Henryk Sienkiewicz

"Legiony tom 2"

POD DĄBROWSKIM

ROZDZIAŁ I

Cywiński, lubo pilno mu było, zgodził się jednak na żądanie Marka, by kilka dni spędzili w Wenecji. Zgodził się, raz dlatego, że sam chciał poznać miasto, a po wtóre, że oficer Drzewiecki, z którym obaj młodzieńcy poznali się zaraz po przyjeździe, zapewnił ich, iż nie potrzebują się zbytnio śpieszyć, gdyż legie od czasu pokoju zawartego w Campo Formio stoją w Rimini i gotują się do wyprawy na Rzym, ale na razie nie mają nic do roboty.
Drzewiecki był gładki i rozmowny oficer, a przy tym trochę beletrysta. Bywał on już poprzednio w Wenecji i poznał nieźle osobliwości miasta, więc jako chętny przyszły kolega, pokazywał je młodym rodakom od kilku dni i od rana, aż do zachodu słońca. Obiecał też towarzyszyć im do Padwy, którą także chcieli po drodze zobaczyć.
Owóż, w wigilię wyjazdu, zasiedli przed kawiarnią na placu Św. Marka, by nieco przeciągnąć strudzone nogi, popatrzyć na ludzi i porozmawiać o wrażeniach zebranych w ciągu dnia. Lecz po chwili zbliżył się ku nim młody jeszcze, ubrany po cywilnemu mężczyzna, z odciętą częścią wąsa i wyszczerbioną wargą. Przybyły powitał Drzewieckiego, a ów przedstawił go Markowi i Cywińskiemu, jako kapitana Nadolskiego.
- Byłem w twojej kwaterze - rzekł do Drzewieckiego Nadolski - a teraz wypatrywałem cię na placu, gdyż mam dla ciebie rozkaz.
- Wiadomo, że w Wenecji każdego można znaleźć wieczorem na placu - odpowiedział Drzewiecki.
Poczym wziął list, przebiegł go oczyma i zwrócił się do Cywińskiego.
- Niestety, nie mogę jechać jutro z waćpanami do Padwy, albowiem otrzymałem od jenerała Kniaziewicza rozkaz powrotu.
Młodzieńcom przykro było rozstawać się z miłym towarzyszem, ale ponieważ nie było na to rady, więc Marek wyraził tylko swój żal z powodu rozłąki, a Cywiński ozwał się, ważąc rzecz na dwoje.
- To może i my pojedziemy z waćpanem wprost do obozu, a nie do Padwy.
- Do Padwy warto jechać - odpowiedział Drzewiecki - raz dlatego, że blisko, a po wtóre, że tam w uniwersytecie jest dużo wmurowanych tablic z polskimi nazwiskami i herbami. Magnaci nasi w wieku XVI często piastowali godność rektorów padewskich... Możecie też dotrzeć do Werony, a stamtąd dopiero jechać do Rimini.
- A jeśli tymczasem wojsko nasze ruszy ku Rzymowi?
- Nie ruszy - przerwał szorstko Nadolski - bo żołnierzowi brak butów, koszul i portek. Czekamy, by nam to przysłano z Mediolanu, ale Dyrektoriat cyzalpiński marudzi, a może i sam nie ma złamanego szeląga.
- Więc zawsze stara bieda? - zapytał Drzewiecki.
- A stara. Dąbrowski wysyła list za listem. Gdym wyjeżdżał, on i Kniaziewicz chcieli wysłać Tremona, ale że Tremo teraz potrzebny na miejscu, więc miał jechać Dembowski i podobno Bogusławski.
- Bogusławski? Czy nie Jakub Ferdynand? - zapytał Marek.
- Tak. Waćpan go znasz?
- Nie, ale słyszałem o nim w kraju...
