Henryk Sienkiewicz

"W pustyni i w puszczy"

ROZDZIAŁ XLIII

Karawana ruszyła następnego dnia o świcie. Młody Murzyn był wesół, mała despotka łagodna i posłuszna w dalszym ciągu, a Staś pełen energii i nadziei. Szło z nimi stu Samburów i stu Wa-himów - czterdziestu z tych ostatnich zbrojnych w remingtony, z których jako tako umieli strzelać. Biały wódz, który ich w tym ćwiczył przez trzy tygodnie, wiedział wprawdzie, że w danym razie narobią daleko więcej hałasu niż szkody, ale myślał, że w spotkaniach z dzikimi hałas odgrywa nie mniejszą rolę od kuli, i rad był ze swej gwardii. Wzięto wielkie zapasy manioku, placków wypieczonych z wielkich i tłustych białych mrówek wysuszonych starannie i zmielonych na mąkę oraz moc wędzonego mięsa. Z karawaną ruszyło kilkanaście kobiet, które niosły różne rozmaite dobre rzeczy dla Nel i worki ze skór antylop na wodę. Staś z wysokości grzbietu Kinga pilnował porządku, wydawał rozkazy - może nie tyle dlatego, że były potrzebne, ile z tego powodu, że upajała go rola wodza - iż dumą spoglądał na swoją małą armię.
"Gdybym chciał - mówił sobie - to mógłbym tu zostać królem nad wszystkimi ludami Doko - tak jak Beniowski na Madagaskarze!"
I przez głowę przeleciała mu myśl, czyby nie dobrze było wrócić tu kiedy, podbić wielki obszar kraju, ucywilizować Murzynów, założyć w tych stronach nową Polskę albo nawet ruszyć kiedyś na czele czarnych wyćwiczonych zastępów do starej. Ponieważ czuł jednak, że jest w tej myśli coś śmiesznego, i ponieważ wątpił, czy ojciec dałby mu pozwolenie na odegranie roli Aleksandra Macedońskiego w Afryce, przeto nie zwierzył się ze swymi planami Nel, która była jedyną zapewne w świecie osobą gotową im przyklasnąć.
A przy tym przed podbojem tych okolic Afryki należało się przede wszystkim z nich wydostać; więc zajął się bliższymi sprawami. Karawana rozciągnęła się długim sznurem. Staś siedząc na karku Kinga postanowił jechać na jej końcu, aby mieć wszystko i wszystkich przed oczyma.
Owóż gdy ludzie przechodzili jedni za drugim koło niego, spostrzegł nie bez zdziwienia, że dwaj czarownicy, M'Kunje i M'Pua, ci sami, którzy dostali wnyki od Kalego, należą do karawany i z pakunkami na głowach ruszają wraz z innymi w drogę.
Więc zatrzymał się i zapytał:
- Kto wam kazał iść?
- Król - odpowiedzieli obaj kłaniając się pokornie.
Ale pod pokrywką pokory oczy ich połyskiwały tak dziko, a w twarzach odbijała się taka złość, że Staś w pierwszej chwili chciał ich odpędzić i jeśli tego nie uczynił, to jedynie z tego powodu, by nie podkopywać powagi Kalego.
Jednakże przywołał go natychmiast.
- Czy to ty - zapytał - kazałeś czarownikom iść z nami?
- Kali kazać, albowiem Kali jest mądry.
- Więc pytam jeszcze raz, dlaczego twoja mądrość nie pozostawiła ich w domu?
- Bo gdyby M'Kunje i M'Pua zostać, wówczas obaj namawiać by Wa-himów, żeby Wa-himowie zabić Kalego po powrocie, ale jeśli oni iść z nami, Kali na nich patrzeć i pilnować.
Staś pomyślał chwilę i rzekł:
- Może masz słuszność, jednakże zwracaj na nich dzień i noc pilną uwagę, gdyż źle im patrzy z oczu.
- Kali mieć bambus - odpowiedział młody Murzyn.
Karawana ruszyła. Staś w ostatniej chwili rozkazał, by zbrojna w remingtony gwardia zamykała pochód, gdyż byli to ludzie upatrzeni przez niego, wybrani i najpewniejsi. Podczas ćwiczeń z bronią, które trwały dość długo, przywiązali się w pewnym stopniu do swego młodego wodza, a zarazem, jako najbliżsi jego dostojnej osoby, uważali się za coś lepszego od innych. Obecnie mieli czuwać nad cała karawaną i chwytać tych, którym by przyszła chętka drapnąć. Było do przewidzenia, że gdy rozpoczną się trudy i niebezpieczeństwa, nie zbraknie także i zbiegów.
