Henryk Sienkiewicz

Przegląd literacki

Czarna nić. Powieść Felicjana Gryfa - Sabina Michała Bałuckiego.

Powieści nasze, a przynajmniej znaczna ich część przypomina Pola Elizejskie, albowiem zamiast ludzi z krwią, ciałem i kościami błąkają się po nich cienie. Na nieszczęście owa anemia powieściowa nie tylko że się nie zmniejsza, ale przybiera coraz szersze rozmiary i kreacje nowowystępujących autorów coraz bardziej na nią cierpią. Nie mamy dotychczas powieści obyczajowej w sensie angielskim, powieści, w której by jak w zwierciadle odbijały się prawdziwe i żywe obrazy samego społeczeństwa; brak nam oryginalności, brak tego prawdziwego realizmu, który niekoniecznie i nie zawsze polega na kąpaniu się w brudach społecznych, ale którego najwybitniejszą cechą jest prawda życiowa, oparta na spostrzeżeniach branych z rzeczywistości, a wyrażona w kreacjach podniesionych do wysokości typów. Czyja w tym wina? Niektórzy twierdzą, że naszego społeczeństwa, inni, że autorów, autorowie zarzucają społeczeństwu bezbarwność, publika autorom - brak talentu. Bez wahania stajemy po stronie tej ostatniej. Brak nam może oryginałów, ale oryginał a typ - to wcale co innego. Pierwszy to postać cudaczna, pełna dziwactw, drugi jest osobistością przedstawiającą najwybitniej wszystkie rozproszone zwykle cechy pewnych warstw społecznych, sfer towarzyskich itp. Otóż gdzie tylko istnieją np. warstwy społeczne, tam choćby typowe postaci nie istniały w rzeczywistości - powieściopisarz może je tworzyć. Jesteśmy nawet zdania, że w rzeczywistości czysto typowe postacie nie istnieją nie tylko u nas, ale i nigdzie, każdy bowiem człowiek, choćby był możliwie najdoskonalszym i najcharakterystyczniejszym odbiciem swej sfery, nosi jednak w sobie znakomitą przemieszkę cech właściwych innym sferom. Inaczej mówiąc, cechy typowe nie występują nigdy w całej pełni w pojedynczych osobistościach, ale żyją rozproszone w setkach i tysiącach indywiduów, a dopiero zebrane przez powieściopisarza i przyobleczone w postać ludzką, dają to, co nazywamy typem par excellence.
Z tego, cośmy powiedzieli, widzimy, że z materiału, jaki daje nam społeczeństwo, można tak dobrze tworzyć typy jak i z każdego innego, a potrzeba tylko umiejętności obserwacji, by móc dane choćby najdelikatniejsze cechy pochwycić - i twórczego talentu, aby móc je w postaci ludzkiej odtworzyć. Naszym zdaniem więc, jeżeli w powieściach młodszej generacji naszych pisarzy nie masz typów, to nie dlatego, by społeczeństwu brakło cech typowych, ale dlatego, że autorom braknie dwóch kardynalnych warunków: obserwacji i talentu.
A co przy tym wszystkim zarówno dziwnym jest jak i śmiesznym, to, że każdy z tych pisarzy pozuje na obyczajowego, podając nam swe dodatnie lub ujemne - cienie za postaci brane z żywota i obyczaju społecznego. Cienie te poruszają się, chodzą, mówią, kochają się i nienawidzą, słowem: pozornie pełnią wszystkie ludzkie czynności! W gruncie rzeczy jednak - są to raczej dodatnie lub ujemne postulaty autora na rzeczywistość - autor nie bierze ich ze świata, ale narzuca je światu - i zakończywszy rzecz jakąś kwaśno-słodką tendencją rozpuszczoną starannie w wodzie gadaniny, powiada w końcu: - To jesteśmy my, jesteście wy, są oni - czytając i bijąc się w piersi uczyńcie mocne przedsięwzięcie poprawy życia i obietnicę więcej nie grzeszyć. - Nie, braciszku! - odpowiadamy w imieniu czytelników - nie! serdeczny - to nie my, to ty jesteś, a raczej twoje myślątka, których nie umiałeś nawet ubrać w ciało ludzkie; bijże ty się w piersi i nie grzesz więcej papierem, atramentem i drukiem. Inaczej krytycy zmienią ci życie w nić tak czarną, że nawet Czarna nić pana Felicjana Gryfa, która mimo czarności zagwarantowanej w tytule wygląda i tak dość blado - zblednie jeszcze bardziej wobec twej autorskiej doli. - A teraz niechaj nam będzie wolno przejść do wspomnianej powieści, tym bardziej że powyższy wstęp słuszniej do niej niż do każdej innej może się stosować. W opowiadaniu tym kręci się kilkanaście indywiduów z wyższego i niższego galicyjskiego świata. Bohaterkami są dwie przyjaciółki, z których jedna, hrabianka Maria, wychodzi za mąż dla majątku za bogatego, ale podstarzałego i zużytego hrabicza, druga nie-hrabianka, z miłości za młodego i zakochanego w niej muzyka. Jak łatwo się domyśleć, hrabianka jest bardzo ze swym bogatym mężem nieszczęśliwa, a nie-hrabianka ze swym muzykiem... także bardzo nieszczęśliwa. Pierwszy z nich znudził żonę, drugi ją opuścił: świat jest smutny, ludzie źli, życie to "czarna nić" i powieści koniec.