Umilkli na chwilę i poczęli przypatrywać się rzece ludzkiej, która przepływała od Św. Marka w stronę San Moise i z powrotem. Wieczór, mimo wczesnych dni wiosny, był nadzwyczaj ciepły i pogodny. Nad placem widać było niebo nabite gwiazdami, a zręby prokuratorii i siwe kopuły kościoła srebrzyły się od miesięcznego blasku. Sam plac gorzał od świateł. Na środku grała na wzniesionej estradzie wojskowa muzyka czeska. Tłumy mężczyzn i kobiet przesuwały się wzdłuż prokuratorii, a gwar ich rozmów mieszał się z dźwiękiem instrumentów muzycznych i z furkotaniem skrzydeł gołębi, płoszonych przez nagłe głosy trąb i bębnów. Przed kościołem paliły się w żelaznych koszykach wiązki pochodni, rzucające różowe blaski na jasne mozaiki, na złocony wnęk i na wielkie żółte chorągwie, zawieszone na masztach przed świątynią.
- Wśród tych cudów - ozwał się Marek - ludzie powinni żyć tylko imaginacją i rozrzewnionych serc zachwytem...
- Mój towarzysz jest poetą - przerwał mu Cywiński. - Ale istotnie pięknie tu i rojno. Czy to tak zawsze bywa?
- Miarkuję od kilku dni, że pan Kwiatkowski pija z Kastalskich źródeł - odpowiedział Drzewiecki. - Wenecja, nawet gdy w niej pusto, może poruszyć czułe struny w duszy poety. Wszelako teraz nastały czasy wyjątkowe. Stoi tu liczna załoga austriacka, lecz że Austriacy nie rozgospodarzyli się jeszcze na dobre, a pokój został zawarty, przeto uważają ludzie Wenecję jakoby za grunt neutralny. Rozumiesz waćpan, że tak osobliwe miasto musi wszystkich pociągać, więc oficerowie francuscy z fortec cyzalpińskich biorą setkami urlopy i przyjeżdżają tu na oględziny i zabawę. Anglicy wszędzie się znajdą, a nie brak też tu i naszych, gdyż Austria uznawszy Rzplitą Cyzalpińską, musi uznawać i jej paszporty. Są tedy Niemcy, Węgrzy, Wołosi, Anglicy i Polacy. Istna colluvies gentium! Ale po prawdzie, to na nas Polaków, nie patrzą tu teraz życzliwie.
- Dlaczego? - spytał z odcieniem żalu Marek.
- Bo z woli Bonapartego wzywał Wenecją do poddania się Sułkowski, a potem brązowe konie z kościoła Św. Marka kazano zdejmować naszym żołnierzom, co ludność miejscowa bardzo wzięła do serca, gdyż oni tu okrutnie zawsze kochali Św. Marka i jego złocone rumaki.
- A co się z nimi stało?
- Poszły do Paryża, jak wiele, wiele cennych łupów. Ale Włosi nie rozumieją, że żołnierz musi słuchać rozkazu i powiadają, że konie zabrali "Polachi".
- Wartoż ich było żałować? - zapytał Cywiński.
- Zmiłuj się waćpan. Toć przecie arcydzieło...
- Nie ma co! walnych mają rzeźbiarzy. Bo i ten rycerz na koniu, którego widzieliśmy przed kościołem św. Piotra i Pawła... Jakże on się zowie?...
- Colleoni. To robota Verocchia.
- Rycerz, jak rycerz! Bez wąsów i brody wygląda na babę, ale szkapa tęga: pęcina krótka, więź dobra, zad szeroki...
Uśmiechnął się na to pan Drzewiecki i rzekł:
- Waćpan patrzysz na dzieła sztuki jak kawalerzysta.
- Bom pod Kościuszką w jeździe służył.
- A ile miałeś wówczas lat?
Cywiński wskazał na Marka.
- Tyle, ile on ma dziś, a nawet mniej, ale na koniach znałem się od dzieciństwa.
- Te, które nasi zdjęli z kościoła, pochodziły z Konstantynopola, więc nie były włoskiej roboty. Ciężkie było to zdejmowanie i żołnierz nie rad się do tego brał, zwłaszcza że mu złorzeczono.
- A że to Włosi odróżniają Polaków od Francuzów? - ozwał się Marek.
- Odróżniają nas po mowie, po kwadratowych czapkach i po niebieskich oczach. Przy tym, od czasu jak Bonaparte pokarał Weronę rękoma naszych żołnierzy, boją się nas.
- To wtedy poległ Liberadzki?
- Tak, ale lepiej wam to opowie Nadolski, bo osobiście był w ogniu.
