Henryk Sienkiewicz

"Wiry" tom 2

ROZDZIAŁ V

Z powodu urodzin Maryni panna Anney wyprawiła się wraz ze swą służącą po kupno kwiatów. Zeszłego dnia Groński opowiadał, że w jednym z magazynów widział włoskie różowe lilie, takie, jakie całymi pękami sprzedają szczególniej w okolicach Lukki i Pizy, ale mało hodowane w warszawskich cieplarniach i rzadko do kraju sprowadzane. Ponieważ Marynia dopytywała się o nie z wielką ciekawością, panna Anney postanowiła zakupić dla niej cały zapas, jaki się w sklepie znajdował. Poprzedniego wieczora przekomarzała się z Grońskim, że go w tym kupnie uprzedzi, albowiem on, jako znany śpioch, nie potrafi się dość wcześnie z domu wybrać. Obecnie, postanowiwszy spłatać mu istotnie figla, wyszła z domu o ósmej rano, tak ażeby trafić na otwarcie sklepu. Miała przy tym przygotowany list ze słowami: "Już zakupione", który zamierzała przesłać Grońskiemu przez pannę Polcię, i cieszyła się myślą, że Groński odbierze go przy rannej kawie.
Jakoż wszystko poszło jej zupełnie po myśli, była bowiem pierwszą kupującą w sklepie. Zawód spotkał ją tylko w tym, że lilii było mało: jedna doniczka, zawierająca kilkanaście łodyg z kwiatami, tak że o ubraniu nimi całego pokoju Maryni nie mogło być mowy. Ale właśnie dlatego panna Anney tym skwapliwiej zakupiła jedyny egzemplarz i zapłaciwszy żądaną cenę, poleciła odnieść lilie do mieszkania pani Otockiej. Zakłopotała się jednak, gdy w sklepie oświadczono jej, że ogrodniczek, rozwożący kwiaty, przyjdzie dopiero w południe, pragnęła bowiem, by Marynia otrzymała je przed wstaniem z łóżka.
- W takim razie - rzekła zwracając się do panny Polci - zawołaj dorożki i zabierzemy doniczkę ze sobą.
Lecz panna Polcia, która zachowując się dość obojętnie, a nawet odpornie względem własnej pani, a także względem pani Otockiej, miała jednak jakąś wyjątkową, graniczącą z uwielbieniem sympatię dla Maryni - odpowiedziała:
- Niech pani pozwoli, żebym sama zaniosła te kwiaty. W dorożce się utrzęsą i jeszcze poopadają.
- Ale ty masz iść z listem do pana Grońskiego, a przy tym podźwigasz się doniczką.
- Mieszkanie pana Grońskiego po drodze, a że się trochę podźwigam dla panienki, to choć tyle dla niej zrobię.
Panna Anney zrozumiała, że odmówiwszy uczyni jej wielką przykrość, więc rzekła:
- Dobrze. Bardzo jesteś poczciwa. Ale gdyby ci było za ciężko, to weź dorożkę, a ja pójdę do kościoła.
I poszła do kościoła pomodlić się za Władysława, który w tym dniu miał pierwszy raz wyjść z domu i spędzić wieczór u pani Otockiej z powodu urodzin Maryni. Spodziewała się, że nazajutrz będzie u niej i chciała także polecić opiece boskiej ten dzień.
A panna Polcia, wziąwszy lilie, udała się w stronę wprost przeciwną, ku mieszkaniu Grońskiego. Po kilkudziesięciu krokach napełniona ziemią doniczka poczęła jej jednak ciążyć, więc przekładając ją z ramienia na ramię, myślała:
"Żeby tak dla kogo innego, cisnęłabym wszystko na ziemię, ale to taki ptaszek, że trudno jej nie kochać... Poniosłabym dla niej choćby dwie takie donice i jej jednej nie zrobiłabym krzywdy, choćby... Nawet w takim razie... jej jednej".
