede wszystkim patriotyzmu, a jednocześnie zaprowadzał rozmaite urządzenia, których gdzie indziej nie było. Mamy ochronę, szpital, kąpiele, sklepy, szkółki owocowe dla rozdawania drzewek. Nawet studnie artezyjskie pozakładał mąż, żeby we wsi było dość zdrowej wody.
Dołhański usłyszawszy to przechylił się ku Krzyckiemu i szepnął:
- Fantazje kapitalisty. Uważał żonę i Zalesin za dwa cacka, z którymi się pieścił, a bawił się w filantropa, bo miał za co.
Lecz pani Krzycka spytała znowu:
- Kto rządzi teraz Zalesinem?
A młoda wdowa, otrząsnąwszy się z chwilowych smutnych wspomnień, odpowiedziała z uśmiechem:
- W okolicy mówią tak: że Zalesinem rządzi Dworski (jest to dawny rachmistrz mojego męża, bardzo do nas przywiązany), Dworskim rządzę ja, a mną Marynia.
- I to prawda - wtrąciła panna Anney - z tym dodatkiem, że i mną.
Na to panna Marynia poczęła kiwać głową i rzekła:
- Żeby ciocia wiedziała, jak one czasem na mnie zrzędzą!
- Jakoś tego nie widzę, ale myślę, że przyjdzie czas, że i tobą będzie ktoś rządził.
- Już przyszedł! - wyrwało się pannie Maryni.
- No? A to ciekawam! Któż to jest ten despota?
A mała skrzypaczka, wskazując prędkim ruchem paluszka na Grońskiego, rzekła:
- Ten pan.
- To teraz rozumiem - rzekł Dołhański - dlaczego wówczas, gdy wróciliśmy od rejenta, miałem nad głową imbryczek pełen ukropu.
Groński zaś ruszył ramionami jak człowiek, w którego wmawiają rzeczy wprost niesłychane, i zawołał:
- Ja?... despota? Ależ ja jestem ofiara najbardziej zahipnotyzowana ze wszystkich.
- To pan Laskowicz jest hipnotyzerem, nie ja - odrzekła panienka. - Sam mi to przed kolacją powiedział i tłumaczył mi, co to jest hipnotyzm.
Groński zwrócił wzrok na drugi koniec stołu, w stronę studenta, i ujrzał jego oczy wytężone, upiorne i błyszczące, utkwione w pannę Marynię.
"Ależ - pomyślał - on istotnie próbuje na niej swojej siły".
Więc zmarszczył brwi, a zwróciwszy się ku niej, rzekł:
- Tego, co jest hipnotyzm, naprawdę nikt dobrze nie wie. Widzi się objawy i nic więcej. Ale jak też tłumaczył go pan Laskowicz?
- Mówił to, co już dawniej słyszałam, że osoba uśpiona musi wykonać wszystko, co każe ten, który ją uśpił - i że nawet rozbudzona, zawsze mu podlega.
- To nieprawda! - odpowiedział Groński.
- I ja tak myślę. Utrzymywał przy tym, że i mnie potrafiłby bardzo łatwo uśpić, ja zaś czułam, że wcale nie.
- Doskonale! A czy takie rzeczy panią zajmują?
- Hipnotyzm mniej. Jak ma być coś tajemniczego, to wolę słuchać o duchach, a zwłaszcza podobają mi się historie, które opowiada jeden nasz sąsiad w Zalesinie, o małych duszkach. Mówi, że się nazywają skrzaty, że broją w starych domach i że można je widzieć, gdy się w nocy patrzy przez okno do pokoju, w którym się pali na kominie. Biorą się wtedy za łapki i tańcują przed ogniem.
- To jakieś wesołe duszki.