- A tendencja? - spytacie czytelnicy. - Hm!... tendencja?... Zaraz... Ze względu na losy hrabianki sens moralny zdaje się być taki: panny, nie wychodźcie za mąż dla majątku, bo będzie z wami źle; ze względu na losy nie-hrabianki znów taki: panny nie wychodźcie za mąż z miłości, bo będzie z wami jeszcze gorzej. Co za miła rozmaitość w pomyśle. Prócz tego dowiadujemy się, że hrabiowie galicyjscy mają więcej pieniędzy jak rozumu, że hrabiny lubią plotki, komeraże, francuski język, jezuitów, że autor jest bardzo postępowy, bo nie lubi jezuitów, i tym podobnie.
Co do nas jednak, pominąwszy żarty sądzimy, że jeżeli nie dość jest nie lubić galicyjskich hrabiów i jezuitów, aby być postępowym, tym bardziej nie wystarcza to, by być dobrym powieściopisarzem. Do tego potrzeba przede wszystkim talentu, którego brak autorowi. Ani jedna z tych utrapionych figur występujących w Czarnej nici nie mówi własnym językiem, ani jedna nie skreślona tak, by czytelnik mógł mieć plastyczne o niej wyobrażenie. Komunały i komunały - od początku aż do końca! Bezbarwność, chuda mierność, brak ciepła życiowego, brak trafnych spostrzeżeń, wszelkiej charakterystyki w obrobieniu szczegółów oraz siły i plastyki w opowiadaniu - oto wady, które można spotkać na każdej stronicy tej książki. Dodajmy, że technika powieściowa niesłychanie słaba pozwala co krok dostrzec liczne powiązane niezręcznie albo i wcale niepowiązane szczegóły, a będziem mieli wrażenie, jakie czyni całość. Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia dochodzi czasem niedbalstwo czy roztargnienie autora. Jako przykład przytoczymy tylko, że np. galicyjskie hrabiny, które rano były u spowiedzi u ojca Bazylego, jezuity, a zatem w Krakowie - po obiedzie wyprawia autor powozem na spacer do Wilanowa. Gdzie Rzym? Gdzie Krym? Gdzie Bananowiecka karczma? Z Krakowa do Wilanowa piękny kawałek drogi, albo więc hrabiowie galicyjscy mają jakieś cudowne konie, albo autor, gdy pisał powieść, myślał o czym innym.
Autor zdaje się być poczynającym pisarzem, dlatego chyba, gdybyśmy dostrzegli choć jeden przebłysk talentu, choć jeden poryw myśli, choć jeden ślad żywszej namiętności, chętnie byśmy złagodzili nasz sąd w nadziei, że w przyszłości doczekamy się czegoś lepszego. Mała jednak nadzieja: wszystko tu płynie powoli, z tą spokojną obojętnością i chłodem właściwym mierności.
Autor jest wprawdzie postępowym, a przynajmniej stara się takim okazać, ale ta postępowość, która może stanowić zaletę jego jako człowieka, nie zbawia go jako autora. Owszem, kto w ten sposób chciałby bronić choćby najpiękniejszych zasad, lepiej by zrobił, gdyby ich nie bronił wcale i nie kompromitował swego obozu. Poręczamy autorowi, że tak galicyjskim hrabiom jak i jezuitom jego książka nie tylko nie przyniesie szwanku, nie tylko nie poda ich na naigrywanie się publiczne, ale przeciwnie, im samym dostarczy wątku do drwin z takich postępowców, którzy na nic lepszego, jak na takie czarne nici zdobyć się mogą.