I na tę myśl posępna jej twarz zamierzchła jeszcze bardziej. W sercu jej, zdolnym tylko do krańcowych uczuć, poczęła się walka między tym dziwnym uwielbieniem dla Maryni a ślepą i zapalczywą miłością do Krzyckiego. Towarzyszyło temu straszne i beznadziejne poczucie, że on w żadnym razie nie dla niej, gdyż on jest panicz, dziedzic, nieledwie królewicz, a ona prosta dziewczyna od szycia, sprzątania pokoi i domowej posługi. I do tego dołączyło się natychmiast drugie poczucie niezmiernej krzywdy. Przecie mogła się urodzić także "panienką" i nie wyhodować się w ochronie dla sierot pod opieką zakonnic, ale w bogatym pańskim domu. Dlaczego się tak nie stało i dlaczego do śmierci czeka ją tylko podła praca w służebnym stanie.
I tu przyszło jej na myśl, że przecie są teraz jacyś ludzie, jakaś "partia", która chce odebrać majątki zamożnym, rozdać je biednym, porównać ludzi tak, żeby nie było bogaczów i nędzarzy, sług i państwa ni żadnej krzywdy na świecie, a natomiast jednaki dla wszystkich stan i jednaka wolność. Słyszała o tym od służby w domu, od rzemieślników, od kupczyków w sklepach, do których zachodziła po sprawunki - i dowiadywała się z podsłuchanych rozmów między "państwem". Dziwiło ją, że tych ludzi nazywają socjalistami, albowiem dotychczas "socjalista" i jakiś wariat latający z nożem po ulicach znaczyło dla niej jedno i to samo. Przez chwilę, po zamachu na Krzyckiego, gdy rozeszła się wieść, że zrobili to socjaliści, czuła nawet dla nich tak wściekłą i ślepą nienawiść, że gotowa była truć ich lub piec żywym ogniem. Później, gdy służba w Jastrzębiu poczęła powtarzać, że na panicza porwali się nie oni, lecz rzęślewiacy, nienawiść ta zgasła. Ale i następnie, gdy dziewczyna dowiedziała się dokładniej, czego chcą i czym są socjaliści, mało się nimi zajmowała. Po części bowiem uważała ich pomysły za głupstwo, po części myślała o rzeczach innych, bardziej osobistych, a wreszcie w Polsce odróżniała tylko "swoich" i "nie swoich", kochając bezwiednie pierwszych, nienawidząc tak jak wszyscy, drugich. Dopiero w ostatnich dniach poczęło jej świtać w głowie, że i między swoimi istnieją okrutne i bolesne różnice, istnieje dla jednych bogactwo, dla drugich bieda, dla jednych używanie, dla drugich praca, dla niektórych śmiech, dla innych łzy, dla niektórych dola, dla innych niedola i krzywda.
Stało się to dla niej jasnym zwłaszcza w chwili obecnej, gdy z większym niż kiedykolwiek bólem poczuła tę prawdę, że ów panicz, do którego rwała się jej dusza i ciało, to jest po prostu niedosiężna gwiazda, na którą zaledwie wolno jej patrzeć. I jakkolwiek nic takiego nie zaszło, co by ją mogło dziś szczególnie rozdrażnić - i nic się nie zmieniło, ogarnęła ją taka rozpacz, jak nigdy przedtem.
Lecz bieg jej posępnych myśli przerwały wreszcie zdarzenia zewnętrzne. Mimo wczesnej godziny spostrzegła na rogu dzielnicy duże gromady ludzi ogarnięte niepokojem. Twarze zwrócone były w głąb poprzecznej ulicy, jakby działo się w niej coś niezwykłego. Jedni biegli przed się, inni cofali się z widoczną obawą. Niektórzy, rozprawiając gorączkowo i wskazując na coś rękami, patrzyli w górę na dachy domów. Ze wszystkich stron nadbiegały nowe gromadki robotników i wyrostków. Między dorożkarzami stojącymi na rogu zapanował niezwykły ruch. Woźnice, po kilku i kilkunastu zawracali w rozmaite strony końmi, jakby chcieli zatarasować ulicę. Naraz rozległy się przeraźliwe krzyki, a potem strzały. W jednej chwili powstał nieopisany zamęt. Tłum zakołysał się i począł pierzchać, krzyki rozlegały się coraz przeraźliwiej. Widocznym było, że kogoś ścigają. Dziewczyna, ze swymi liliami na ramieniu, stanęła jak wryta, nie wiedząc, co ma począć. Wtem nagle spomiędzy dorożek wybiegł człowiek, pochylony naprzód, ze spuszczoną głową i biegł całym pędem ku niej. Po drodze cisnął swoją czapkę i zerwał kapelusz z głowy jakiegoś wyrostka, ów zaś, zrozumiawszy w mgnieniu oka, o co idzie, ani drgnął. Dorożki poczęły jeszcze gorliwiej zamykać ulicę, widocznie, by utrudnić pościg. Ale tuż za nimi zagrzechotały znów rewolwerowe strzały i wśród ogólnego krzyku i turkotu, można już było usłyszeć przeraźliwy głos świstawek policyjnych - i ochrypłe, podobne do ryku wołania: "dzierży! dzierży!" - Pannę Polcię ogarnął teraz ślepy, niepohamowany strach i poczęła uciekać przyciskając bezwiednie do piersi doniczkę z kwiatami, tak jakby chciała uratować własne dziecko.