- I nie złośliwe, chuć psotne. Sąsiad nasz, staruszek, wierzy w nie święcie i kłóci się o nie z proboszczem. Powiada, że u niego ich pełno i że mu płatają ciągle figle: czasem pociągają za sznurek od zegara, żeby dzwonił, czasem chowają pantofle lub inne rzeczy, hałasują w nocy, zaprzęgają świerszcze do łupin od orzechów i jeżdżą nimi po pokojach; w kuchni zjadają kożuszki z mleka i rzucają groch do ognia, który strzela. Ale gdy im się nie dokucza, to bywają nawet życzliwe, wypędzają pająki, myszy i pilnują, żeby grzyb nie stoczył podłóg. Ten nasz sąsiad był to niegdyś człowiek bardzo wykształcony, ale na starość zdziwaczał i opowiada to wszystko zupełnie serio. My, naturalnie, śmiejemy się z tego, przyznam się jednak, że chciałabym bardzo, żeby istniał taki jakiś inny świat - dziwny i tajemniczy. Byłoby z tym tak dobrze i ładnie, i mniej smutno...
Tu poczęła spoglądać przed siebie nieco rozmarzonymi oczyma, po czym tak mówiła dalej:
- Pamiętam też, że gdy rozmawialiśmy nieraz z panem o obrazach Boecklina, o tych faunach, nimfach i driadach, które on malował, to żałowałam zawsze, że tego wszystkiego nie ma w rzeczywistości. A czasem tak jakoś mi się zdawało, że to może jest, tylko my tego nie widzimy. Bo prawda, panie, że któż wie, co się dzieje w lesie w południe, albo w nocy, kiedy tam nikogo nie ma, albo przy księżycu we mgle, albo na stawach? Wiara w taki świat nie jest przecie dzieciństwem, skoro wierzymy w aniołów.
- Toteż ja wierzę w duszki, w nimfy, w driady i w aniołów - odrzekł Groński.
- Naprawdę? - spytała. - Bo pan mówi zawsze ze mną jak z dzieckiem.
A on odpowiedział jej tylko w myśli:
"Mówię jak z dzieckiem, ale uwielbionym".
Lecz dalszą rozmowę przerwał służący, który oznajmił Krzyckiemu, że przyjechał ekonom z Rzęślewa i że w pilnej sprawie chce się widzieć z "jaśnie paniczem". Krzycki przeprosił towarzystwo i ze zwykłymi u wiejskich gospodarzy słowami: "Cóż tam znowu?" wyszedł z pokoju. Ale ponieważ wieczerza była prawie skończona, więc niebawem ruszyli się wszyscy za przykładem pani domu, która jednak przez chwilę na próżno usiłowała się podnieść, albowiem od dwóch dni reumatyzm dokuczał jej coraz mocniej. Podobne ataki zdarzały się często i w takich razach syn przeprowadzał ją zwykle z pokoju do pokoju. Tym razem przyszła jej w pomoc siedząca najbliżej panna Anney - i otoczywszy ją ramieniem, podniosła ją lekko, zręcznie i bez żadnego wysilenia.
- Dziękuję pani, dziękuję - odrzekła pani Krzycka - bo inaczej musiałabym chyba czekać na Władzia. A, mój Boże, jak to dobrze być taką mocną.
- O, ze mnie prawdziwy Samson - odpowiedziała swym miłym, przyciszonym głosem panna Anney.
Lecz w tej chwili Władysław, który widocznie przypomniał sobie, że trzeba odprowadzić matkę, wpadł do pokoju, i ujrzawszy co się dzieje, zawołał:
- Niech pani pozwoli. To mój obowiązek. Pani się zmęczy.
- Ani trochę.
- Ach, Władku - odrzekła pani Krzycka - doprawdy nie wiem, które z was silniejsze.
- Czy naprawdę tak? - zapytał patrząc zachwyconymi oczyma na wysmukłą postać dziewczyny.
A ona poczęła mrugać oczyma na znak, że tak naprawdę, przy czym jednak zaczerwieniła się, jakby wstydząc się swej nie kobiecej siły.
Krzycki jednak pomógł jej usadzić matkę przed stołem, na którym zwykła była kłaść wieczorami w saloniku pasjanse. Przy tej sposobności przycisnął mimo woli ramieniem ramię panny Anney - i gdy poczuł to młode, jakby stalowe ciało, oblał go nagle war żądzy, a zarazem ogarnęło go poczucie jakiejś elementarnej, niesłychanie błogiej siły. Gdyby był Grońskim i czytał kiedy w życiu Lukrecjusza hymn do Wenus, byłby umiał siłę tę uświadomić i nazwać. Ale ponieważ był jeno dwudziestosiedmioletnim zdrowym szlachcicem, więc tylko pomyślał, że za taką chwilę, w której wolno by mu było przycisnąć do piersi całą podobną dziewczynę, warto by oddać Jastrząb, Rzęślewo - a nawet i życie.