Na to Nadolski pociągnął ze szklanki wina, zmarszczył się i rzekł:
- W Weronie motłoch wymordował nie tylko załogę, ale i rannych w szpitalach, których było kilkuset, Francuzów i naszych. Toteż odwet był srogi i łaźnia krwawa.
Tak mówiąc podniósł palec do ust.
- Patrzcie. Odstrzelono mi wówczas wąs i część wargi. Warga się wygoiła, ale wąs już nie odrośnie i tego tym szelmom baurom nigdy nie daruję.
- Jak to baurom?
- Bo między tymi, którzy powstają przeciw Francuzom, najwięcej jest chłopów, więc nasi nazywają wszystkich baurami. Należy bestiom przyznać, że się diablo biją. W Weronie trzeba było zdobywać ulicę za ulicą, dom za domem. Nasi bardzo się przy tym odznaczyli i od tej pory żołnierz polski budzi w tych okolicach postrach i nienawiść.
- Jednakowoż nie wszędzie - objaśnił Drzewiecki - bo tam gdzie jest pokój, wolą nas od Francuzów i nawet podziwiają skromność żołnierza. W Rimini, na przykład, szczerą nam okazują życzliwość. Posłuchajcie, jakie to kantaty komponują na naszą cześć i chwałę.
To rzekłszy, począł nucić:

"La libertade Italica
Che tanto deve a Voi,
Bravi Polachi, volgevi
Lieta gli squardi suoi..."

Poczym tak mówił dalej:
- Prawda jednak, że czasem i noże bywają w robocie, zwłaszcza gdy chodzi o kobiety. Ach, Włoszki! pod ich oczyma topnieją serca nie tylko naszych żołnierzy i oficerów, ale nawet i jenerałów.
- Bestyjki wabne, że aż człowieka biorą ciągoty - zauważył Cywiński.
I przeciągnął się, jakby morzony snem.
- Strzeż się waćpan Włochów - odpowiedział Drzewiecki.
Następnie popatrzył przez chwilę na anielską twarz Marka i dodał:
- A waćpan Włoszek. To słodka wprawdzie niewola, ale zawsze niewola.
Marek zarumienił się jak panna i już chciał wyznać, że jeszcze w kraju marzył o włoskich dziewicach, ale w obawie, by oficerowie nie poczytali go za roztkliwionego niedorostka, zwrócił rozmowę na tory polityczne.
- Wyznaję - rzekł - że nic z tego nie rozumiem. Bo ja myślałem, że Włosi co do jednego stoją przy Bonapartym, który dopomógł im zrzucić obce jarzmo.
- Tak i my myśleliśmy - odpowiedział Drzewiecki - ale w tym kraju dzieją się dziwne rzeczy. Francuzi biją kajzerlików, przewracają małych tyranów i niosą Włochom wolność. I byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że zarazem depcą świętości, które ten naród czci... Więc tam, gdzie zawiał wiatr rewolucyjny, w wielkich miastach, gdzie zagnieździła się masoneria, gdzie wychodzą gazety, a ludność rwie się do swobody, tam radośnie witają trójkolorowy sztandar. Ale inni, a bogdaj tych więcej, nie chcą o nim słyszeć.
- Zwłaszcza, że Dyrektoriat nasyła złodziei-dostawców, którzy krzywdzą wojsko, a ludność obdzierają ze skóry - wtrącił Nadolski.
- A Rzeczpospolita Cyzalpińska? - zapytał Cywiński.
- Rzeczpospolita Cyzalpińska, to po prostu prowincja francuska. Francuzom ona potrzebna, bo z niej grożą całej Italii. Oczywiście i we Włoszech chodzi o nią patriotom, chodzi ludziom oświeconym, chodzi tym, którzy piastują urzędy, chodzi nieprzyjaciołom Austrii, a przyjaciołom wolności. Natomiast, spytaj waćpan chłopów, co o niej myślą, posłuchaj, co mówi motłoch, taki właśnie, jaki w Weronie wycinał Francuzów i naszych po szpitalach, spytaj księży, spytaj arystokratów, a obaczysz, co ci odpowiedzą. Wolność to dobra potrawa, ale gdy się ją gwałtem wpycha w gardło, prędko obrzydnie. Były już insurekcje chłopskie, które tłumił Strzałkowski, była insurekcja w Weronie i będą jeszcze inne. Pożal się Boże tej krwi, a i nam żal jej rozlewać... Lud przywykł do swego jarzma, do swych małych tyranów, ba, nawet do Austriaków. Myśl o wielkiej, wolnej ojczyźnie włoskiej może tu całkiem nie umarła, ale usnęła i śpi...