Lecz zaledwie ubiegła kilkanaście kroków, jakiś zziajany cichy głos począł wołać tuż za nią:
- Daj panna kwiaty! Na miłosierdzie boskie, daj panna kwiaty - ratuj!
Dziewczyna obróciła się i nagle, wraz z przerażeniem, nieopisane zdumienie odbiło się w jej oczach, poznała bowiem Laskowicza.
Ów zaś, wydarłszy jej prawie przemocą doniczkę, którą nie wiedząc, co czyni, przytrzymywała z całej siły, szeptał dalej:
- Może nie poznają. Powiem, żem ogrodnik. Ratuj panienka! Może nie poznają! Tchu mi brak!
Chciała uciekać dalej, lecz począł ją wstrzymywać:
- Ratuj panienka, jam przecie Polak!
Tymczasem spomiędzy chaosu dorożek wydostało się kilkunastu policjantów i agentów cywilnych. Większość tłumu skierowała się, uciekając ile sił w nogach, w stronę przeciwną tej, w którą szedł Laskowicz z dziewczyną - i bez najmniejszej wątpliwości, skierowała się tak umyślnie, by zmylić pościg. Rozległy się wśród robotników wołania: "dzierży!", aby tym lepiej zmylić policję. Jakiś robotnik począł gwizdać przeraźliwie w palce, naśladując głos policyjnej świstawki. Jakoż policjanci i agenci runęli za gęstszym tłumem. Na przecięciu ulic zostało tylko kilku i ci po chwili wahania puścili się w drugą stronę, ale przebiegli pędem obok dziewczyny i człowieka w jasnym kapeluszu, niosącego kwiaty. Biegnąc dalej, schwytali kilku robotników, ale inni robotnicy odbili ich w jednej chwili. Panna Polcia i Laskowicz szli dalej.
- Minęli! - mówił student. - Tu nikt nie zdradzi. Minęli... Zmyliły ich kwiaty i inny kapelusz. Dziękuję, panienko, dziękuję z całej duszy i do śmierci się dość nie odwdzięczę.
Lecz ona, nie otrząsnąwszy się jeszcze całkiem ze zdumienia, poczęła pytać:
- Co to było? Skąd się pan wziął?
- Z dachu. Przyłapali nas w drukarni. Ale inni posiedzą rok dwa i nic im nie będzie - a dla mnie był stryczek.
- Jak pan potrafił uciec?
- Gdy się dostali na dach, zsunąłem się po rynnie. Mogłem kark skręcić, ale zobaczyli mnie dopiero na ulicy. Strzelali do mnie i szczęściem nie ranili, bo krew byłaby mnie wydała. Kto żył, to mi pomagał i dorożki mnie zakryły. Nie widzieli, jak zmieniłem czapkę na kapelusz. Ale żeby nie towarzyszka, byłoby po mnie.
- Jaka towarzyszka?
- Do panienki tak mówię. Między nami taki zwyczaj.
- To niech pan mnie tak nie nazywa, bo ja nie żadna towarzyszka.
- To szkoda. Ale nie pora o tym mówić. Dziękuję jeszcze raz za ratunek, chociaż to na krótko.
- Dlaczego na krótko?
- Bo nie wiem, co ze sobą zrobić, gdzie iść i gdzie się skryć. Co dzień nocuję gdzie indziej, gdyż wszędzie mnie szukają.
- Prawda. Szukali pana i w Jastrzębiu. Czy pan wie, że tam była rewizja?
- Była?