Ale tymczasem musiał wracać do rzęślewskiego ekonoma, który czekał w kancelarii z pilną sprawą. Rozmowa z nim trwała tak długo, że gdy Krzycki pojawił się znowu w salonie, młode panie odeszły były już do siebie, tak, że zastał tylko matkę, która czekała go umyślnie, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi, a z nią Grońskiego i Dołhańskiego, który grał sam ze sobą w bakarata.
- Jakie nowiny? - zapytała pani Krzycka.
- Zupełnie niedobre. Tylko niech się mama nie niepokoi, bo tu przecie Jastrząb, a nie Rzęślewo - i ostatecznie możemy na to wszystko machnąć ręką. Ale swoją drogą tam się dzieją dziwne rzeczy i Kapuściński w każdym razie dobrze zrobił, że tu przyjechał...
- Na Boga, któż to jest Kapuściński - zawołał Dołhański wypuszczając monokl z oka.
- Ekonom z Rzęślewa. Otóż powiada, że tam pojawiły się jakieś nieznane figury, podobno z Warszawy, i rządzą się jak szare gęsi po niebie. Wydają rozkazy, zwołują chłopów, burzą ich, przyrzekają im grunta, każą nawet zajmować inwentarze i obiecują, że w całej Polsce wkrótce tak będzie, jak w Rzęślewie...
- A cóż chłopi? cóż chłopi? - przerwała pani Krzycka.
- Jedni wierzą, drudzy nie wierzą. Niektórzy rozumniejsi próbowali się opierać, ale tym grożą po prostu śmiercią. Parobcy dworscy nie chcą już jednak słuchać Kapuścińskiego i powiadają, że tylko bydło będą paśli i karmili, ale żadnej innej roboty nie tkną. Kilkunastu komorników wybiera się już do lasu z siekierami i zapowiadają, że gajowych, jeśli będą bronili wyrębu - pobiją. Kapuściński stracił zupełnie głowę i przyjechał do mnie, jako do jednego z egzekutorów testamentu, pytać o radę.
- A tyś co mu poradził?
- Ja, ponieważ mi oświadczył, że w Rzęślewie nie jest pewny życia, poradziłem mu przede wszystkim, by został na noc u nas w Jastrzębiu. Chciałem pierwej pogadać z matką i z wami, bo istotnie rada jest trudna i położenie ciężkie. Przecie taki stan rzeczy nie może się ostać i prędzej, później skrupi się wszystko na samych chłopach. Temu trzeba koniecznie zapobiec. Ja powiem otwarcie, że od dwóch dni myślałem o tym, czyby się kuratorstwa tej przyszłej szkoły i w ogóle praw rzęślewskich nie zrzec. Wahałem się tylko dlatego, że to służba publiczna, naprawdę jednak, to ja mam tyle do roboty w Jastrzębiu, że nie wiem, do czego pierwej ręki przyłożyć. Ale teraz skoro chodzi o to, by ratować chłopów, i skoro łączy się to z pewnym niebezpieczeństwem, to już się nie mogę cofnąć.
- Ja będę się o ciebie bała, ale cię rozumiem - rzekła pani Krzycka.
- Myślę więc, że przede wszystkim trzeba będzie zaraz jutro pojechać do Rzęślewa, ale jeśli tam nie znajdę żadnego posłuchu, to co wówczas?
- Nie znajdziesz - rzekł Dołhański, nie przestając rozdawać kart.
- Jeśli pojedziesz, to ja pojadę z tobą - rzekła pani Krzycka.
- Tego by tylko brakowało! Niechże mama pomyśli, że w takim razie byłbym okropnie skrępowany i na pewno nic bym nie wskórał.