- Budzi ją jenerał Bonaparte! - zawołał Cywiński.
- A mnie tymczasem chłop odstrzelił wąs - mruknął Nadolski.
Drzewiecki zaś powtórzył:
- Budzi ją Bonaparte, ale tymczasem oddał tę oto Wenecję Austriakom.
Umilkli i zwrócili się ku kościołowi, albowiem w tej chwili orkiestra poczęła grać hymn austriacki i przed fasadą zapalono ognie bengalskie. W oślepiających blaskach rozbłysły tym bardziej złocenia i mozaiki. Kolumny kościelne zdały się być uczynione nie z marmuru i porfiru, ale z czerwonego i zielonego światła. Zabarwiły się też na różowo i zielono zestrachane gołębie, latające nad świątynią. W różnych stronach placu kilkanaście głosów zakrzyknęło: "Evviva Austria!" ale tłum pozostał posępny, głosy nie znalazły echa i umilkły, jakby zawstydzone.
- Jakiż to cios był dla patriotów, to oddanie Niemcom Wenecji - ozwał się Marek.
- Był i dla nas - odpowiedział Drzewiecki. - Myśleliśmy, że gdy Bonaparte zgniecie Austrię tak, jak zgniótł jej armię, to pójdziemy do Galicji. A tymczasem, on dał Austrii, czego przedtem nie miała. Waćpanowie nie potraficie sobie wyobrazić, jaka była między nami konsternacja. Dąbrowski, Kniaziewicz i Wierholski puszczali sobie krew. Nie tylko oficerowie, lecz nawet żołnierze pytali się wzajem, co my mamy do roboty i po jakiego lichaśmy tu przyszli?
- I na to pytanie nie ma dotąd odpowiedzi.
- Jest nadzieja, że pokój będzie krótki. Dąbrowski i Kniaziewicz muszą mieć w tym jakieś pewne wiadomości, gdyż nabrali znów ducha i pomnażają legie.
- To znaczy, że pójdziemy do Galicji! - zawołał z radością Cywiński.
- Byle prędko. Słyszałem niedawno, jak Kniaziewicz mówił do Wierholskiego tak: "W Bonapartym płynie przecie krew włoska, więc nie mógł oddać na długo Wenecji Niemcom i chciał ją tylko pokarać za jej zdrady w ostatniej wojnie". I to może być prawda.
- Mniejsza o Wenecję - mruknął znów Nadolski. - Nie zastąpi nam pomarańcza rzepy.
- Nie, kolego - odrzekł Drzewiecki - o Wenecję nie mniejsza, bo jeśli Bonaparte nie zostawi jej na stałe Niemcom, to ją musi odebrać, a jeśli ją zechce odebrać, to musi znów Niemców pobić.
- Austria sama wypowie wojnę, bo jej żal fortec.
Marek Kwiatkowski, który oczarowany był Wenecją, wtrącił się z kolei do rozmowy.
- Czy podobna pomyśleć - rzekł - żeby ten geniusz, na którego wszystkie narody patrzą jak na wybawcę, miał poddawać w niewolę tę królową mórz, ten cud świata. Co do mnie, nie uwierzę w to nigdy.
- A jednak tymczasem tak jest. Co zaś do królowania nad morzami, to stare dzieje. Tak!... Do ostatnich jeszcze czasów doża rzucał pierścień w morze, lecz to jest tylko czcza ceremonia, a dawna potęga to jeno wspomnienie, pod którym kryje się próchno, a nawet nędza.
Tu Drzewiecki machnął ręką.
- Co było w skarbie milionów, to je wydano na przekupienie tych tam złodziei adwokatów z Dyrektoriatu, co dziś rządzą Francją. Na Canale Grande stoją dotychczas stare pałace i przeglądają się w wodzie, ale czy dacie wiarę, że ich mieszkańcy nie zawsze mają co jeść. Spodek polenty, filiżanka czekolady, raz na dzień... Widzicie te kobiety, które tu płyną jak fala? Koronki na głowach, jedwabie, wachlarze! a założę się, że połowa ich przynajmniej nie ma koszuli pod spodem.