- Jakże! Przyszły żandarmy, policja, wojsko. Mało wszystkich nie poaresztowali.
- O! ich nie zaaresztują...
Tupot końskich kopyt i zgrzyt podków o kamienie bruku przerwał im na chwilę rozmowę. Z poprzecznej ulicy wyjechał patrol kozacki, złożony z kilkudziesięciu ludzi. Jechali wolno, z karabinkami opartymi o uda, rozglądając się bacznie dokoła. Na ich widok panna Polcia pobladła nieco, Laskowicz zaś począł szeptać:
- To nic. Widzą, że niosę ze sklepu kwiaty. Wezmą mnie za ogrodniczka i przejadą...
Jakoż przejechali.
- Aresztują teraz ludzi na ulicach co chwila całymi gromadami - rzekł Laskowicz. - Dla kogo innego to mała rzecz, ale ja, gdybym im się dostał w ręce, to już bym się nie wydostał.
- Więc co pan myśli zrobić?
- Nieść za panienką kwiaty...
- A potem?
- Nie wiem...
- Przecie musi mieć pan jakich znajomych, którzy pana schowają.
- Mam, mam! Ale na wszystkich moich znajomych policja ma oko. Co noc bywają rewizje... Przez ostatnie dwie noce sypiałem w drukami, dziś jednak nakryli i drukarnię...
Nastała chwila milczenia.
Po czym Laskowicz ozwał się znów posępnym głosem:
- Nie ma już dla mnie ratunku... Odniosę te kwiaty i pójdę sobie, gdzie mnie oczy poniosą.
Lecz w sercu panny Polci zbudziła się nagle wielka litość dla niego. Przedtem ni ją grzał, ni ziębił. Obecnie widziała w nim tylko polskiego studenta, ściganego jak wściekły pies przez ludzi, których nienawidziła od dawna.
Więc na energicznej i zawziętej jej twarzy odbiło się niezłomne postanowienie.
- Niech się co chce dzieje, a ja pana nie opuszczę! - rzekła marszcząc swe czarne brwi.
Laskowicza chwyciła nagle ochota, by pocałować ją w rękę, i gdyby nie byli na ulicy, byłby to uczynił. Wzruszył się nie tylko nadzieją ratunku, lecz i tym, że ta dziewczyna, której prawie nie znał, która nie należała do jego obozu, gotowa była sama narazić się na największe niebezpieczeństwo, byle przyjść mu z pomocą.
- Co panienka może zrobić? gdzie mnie schowa? - zapytał cicho.
A ona szła ze zmarszczonym i przez wysiłek brwiami, a wreszcie rzekła:
- Już wiem. Pójdźmy.
Lecz on przełożył doniczkę do lewej ręki.
- Bo muszę powiedzieć - mówił zniżonym głosem - że za ukrywanie mnie grozi co najmniej Sybir. Muszę to powiedzieć! Ja i tak mogłem panienkę zgubić, ale w pierwszej chwili... panienka rozumie... instynkt zachowawczy... nie ma się czasu myśleć...
Panienka nie bardzo zrozumiała, co to jest instynkt zachowawczy, natomiast zrozumiała co innego. Oto, że jeśli zaprowadzi, jak miała zamiar, Laskowicza do Grońskiego, to narazi na niebezpieczeństwo nie tylko Grońskiego, ale i Krzyckiego.
I pod wpływem tej myśli stanęła jak wryta.
- W takim razie nie wiem, co mam zrobić - rzekła.
- A widzi panienka - odpowiedział jakby ze smutkiem student.
Ona zaś znów poczęła pracować głową. Zaprowadzić Laskowicza do panny Anney lub pani Otockiej nie przeszło jej nawet przez myśl. Wyłajano ją przecież za to, że go poprzednio puściła do mieszkania tych pań. Czuła, że tu trzeba pomocy mężczyzny i że trzeba było znaleźć takiego, który by się nie bał i o którego by ona sama niewiele dbała... Więc poczęła przebiegać pamięcią szereg znajomych panny Anney i pani Otockiej... Pan Dołhański?... nie!... Może by się nie bał, ale ich odprawi do licha i jeszcze wydrwi... Doktór Szremski?... podobno już wyjechał. Ach, gdyby nie ten "panicz", to jednak właśnie do pana Grońskiego zaprowadziłaby tego biedaka, albowiem gdyby go nawet nie przyjął, w najgorszym razie dałby dobrą radę, alboby kogoś wskazał... I nagle przyszło jej do głowy, że jeśli temu, kto by ukrył Laskowicza, grozi Sybir, to Groński nie może nikogo wskazać, ale gdyby mógł, to by wskazał tylko jednego człowieka, którego i ona znała. I na tę myśl strzepnęła rękoma po sukni i zwracając się do Laskowicza rzekła:
- Już wiem! Spróbuję!