Po czym ucałował jej ręce i począł powtarzać:
- Nie, nie! Mama rozumie, że to byłoby jeszcze gorzej, i gdyby się mama uparła, to wołałbym wcale nie jechać.
Groński wsparł głowę na ręku i myślał, że łatwiej jest jednak analizować siedząc przy biurku rozmaite objawy życiowe, niż zdobyć się na radę wobec zdarzeń doraźnych. Dołhański zaś przestał wreszcie grać z sobą w bakarata i rzekł:
- W jakim my jednak jesteśmy położeniu, to przechodzi wszelkie pojęcie. Bo przecie w każdym innym kraju wezwałoby się policję i rzecz skończyłaby się tego samego dnia.
Na to Krzycki zawołał prawie z gniewem:
- Co do tego, to pozwól! Już ja tam nie będę wzywał policji, nie tylko przeciw naszym chłopom, ale nawet i przeciw takim zakazanym figurom, jakie w tej chwili siedzą w Rzęślewie. Co to, to nie!
- A więc, niech żyje okres prawdziwie wolnościowy!
Lecz Groński podniósł głowę i ozwał się:
- Kto wie, czy wezwanie policji nie byłoby na rękę tym jegomościom.
- A to jakim sposobem?
- Bo sami mogą w porę dać nurka, a później burzyć lud i wołać na całą Polskę: "Patrzcie, kto wzywa na chłopów policję".
- To jest trafna uwaga - rzekł Krzycki. - Teraz zaczynam rozumieć rozmaite rzeczy, których przedtem nie rozumiałem.
- Mnie - począł mówić z wolna Dołhański - od chwili otwarcia testamentu, nic a nic nie obchodzi ani Rzęślewo, ani jego mieszkańcy. Jednakże podczas rozdawania kart przyszła mi jedna myśl. Władek pojedzie tam jutro zupełnie niepotrzebnie. Może tylko oberwać guza bez żadnego dla nikogo pożytku...
- Do tego jeszcze nie doszło i tego się wcale nie obawiam. Nasza rodzina siedzi w Jastrzębiu od niepamiętnych czasów i chłopi okoliczni na żadnego Krzyckiego ręki nie podniosą...
- Przede wszystkim nie przerywaj mi - odrzekł Dołhański. - Jeśli nie oberwiesz guza, a i ja przypuszczam, że może nie, to nie znajdziesz, jak sam przed chwilą przewidywałeś, posłuchu. Gdybyśmy pojechali my dwaj - to jest ja i Groński - to także nic nie wskóramy, albowiem widziano nas na pogrzebie i czcigodni Słowianie rzęślewscy patrzą na nas jak na ludzi, którzy mają w tej sprawie swój własny interes. Tam trzeba, żeby przyjechał ktoś nieznany i nie namawiał, ale jak człowiek, który ma prawo i siłę - rozkazał chłopom, by zachowali się spokojnie. Skoro wam tak o nich chodzi, to jest jedyna droga. Otóż z mocy niezbadanych wyroków Opatrzności istnieją przecie w tym miłym kraju i demokraci narodowi, których, mówiąc nawiasem, nie znoszę jak siódemki treflowej w kartach, ale którzy mają podobno, jeśli nie mniej spocone, to i nie mniej ciężkie pięści od socjalistów. Czy z tymi nie załatwić się za pomocą tamtych?
- Ależ naturalnie! naturalnie! - zawołał Groński. - Chłopi mają ostatecznie i więcej ufności do partii narodowej.
- Ja też do niej całym sercem należę - rzekł Krzycki - ale siedząc kamieniem w Jastrzębiu nie wiem, do kogo się udać.
- W każdym razie nie do mnie - odpowiedział Dołhański.
Lecz Groński, który jakkolwiek nie należał do żadnych stronnictw, znał jednakże całe miasto, z łatwością wskazał adresy i sposób, w jaki można partię zawiadomić, po czym rzekł:
- A teraz dam jedną radę, taką samą, jaką ty, Władku, dałeś Kapuścińskiemu, a mianowicie, żebyśmy poszli spać, albowiem zwłaszcza pani - i tu zwrócił się do gospodyni domu - od dawna się to należy. Czy zgoda?