- Nie noszą ci koszul? - zapytał z nadzwyczajnym zajęciem Cywiński.
Marek spuścił oczy, a Drzewiecki, który wiedział, że Cywiński zostawił w kraju niedawno poślubioną żonę, począł się śmiać i przekomarzać.
- A waćpanu co do tego! To tam w domu za tobą płaczą, a ty się tu dopytujesz o włoską bieliznę? proszę!...
Twarz Cywińskiego przesłoniła się natychmiast chmurą smutku i rozczulenia. Nie odpowiedział też ani słowem na żarty Drzewieckiego, tylko pochylił głowę i pochylał ją coraz niżej, by ukryć łzy, zbierające mu się pod powiekami. Myślą uciekł do kraju, do dworku w Rudni, a głos wielkiej tęsknoty wołał mu w duszy:
- Hanuś, moja jedyna, kiedy ja cię zobaczę? Hanuś!... Hanuś!...
Towarzysze patrzyli na niego z głębokim współczuciem, albowiem każdy z nich zostawił jakieś kochanie w dalekiej ziemi.
Przez dłuższy czas trwało milczenie, poczym Cywiński otrząsnął się jak ze snu, przetarł dłonią czoło, spojrzał weselej i rzekł:
- Ha! trudno!...
I gdy w tej chwili zbliżyła się do nich młoda, przystojna "fioraia", od której zalatywał zapach sasanek i żółtego kwiecia mimozy, uśmiechnął się do niej tak szczerze, że dwa jego przydługie przednie zęby rozbłysły prawie całe spod jasnego wąsika i chwyciwszy dziewczynę za rękę, jął powtarzać:
- Bella, co? bella?
Był to pierwszy wyraz włoski, którego nauczył się w Wenecji i jedyny, którym się począł posługiwać.
Uczyniło się późno. Kapela zeszła ze wzniesienia, a wkrótce potem przerzedziły się szeregi, przesuwające się wzdłuż placu. Drzewiecki, który stosownie do rozkazu miał jeszcze tej nocy wyruszyć do Rimini, pożegnał wkrótce młodych towarzyszów, a wraz z nim odszedł i Nadolski. Marek i Stanisław wsiedli na Piacecie do gondoli, chcieli bowiem zobaczyć "Canale Grande" przy księżycu.
Zaledwie wyruszyli, ogarnęła ich po gwarze, panującym przed Św. Markiem, cisza. Tam biły w oczy tysiące lamp i krwawo płonących pochodni, tu jedynie światło miesiąca spało cicho na gzymsach pałaców i kładło się długą srebrzystą taśmą na wodzie. Koło Santa Maria della Salute, gdzie zwykle zbierały się barki ze śpiewakami i gdzie co wieczór dźwięki mandolin rozsypywały się drobnym deszczem po wodzie, było już pusto. Od czasu do czasu tylko, z bocznych wąskich kanałów wysuwał się czarny, wydłużony kształt gondoli i odzywało się przeciągłe: "a - oe!" gondoliera. Okna były prawie wszędzie ciemne, ale w jednym z pałaców dziwny widok przedstawił się oczom młodzieńców. Wysokie dolne okno w nieoświeconej komnacie było otwarte, a w nim bieliła się jakaś postać kobieca z rozwiązanymi włosami. Na gondoli z powodu pogodnej nocy nie było budki, więc Markowi i Cywińskiemu nie przesłaniało nic widoku. Kobieta - raczej młoda dziewczyna - głowę trzymała przechyloną w tył i opartą o ramę okna, a twarz jej skąpana była w blasku miesięcznym. Zdawała się być uśpiona, gdyż oczy miała zamknięte i cień od długich rzęs zachodził głęboko na jej policzki. Lecz usta jej, nieco otwarte, podane były ku księżycowi, jak gdyby w lunatycznym upojeniu piła jego srebrne promienie. Marek zatrzymał gondolę i patrzył. Nie był on muzykalny i wyraz "nokturn" był mu zapewne obcy. A jednak odczuł coś takiego, co tylko muzyka może wyrazić, jakąś symfonię, złożoną z bladych, drgających na wodzie blasków, z sennego bełkotania fali pod dnem łodzi, z milczących pałaców, z ich ukojonych linii, z tej białej postaci i z tej twarzy, przechylonej ku niebu, a pogrążonej w śnie, w marzeniu, czy też w omdlałym zachwycie...