Inne cokolwiek wrażenie czyni Sabina, powieść pana Michała Bałuckiego. Nie masz i w niej typów, nie masz albo tak dobrze jak nie masz tendencji, autor nie występuje w imię ogółu i jego interesów, nie maluje jego nędz i pomyślności; jednym słowem, nie odtwarza swego społeczeństwa, błąka się także w krainach czysto literackich, biurkowo-gabinetowych pomysłów, ale przynajmniej umie je wiązać. Panu Bałuckiemu nie można z czystym sumieniem powiedzieć: "Panie bracie, na rzemiośle się nie znacie!" Przeciwnie: na rzemiośle się znacie, panie Bałucki, znać w was niezłego majstra, ale też tym większa wina, że przy dobrej stosunkowo robocie dajecie w waszej Sabinie bardzo nędzny materiał.
Bohaterem tej powieści jest artysta malarz, który z obczyzny dąży w rodzinne strony, gdzie czeka go cichy, uroczy domek na przedmieściu Krakowa i dwa kochające serca: jedno mało co mniej niż matczyne, drugie nieco więcej jak siostrzane. Są to serca dawnej jego gospodyni, od której wynajmował mieszkanie, i jej córki Klarci. Panie te kochają go jakby najbliższego członka familii, panienka nawet nieco więcej i goręcej niż brata. Śliczne i sympatyczne dziewczątko krząta się z radością w sercu i piosnką na ustach przygotowując na przyjęcie swego Kazia i dawny jego pokoik, i firanki w oknach, i doniczki z kwiatami, tymczasem mija dzień naznaczony, a pan malarz nie wraca i nie wraca. Cóż się z nim dzieje? Oto spotyka w drodze jakiegoś szlachcica, podobno swego krewniaka, z córką. Córka ta, Sabina, jest to jedna z najniebezpieczniejszych syren, jakie znajdują się pod słońcem. Piękna jak Wenus, cyniczna, wabna, zmysłowa - wyrachowana i chłodna przez rozum, a namiętna przez bujną naturę gorącej krwi i młodości, pragnąca miłości z jednej strony dla utylitarnych studiów, które mogą jej na przyszłość pomóc do kariery, z drugiej dla bachicznych pocałunków i uścisków, w których drży każdy nerw, a ciało płonie jak węgiel - taka mieszanina Messaliny i Dalili, zła rusałka wysysająca krew ludzką od razu opanowywa wyobraźnię i zmysły malarza. Wraca on wreszcie do Klarci - ale już nie ten co dawniej. Ta jasna, świetlana istota zachwyca go zawsze, ale budzi w nim podziw, nie pociąg. Kocha go i ona wprawdzie, ale miłość jej płynie spokojnie jak źródło czystej wody. W zwichrzeniu namiętności nie padnie ona nigdy w jego objęcia, nie będzie tulić go kurczowo do piersi, palić oddechem i całusami. Nie. Takie istoty poświęcają dla ukochanego mężczyzny wszystko, prócz wstydu. Można się w nich kochać i być przez nich kochanym, ale nie można prowadzić z nimi tego rodzaju romansu, którego bohaterka z kolei wiedzie w końcu gwałtowne monologi z utraconym wiankiem rucianym. Cnoty takich kobiet strzeże nie konwenans ani wyrachowanie, ale jakaś przenikająca całą istotę półanielskość i półdziecięcość, która sprawia, że mężczyzna-kochanek zarówno je czci, jak kocha, że jemu samemu wydaje się świętokradztwem każda śmielsza, bardziej zmysłowa myśl o nich, słowem, "że je uwielbia na martwym (nawet) obrazku, iż nie śmie licem skalać ich bezbronnych ustek". Są to niby polne kwiaty z polskich łąk. Zresztą istoty, których mniej lub więcej doskonałe typy są dosyć częste, dają się widzieć u nas nie tylko na scenie teatru "Rozmaitości" w rolach p. R. Popiel, ale i w życiu. Taką jest Klarcia. Między nią a Sabiną rozpoczyna się teraz w sercu pana malarza walka, w której zwycięstwo wkrótce przechyla się na stronę tej ostatniej. Pan Kazimierz (malarz) rzuca się w objęcia Sabiny z duszą i ciałem, ale miłość ta wkrótce staje się dlań wieńcem splecionym z róż i cierni. Sabina zgadza się być jego kochanką, ale nie chce zostać jego żoną. To wcale inna rzecz! Odda ona rękę jakiemu grubemu John-Bullowi, który jest bogaty jak król, a głupi jak królewskie - Midasowe uszy. Kazimierz płonie zazdrością, rozpacza, szaleje i w końcu - pewnego wieczora po wyjściu z teatru - zrozpaczony, wzburzony, zgorączkowany, na wpół jak wariat, szukając Sabiny zachodzi w obłędzie przed domek Klarci i pada zemdlony u jego progu.