- Zgoda - odpowiedział Władysław - ale zaczekajcie jeszcze parę minut. Po odprowadzeniu matki odprowadzę i was na górę.
Jakoż w kilkanaście minut powrócił, lecz zamiast obiecanego gościom: dobranoc! przysunął się do nich i rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę.
- Nie chciałem przy matce mówić wszystkiego - rzekł - żeby jej nie niepokoić. W gruncie rzeczy sprawa przedstawia się daleko gorzej. Oto, mówiąc naprzód o tym, co nas dotyczy, wyobraźcie sobie, że ci przybysze, zaraz po przyjeździe pytali przede wszystkim o Laskowicza i że Laskowicz był dziś po południu w Rzęślewie, a wrócił na godzinę przed naszym powrotem z polowania. Teraz jest już zupełnie pewne, że mamy agitatora tu, między nami...
- To go wyrzuć - przerwał Dołhański. - Ja na twoim miejscu byłbym to dawno zrobił, choćby dlatego, że on ma oczy osadzone tak blisko jedno od drugiego jak pawian. U człowieka oznacza to fanatyzm i głupotę.
- Niezawodnie, że skończę z nim wkrótce, a skończyłbym pomimo późnej godziny natychmiast, gdyby nie to, że chcę się wpierw uspokoić, żeby nie zrobić jakiej głupiej awantury. Ja tego nie lubię; ale swoją drogą, tym apostołom z Rzęślewa, nie radzę zaglądać mi tu do Jastrzębia. Dalibóg nie radzę!
- Czy mają zamiar złożyć ci wizytę?
- Prawie. A jeśli nie mnie osobiście, to moim parobkom. Zapowiedzieli w Rzęślewie, że w całej okolicy będą urządzali strajki rolne. Tym bardziej przyda się moja rada, by ten klin wybić drugim.
- Niezawodnie. Zabiorę się też do tego niezwłocznie.
- Wiem - rzekł Groński - że oni chcą przeprowadzić strajki rolne w całym kraju. To się nie uda, gdyż żywioł chłopski tę robotę odeprze. Oni, jako ludzie przeważnie z miast, nie zdają sobie sprawy ze stosunku człowieka do ziemi. Będą wszelako częściowe szkody i zamęt się powiększy, a oto im tylko chodzi. Ach! - szekspirowskie "słońce głupoty" nie tylko świeci nad naszym krajem, ale jest w zenicie.
- Jeśli o takim słońcu mowa - odpowiedział Dołhański - to możemy powiedzieć, jak ongi królowie hiszpańscy: że w naszych posiadłościach nie zachodzi ono nigdy.
A Groński mówił dalej, podnosząc brwi i przymrużając w zamyśleniu oczy:
- Socjalizm... dobrze! To przecie rzecz starsza od Meneniusza Agryppy. Płynie ta rzeka przez całe wieki. Czasem, gdy przykryją ją inne idee, nurtuje pod ziemią, potem zaś znów wydostaje się na światło dzienne. Czasem opada, czasem wzbiera i rozlewa... Obecnie mamy powódź i to bardzo groźną, która może zatopić nie tylko fabryki, miasta i kraje, lecz nawet cywilizację... Grozi to przede wszystkim Francji, gdzie dobrobyt i pieniądz wyrugowały wszelkie inne idee. Socjalizm jest tego następstwem koniecznym. Kapitał ożeniony z demagogią nie mógł spłodzić innego dziecka, że zaś to dziecko ma głowę potwora i kretyna, to tym gorzej dla jego ojca. Pokazuje się, że zbytnie bogactwo może być narodowym niebezpieczeństwem. Ale to nic dziwnego. Przywilej jest niesprawiedliwością, z którą ludzie walczyli od wieków. Otóż dawniej mieli przywileje książęta, duchowieństwo i szlachta. Dziś nikt nie ma żadnych - pieniądz ma wszystkie. Oczywiście, że występuje do walki przeciw niemu praca.
- To mi zaczyna trącić apologią socjalizmu - zauważył Dołhański.