Ale pierwszego dnia wszystko szło jak najlepiej. Murzyni z ciężarami na głowach, każdy zbrojny we włócznię i kilka pomniejszych dzirytów, czyli tak zwanych asagai, rozciągnęli się długim wężem wśród dżungli. Przez czas jakiś posuwali się południowym brzegiem jeziora po płaszczyźnie, ale ponieważ jezioro otaczały ze wszystkich stron wyniosłe szczyty, więc gdy skręcili ku wschodowi, trzeba się było piąć pod górę. Starzy Samburowie, którzy znali te strony, twierdzili, że karawana będzie musiała przejść przez wysokie przełęcze między górami, które zwali Kullal i Inro, po czym wejdzie do krainy Ebene leżącej na południe od Borani. Staś rozumiał, że nie można iść wprost na wschód, pamiętał bowiem, że Mombassa leży o kilka stopni za równikiem, a zatem znacznie od tego nieznanego jeziora na południe. Posiadając kilka kompasów po Lindem, nie obawiał się jednak zmylić właściwej drogi.
Pierwszy nocleg wypadł im na lesistej wyżynie. Wraz z nastaniem ciemności zapłonęło kilkadziesiąt ognisk, przy których Murzyni piekli suszone mięso i jedli ciasto z korzeni manioku wybierając zje z naczyń palcami. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia rozpowiadali sobie, dokąd ich bwana kubwa prowadzi i co za to od niego dostaną. Niektórzy śpiewali siedząc w kucki i grzebiąc w ogniu, wszyscy zaś gadali tak długo i tak głośno, że Staś musiał w końcu nakazać milczenie, by Nel mogła spać.
Noc była bardzo chłodna, ale nazajutrz, gdy pierwsze promienie słońca rozświeciły okolicę, powietrze ociepliło się natychmiast. O wschodzie słońca mali podróżnicy ujrzeli dziwne widowisko. Zbliżali się właśnie do jeziorka rozległego na dwa kilometry, a raczej do wielkiej kałuży utworzonej przez dżdże w kotlinie górskiej, gdy nagle Staś, siedząc wraz z dziewczynką na Kingu i rozglądając się przez lunetę po okolicy, zawołał:
- Patrz, Nel, słonie idą do wody.
Jakoż na odległość pół kilometra widać było stadko złożone z pięciu sztuk zbliżających się z wolna jedna za drugą do jeziorka.
- To jakieś dziwne słonie - rzekł Staś przypatrując się im ciągle z wielką uwagą. - Są mniejsze od Kinga, uszy mają także daleko mniejsze i wcale nie widzę kłów.
Tymczasem słonie weszły do wody, lecz nie zatrzymały się na brzegu, jak to czynił zwykle King, i nie poczęły się polewać trąbami, ale idąc wciąż naprzód, zanurzały się coraz głębiej, tak że w końcu tylko ich czarne grzbiety wystawały nad wodą, na podobieństwo złomów skalnych.
- Co to jest? Nurkują! - zawołał Staś.
Karawana zbliżyła się znacznie do brzegu, a wreszcie stanęła tuż nad nim. Staś zatrzymał ją i począł spoglądać z nadzwyczajnym zdumieniem to na Nel, to na jezioro.
Słoni nie było już prawie widać, tylko na gładkiej szybie wodnej można było nawet gołym okiem odróżnić pięć jakby okrągłych czerwonych kwiatów wystających nad powierzchnią i kołyszących się lekkim ruchem.
- One stoją na dnie, a to końce trąb - ozwał się Staś nie wierząc własnym oczom.
Po czym zawołał na Kalego:
- Kali! widziałeś?
- Tak, panie, Kali widzieć, to są słonie wodne52 - odpowiedział spokojnie młody Murzyn.
- Słonie wodne?
- Kali widzieć je nie raz.
- I one żyją w wodzie?
- W nocy wychodzić w dżunglę i paść się, a w dzień mieszkać w jeziorze, tak jak kiboko (hipopotamy). One wyjść dopiero po zachodzi słońca.
Staś długo nie mógł ochłonąć ze zdziwienia i gdyby nie to, że pilno było mu w drogę, byłby zatrzymał karawanę aż do wieczora, by lepiej przypatrzeć się osobliwym zwierzętom. Ale przyszło mu do głowy, że słonie mogą wynurzyć się po przeciwnej stronie jeziora, a choćby wyszli gdzie bliżej, trudno będzie przyjrzeć się im po ciemku dokładniej.
Dał więc znak do odjazdu, ale po drodze mówił do Nel:
- No! widzieliśmy coś takiego, czego nie widziały nigdy oczy żadnego Europejczyka. I wiesz, co myślę - że jeśli dojdziemy szczęśliwie do oceanu, to nikt nam nie uwierzy, gdy powiem, że są w Afryce słonie wodne.
- A gdybyś jednego z nich złapał i zabrał z nami do oceanu? - rzekła Nel, przekonana jak zawsze, że Staś wszystko potrafi.


52 Afryka posiada dużo nie zbadanych tajemnic. Pogłoski o słoniach wodnych obijały się od dawna o uszy podróżników, ale nie chciano im wierzyć. W ostatnich czasach Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu wysłało p. L. Petit, który zobaczył słonie wodne w Kongo nad brzegiem Jeziora Leopolda. Donosi o tym niemieckie pismo "Kosmos" nr 6.

[powrót] [rozdz.XLIV]