- Nie budźmy jej! - szepnął do Cywińskiego.
A ów popatrzył także przez dłuższą chwilę i odpowiedział również szeptem:
- Ona się całuje z księżycem...
Zapadła wielka cisza. Słychać było tylko łagodny plusk wody o marmurowe progi pałacu.
Markowi wydało się, że jest w krainie czarów. Tak też i było od pierwszej chwili przybycia do Wenecji. Od błękitnych lagun, od blasków słonecznych na rozlewach, od różowych marmurów zamków dożów, od pałaców, jakby zamyślonych nad wodami, od kościołów i tęczowych mozaik bazyliki padało na duszę młodzieńca radosne olśnienie. To, co niegdyś czytał o tym cudownym mieście, co o nim wiedział i co wyobrażał sobie jako daleką poezję, zmieniało się w bliską rzeczywistość. Życie traciło tu zupełnie swą powszedniość i zdawało się szeregiem świąt, pełnych uroczystości i wesela. Marek czuł się jakby pijany pięknością. Wszystkie jego władze duchowe rozszerzyły się, jak nigdy dotychczas, i stały się mocne, a zarazem wrażliwe, jak struny harfy.
Nawet i Cywiński nie oparł się urokowi, chociaż ów urok zmieniał się w nim głównie w zdumienie. Wiedział jeszcze ze szkół, że Wenecja stoi na wodzie, ale wiedzieć, a widzieć jest co innego. Teraz, gdy patrzył na nią, nie chciał oczom wierzyć. Jeżdżąc gondolą, wybuchał często śmiechem lub wykrzykiwał: "niech diabli wezmą!" nie umiejąc inaczej swych podziwów wyrazić. Miasto wydawało mu się czymś przechodzącym wyobraźnię, a zarazem i czymś niedorzecznym, albowiem szlachecki jego rozum nie mógł pojąć, żeby "ludzie żyli jak kaczki". Nie zdawał sobie jednak sprawy, że jego zdziwienie graniczy z radością i zachwytem, w którym bardziej świadomie, tonął jak w morzu Marek.
Ale tej nocy, pod niebem nabitym gwiazdami, w tajemniczym potoku srebrnych blasków, w milczeniu śpiących pałaców i przed tym otwartym oknem, w którym biała dziewczyna podawała jakby w omdleniu usta księżycowi, czar owładnął Markiem z większą niż kiedykolwiek mocą. Przez myśl przeleciało mu szybko, jak letnia błyskawica, wspomnienie "Nocy Younga", które czytywał jeszcze w Różycach. Ogarnęło go poczucie, że żyje w jakichś lazurowych przestrzeniach i że dusza jego pławi się na rozłożonych skrzydłach gdzieś w zaświatach, gdzie wszystko składa się ze świetlanych toni, cichej muzyki, z westchnień, z błogiej melancholii, z łagodnych ukojeń, z pół snu, pół jawy, z zapachu kwiatów, z nadziemskich zachwytów i z księżycowych pocałunków. A potem wydało mu się, że jego jestestwo zmienia się całe w jedno pasemko miesięcznego światła, że pada na twarz uśpionej dziewczyny, dotyka jej włosów, rozświeca czoło, dotyka zamkniętych oczu, zatrzymuje się na otwartych ustach, które wysuwają się ku niemu, wnika przez nie do jej serca, zaślubia je i w niepojętym szczęściu tuli się w nim, jak w kielichu lilii białej.
Długo trwało milczenie. Marek ocknął się z upojenia dopiero, gdy znów jakaś gondola wysunęła się z bocznej uliczki i gdy wśród nocnego spokoju rozległ się przeciągły głos gondoliera:
- Sia di lungo!...
Wówczas zwrócił się do Cywińskiego.
- Stanisławie - szepnął - ja muszę ją poznać, ja... tu wrócę...
Lecz Cywiński, strudzony codziennym zwiedzaniem miasta, wyciągnął się wygodnie na poduszkach gondoli i spał jak zabity.

[powrót] [rozdz.II]