Po czym przystanąwszy na chwilę mówiła dalej:
- Wejdźmy do tego domu, tu zaraz. Pan poczeka z kwiatami w sieni, a ja na górze oddam list i wrócę. Niech pań niczego się nie boi, bo stróż tu mnie zna - i to dobry człowiek... Potem może pana gdzieś zaprowadzę.
To rzekłszy weszła do bramy i zostawiwszy Laskowicza na dole, zadzwoniła po chwili do Grońskiego.
Groński, wstawszy tego dnia wcześniej niż zwykle, był już ubrany i siedział z Krzyckim przy herbacie. Gdy panna Polcia oddała mu list, przeczytał go i śmiejąc się pokazał go Władysławowi, po czym wstał i przeszedł do gabinetu, by napisać odpowiedz. Przez ten czas Krzycki począł wypytywać o zdrowie matki i młodszych pań.
- Dziękuję, panie zdrowe, a moja pani wyszła już nawet na miasto.
- Tak rano? - i nie boi się pani sama chodzić po mieście?
- Pani wyszła ze mną i kupowała kwiaty dla panny Zbyłtowskiej, a potem poszła do kościoła.
- Do którego kościoła pani chodzi?
- Nie wiem.
Panna Polcia wiedziała dobrze, ale ubodło ją natychmiast to, że on o jej panią wypytuje; on zaś, domyśliwszy się tego, przestał istotnie dalej pytać, albowiem i poprzednio już postanowił jak najmniej z nią rozmawiać.
Więc zapadło między nimi milczenie - trochę kłopotliwe - i trwało dopóty, dopóki Groński nie wrócił z listem.
- Oto jest odpowiedź - rzekł. - Niech panienka pokłoni się od nas paniom i powie, że dziś tam obaj będziemy, bo już i niewola pana Krzyckiego skończona.
- Dziękuję - odrzekła panna Polcia - ale ja mam jeszcze prośbę... Chciałabym dowiedzieć się, jaki jest adres pana Świdwickiego?
Groński spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Czy to panie poleciły spytać?
- Nie... To ja tak chciałam wiedzieć...
- Panno Polciu - rzekł Groński. - Pan Świdwicki mieszka na Oboźnej 5, ale młodym panienkom nie bardzo jest bezpiecznie do niego chodzić...
Ona zaś zaczerwieniła się po uszy z obawy, że "panicz" może coś złego o niej pomyśleć.
I zawahała się przez chwilę, czy nie powiedzieć, że Laskowicz jest w sieni i że trzeba go ukryć, gdyż inaczej czeka go zguba... Lecz znów przypomniała sobie, że Laskowicza szukano już w Jastrzębiu i że Krzycki omal nie został z tego powodu aresztowany; chwyciła ją obawa, że może Groński sam zechce przechować studenta, a w takim razie narazi i panicza. Objęła raz i drugi oczyma urodziwą postać Krzyckiego i postanowiła milczeć.
Groński zaś mówił dalej:
- Nie radzę do niego chodzić, nie radzę. Panienka mu już raz podobno nawymyślała.
A ona podniosła głowę i odpowiedziała zarazem hardo i gniewnie:
- To nawymyślam i drugi raz, ale mam do niego interes...
I skłoniwszy się, wyszła. Groński wzruszył ramionami i rzekł:
- Nie rozumiem, o co jej może chodzić. Jest w tej dziewczynie coś dziwnego - i powiem ci, że twoja przyszła pani składa dowody świętej cierpliwości, jeśli jej dotychczas nie odprawiła. Powiada zawsze, że to jest gwałtowny charakter, ale złote serce - i być może - wiem jednak od pani Otockiej, że to złote serce wyprawia jej czasem takie sceny, których nikt inny by nie zniósł.

[powrót] [rozdz.VI]