Tu następuje przełom. Sztucznie podsycana namiętność musi wreszcie runąć jak pałac z kart, Kazimierz zapada w długą i ciężką chorobę i leży w domu matki Klarci, bez wiedzy o sobie i miejscu, w którym się znajduje. Przez długi czas chwieje się między życiem i śmiercią. Lada chwila może zgasnąć jak lampa, w której zabrakło oliwy. Ale wreszcie młodość zwycięża chorobę - następuje przesilenie, a z nim razem i najpiękniejsza scena z powieści, gdy zbudzony z gorączki Kazimierz spostrzega w pomroku izby stojącą obok siebie - bledziuchną i białą postać Klarci, niby postać dobrego anioła stróża nad łóżkiem konającego. Klarcia pochyla się ku niemu, a jej wychudłe przez zmartwienie i bezsenność rączki kładą zmoczone wodą płótno na głowę chorego. Kazimierz sam nie wie z początku, czy to rzeczywistość czy sen już po śmierci, czy jaka wizja anielska. Rad by przemówić, ale uczucie rozpiera mu pierś i tłumi wyrazy, chwyta więc obie rączki i w milczeniu przyciska je do ust jakby świętość.
Obrazek to istotnie niezmiernie wdzięczny, jak i cała postać Klarci. Łatwo się domyśleć, co nastąpiło po tej niemej a wzruszającej scenie: Veni creator! - dalej szczęśliwe zapewne pożycie małżonków, w rezultacie z pięciu lub sześciu aniołków "o błękitnych oczkach i jasnych włoskach", życie uczciwe, spokojne: - "Koń srokacz, żona Magda, co ma Bóg dać, to i tak da" - słowem ów cichy żywot bez wielkich burz i niepokojów, w którym los łódkę unosi, człek nią wiosłuje, a Bóg steruje i... amen!
A Sabina?
Skończyła okropną śmiercią. Kochał ją - prócz malarza i Anglika - jeszcze jakiś krewniak - półwariat, półpoeta, którym poniewierała przez całe życie, który przez nią dostał się niewinnie do więzienia i który ją w końcu utopił. Scena ta, tego topienia, posępna, pełna z jej strony krzyku, z jego - Otellowego chrapania, wysileń, konwulsji i plusku wody, przerażająca, mniej prawdopodobna, więcej wstrętna.
Oto treść książki. Przejdźmy do jej oceny. Walka, jaka toczy się w sercu malarza między Sabiną i Klarcią jest głównym przedmiotem opowiadania, przy tym w perypetiach i rezultatach tej walki zdaje się być ukrytą tendencja. Mężczyźni nie cenią zwykle prawdziwych przymiotów w kobiecie - i więcej pociąga ich piękność zmysłowa niż cnota. Owóż ze względu na losy malarza książka jest wytknięciem tego faktu i ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem jego następstw. Tendencja, jak widzimy, nie nowa i niezbyt szeroka, nadająca powieści charakter popularnego poradnika dla mężczyzn.
Że piękność w połączeniu z cnotą więcej jest warta niż piękność sama, a tym bardziej niż piękność w połączeniu ze złymi i niskimi instynktami, każdy to wie dobrze. Rzecz prawie nie zasługująca na to, by tworzyć z niej tendencję książki. Z drugiej strony, równie oklepanym jest morał, że mężczyzna chcący wziąć za żonę kobietę na mocy samych tylko umysłowych ku niej popędów, postępuje lekkomyślnie i że prędzej-później musi za ową lekkomyślność przypłacić. Jeżeli autorowi chodzi o to, że pomimo wszystkiego ma słuszność w tym, czego w książce dowodzi - odpowiadamy: ma słuszność, ale mieli ją przed nim ci wszyscy, którzy począwszy od Mojżesza obrabiali powyższy temat w najprzeróżniejszych wariacjach. Obecnie pragnęlibyśmy nieco świeższych, a przede wszystkim pożywniejszych prawd z dziedziny moralności.