- Nie. To nie jest apologią. Bo przede wszystkim, patrząc na rzecz z góry, czymże jest ten nowy prąd, jeśli nie jednym więcej złudzeniem w gonitwie ludzkości za szczęściem. Co do mnie, to twierdzę tylko, że socjalizm przyszedł, a raczej, że w naszych czasach ogromnie wezbrał, ponieważ musiał wezbrać. Chodzi tylko o to, jak się przedstawia i czy nie mógłby mieć innej twarzy, i tu się zaczyna moja krytyka. Ja socjalistom nie uważam za grzech socjalizmu, tylko właśnie to, że idea zaczyna w ich szkole nabierać coraz bardziej rysów złośliwego idioty. Naszym - zarzucam głupotę wprost bajeczną, co bowiem mógłby ktoś powiedzieć na przykład o mrówkach, które by wytoczyły sprawę robotnic i gryzły się o nią w chwili, gdy na mrowisku leży mrówkojad i połyka je tysiącami?
- Prawda! - zawołał Krzycki.
- A przecie - zakończył Groński - na naszym mrowisku leży całe stado mrówkojadów.
Tu Dołhański wypuścił znów monokl z oka:
- Żebyśmy nie poszli spać pod nieprzyjemnym wrażeniem - rzekł - opowiem wam anegdotę, która ma pewien związek z tym, co mówi Groński. W czasie ostatniej wystawy w Paryżu, jeden czarny król we francuskim Kongo, zasłyszawszy o niej, oświadczył, że chce na nią jechać. Zarząd kolonii, któremu zależało na tym, by wysłać do Paryża jak najwięcej egzotycznych figur, nie tylko się na to zgodził, ale przesłał rzeczonemu monarsze kilka koszul, z oświadczeniem, że we Francji jest to ubranie konieczne. Naturalnie, że koszule wywołały podziw i zdumienie powszechne. Król zwołał ministrów, kapłanów i naczelników stronnictw chcąc się z nimi naradzić, jak się tego rodzaju ubranie wkłada. Po długich debatach, przy których nie obyło się zapewne bez starcia miejscowych realistów z miejscowymi narodowcami i postępowcami, wątpliwości zostały wreszcie usunięte. Król włożył rękawy koszuli na nogi, tak że mankiety miał na kostkach. Dolny brzeg koszuli, który w tym wypadku stał się górnym, ściągnięto mu sznurkiem pod pachami w ten sposób, że gors wypadł mu na plecach, a otwór na szyję... nieco niżej. Uradowany z rozwiązania trudności władca uznał nawet, że to jest ubranie, jeśli nie całkowicie, to przynajmniej pod pewnym względem bardzo praktyczne, a przede wszystkim nadzwyczaj efektowne.
- Dobrze - rzekł śmiejąc się Groński - ale co to ma za związek z tym, o czym mówiłem poprzednio?
- Większy, niż się zdaje - odpowiedział Dołhański - albowiem faktem jest, że rozmaici Słowianie gotowi są tak nosić wolność, a nasi socjaliści tak socjalizm, jak ten murzyński król tę europejską koszulę.
To rzekłszy schwytał na nowo monokl okiem i oświadczył, że ponieważ w cnotliwym Jastrzębiu i z takimi kompanami nie może być mowy o nocnej "partyjce", przeto żegna towarzystwo i idzie spać. Za jego przykładem poszli Groński i Krzycki. Władysław wziął lampę i począł świecić gościom, ale na schodach zwrócił się jeszcze raz ku nim z twarzą, na której malował się zły humor i rzekł:
- Niech też diabli porwą i to, że te wszystkie awantury, przychodzą wówczas, gdy w Jastrzębiu mamy takie miłe kobiety!
- Strzeż się - odpowiedział Dołhański - i wiedz, że nic się nie ukryje przed moim okiem. Gdyś pomagał pannie Anney przeprowadzać matkę, wyglądałeś jak machina elektryczna. Gdyby ktoś przeciągnął przez ciebie druty, mógłby oświetlić nie tylko dwór, ale i czworaki.
A Krzycki podniósł w górę lampę tak, aby światło nie padało mu na twarz, albowiem uczuł, że w tej chwili zaczerwienił się jak student.

[powrót] [rozdz.IX]