Pierwszym więc zarzutem, jaki postawimy autorowi, jest ubóstwo myśli przeświecające w całym opowiadaniu tak wyraźnie jak wychudłe łokcie żebraka przez podarte rękawy odzienia. Nie spotka się czytelnik w tej książce z żadną oryginalną myślą: żadne zdanie nie uderzy go ani zastanowi. Jest to jedna z tych powieści, które nie pamiętam już kto zaliczył do utworów literatury poduszkowo-fotelowej, nie potrzeba bowiem przy nich trudzić umysłu. Można się nawet zaciekawiać, co się stanie z tym lub owym bohaterem, z tą lub ową bohaterką, ale nie ma potrzeby myśleć nad niczym. Nie wysilał się autor, po cóż wysilać się ma na rozmyślania czytelnik? Jeżeli taka powieść wyjdzie spod pióra skądinąd zdolnego i posiadającego już pewną wziętość, można by mniemać, że i sam autor pisał ją, ot... tak sobie... dla zabicia czasu i odpoczynku umysłowego. Potrafiłby lepiej, gdyby chciał: ale nie chciał i koniec.
W takim jednak wypadku czytelnik ma prawo gniewać się o lekceważenie.
Oryginalności więcej, głębszych myśli i świeżych pomysłów mamy istotnie prawo domagać się od pana Bałuckiego. W całej Sabinie nie ma ani jednej choćby grosz wartej myśli społecznej, jest tylko rutyna, wprawa w opowiadaniu, słowem: jest tylko forma zewnątrz dobrze wiązana i ogładzona, wewnątrz napełniona treścią bez smaku, zapachu i woni.
Przez ową dobrą formę na koniec rozumiem tylko zręczne wysnuwanie następnych scen z poprzednich. Co do pojedynczych postaci, tym ze względów na ich pomysł i wykonanie byłoby wiele do zarzucenia. Kazimierz na przykład jest podwójnie bladym, bo i sam w sobie, i w oczach czytelnika. Bladym sam w sobie - może jest z woli autora, bladym w oczach czytelnika - z winy. Charakter to dość słaby, a przy tym skłonny do uniesień, pospolity, ale prawdopodobny. Natomiast Sabina jest tylko czystym literackim pomysłem, ale nie postacią wziętą z życia i obserwacji. Jest to autorskie silenie się na oryginalność, która właśnie przez to, że wysilona, przechodzi na ekscentryczność - nicowaną zresztą na wszystkie strony przez naszych malutkich poetów. "Kobieta z ciałem anioła, a duszą szatana" - ten Gustawowski pomysł był kiedyś dobry, dziś spospoliciał, dziś posługuje się nim pierwszy lepszy wieszcz sławny na całą... swoją rodzinę, zapomniany od świata, zdradzony (sine qua non) przez kochankę. Jakoż postać taka "kobiety z postacią anielską, a szatańską duszą" mimo woli nawodzi nam na myśl, że jeszcze czegoś brak koło niej, że brak bladego, zdradzonego wieszcza. Myśl ta przyszła może nieświadomie i panu Bałuckiemu i dlatego stworzył Zygmunta. Otóż i on, blady, piszący wiersze, kochający, pełen narzekań, baranek z początku - upiór w końcu. Figura zakazana, utrapiona, nie mająca w sobie nic naturalnego, melodramatyczna, a na koniec jako postać efektowna - zużyta, przeżyła i nadużyta tak w powieści jak i w poezji.
Najlepszą postacią, jak wspomnieliśmy, jest Klara. Tej mimo woli chce powiedzieć czytelnik zacierając z zadowoleniem ręce: "nie pamiętam, skąd mam przyjemność znać panienkę... ale gdzieś ją widywałem!" Jednakże i ta postać nie może uratować powieści od zarzutu, który postawi jej najmniej nawet wymagający czytelnik, tj. od zarzutu pospolitości i ubóstwa myśli. Mierność! oto co można o takich książkach powiedzieć: są one np. jak pierwszy lepszy przechodzeń na ulicy: ubrany tak jak wszyscy, niezbyt biedny, podobny do wszystkich, nie smutny, ale też i nie poważny, ot taki zwyczajny filister, taka głowa na kapelusz, wieszadło na paltot, jakich setki tysięcy w całym świecie: pospolity, przeraźliwie pospolity.
Podobne uczucie wywołuje i powieść pana Bałuckiego. Ni bardzo zła, ni bardzo dobra. Gdyby prowadzono strychulcem po głowach utworów - ten mógłby się nie obawiać, ale też i to największa jego wina i największy zarzut, jaki można mu uczynić.
Język autora dobry i żywy: powiedziałem, że umie pisać.

Pierwodruk "Przegląd Tygodniowy", 30 listopada do 14 grudnia 1873, nry 48-50

[powrót]