Henryk Sienkiewicz

Z powodu "Sfinksa"

W swoim czasie, gdy Oktawiusz Feuillet napisał Miłość ubogiego młodzieńca, zdawało się, że wśród błędnych ścieżek, na jakie weszła beletrystyka francuska, on będzie jednym z tych, co wybrali prostą i szlachetną drogę, na której przewodnikiem jest nieskażony smak estetyczny, wytycznymi uczciwe zasady, celem prawdziwa poezja.
Złudzenie jednak krótko trwało. Może zresztą, jak to Miłość ubogiego młodzieńca pozwala się domyślać, była chwila, w której Oktawiusz Feuillet chciał i mógł powiedzieć francuskiej beletrystyce: "ja pójdę górą, a ty doliną", ale widocznie chwila ta krótko trwała. Zatruła go ogólna moralna atmosfera społeczeństwa, wśród którego przebywał, zwichnął go i sprowadził z wyżyn panujący powszechnie smak estetyczny, popchnęła go na utarte drogi moda - ta i w literaturze prawdziwie wielmożna pani.
Odtąd Feuillet poszedł za innymi, i cała jego dalsza działalność literacka licuje już doskonale z ogólnym prądem beletrystyki francuskiej. Różni się on i różni bardzo od innych pisarzy skalą talentu, wyborem środków, sposobem przedstawiania rzeczy, sferą, wśród której się obraca, wreszcie formą swoich utworów - jednakże treść ich wewnętrzna, to jest sam przedmiot sztuki, a dalej strona moralna i psychologiczna treści jest takaż sama jak w ogromnej większości współczesnych francuskich utworów.
Gdyby chodziło o scharakteryzowanie dzisiejszej beletrystyki francuskiej, powiedziałbym, że główną jej cechą jest brak w utworach uczuć prostych i naturalnych. Prostym np. uczuciem jest miłość młodzieńca do dziewicy, wielka, zarówno szlachetna jak naturalna i dozwolona - piękne, wieczyste i nigdy nie wyczerpane źródło sztuki. Otóż np. w większości najnowszych utworów francuskich na próżno szukalibyśmy tego złotego żywiołu. Malować miłość młodzieńca do dziewicy, taką prostą, zwyczajną, polegającą na tym, że ktoś potężnie kocha i jest kochanym, kończącą się albo śmiercią - co dziś jest śmiesznym, albo wyjściem Numy za Pompiliusza - co jest mauvais genre, malować taką miłość - wydaje się dzisiejszym beletrystom francuskim rzeczą naiwnie pospolitą, rzeczą, która dziś może zachwycać chyba tylko pensjonarki lub studentów. Nie, nie! innej potrzeba strawy dzisiejszej publice francuskiej. Miłość młodzieńca do dziewicy - i nic więcej? Może jeszcze taka miłość, która jest czymś więcej nad prosty poryw zmysłów? ani się w to dziś wierzy, ani się tym zajmuje.
Dziś przytępionym nerwom innej, bardziej słonej i pieprznej potrzeba strawy - inaczej nie poruszą się, nie zadrgają, nic nie przyjmą i nic nie odczują. Dalej więc wyszukiwać w zaułkach duszy ludzkiej przeciwnych naturze namiętności, sztucznych fajerwerków uczuć, psychologicznych zboczeń, słowem: wszelkiego rodzaju potworności. To daje na nerwy, wstrząsa je, ożywia i w ogóle "to robi dobrze". Oto dlaczego w beletrystyce francuskiej, w komedii, w dramacie, w powieści, tak rozwielmożniło się wiarołomstwo małżeńskie. Miłość młodzieńca do dziewicy to rzecz prosta i nie zakazana, ale miłość do cudzej żony, złamanie wiary małżeńskiej - to coś mniej zwykłego - i mniej nudnego - to ciekawsze. Daje to także na nerwy. Wreszcie, ileż tu nowych kwestii do rozwiązania? Więc w dramacie, w komedii, w powieściach i romansach - wiecznie ten sam przedmiot obrabiany na rozmaite tempa i sposoby, wiecznie wiarołomstwo i wiarołomstwo. Rzekłbyś: inna miłość jak do cudzych żon zgasła w tym społeczeństwie, skoro nie ma jej w sztuce.
Jeżeli literatura może być wskaźnikiem ustroju moralnego społeczeństwa, smutne zaiste można by stąd wyciągnąć dla Francuzów wnioski. Niecałe wprawdzie społeczeństwo jest takim jak jego sztuka, a dalej, autorowie - ludzie wrażliwi, sceptycy, znający życie, rozczarowani, przeżywający się prędko - idą może i w rzeczach zepsucia parę kroków przed społeczeństwem, w każdym jednak razie już to niebezpiecznym jest i złowrogim, że w umysłach i sercach czytelników nie masz reakcji przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Publiczność chętnie zachwyca się analizą takich uczuć, jakie gdzie indziej zowią po prostu nikczemnymi, i chętnie smakuje w owej subtelności zepsucia, która znudzona nawet zwyczajną rozpustą, wysila się na tworzenie coraz to nowych potworności moralnych. Wszystko to tak dalece przytępia uczucie moralne, że dziś już, prócz poszkodowanych, nikomu i do głowy nie przychodzi, że kobieta, która łamie wiarę mężowi, winna być napiętnowana wzgardą publiczną. Przeciwnie: w sztuce dopiero taka kobieta budzi prawdziwy interes. Jest to sytuacja dramatyczna, a przy tym pole do obszernych wywodów i rozumowań, kto winien: kobieta? czy mężczyzna? czy społeczeństwo? czy instytucje publiczne? Co ma czynić mąż, skoro się przekona o zdradzie? Zabić żonę czy nie!? Przebaczyć jej czy też ją odpędzić, i w jakim razie przebaczyć, a w jakim karać? - Jeżeli zgrzeszyła przed ślubem, miej litość nad nią - radzi Dumas. Kobieto! stworzenie Boże! - mówi ten autor przez usta idealnego męża w Panu Alfonsie - i jakież ja mam prawo karać cię za błąd, który popełniłaś pierwej, nim należałaś do mnie? Lecz jeśli mąż jest dla żony tym, czym być powinien, jeśli ją kocha, a mimo to spostrzeże jej zdradę - wówczas?... Wówczas: - Zabij ją! zabij! - radzi ten autor. Wiktoryn Sardou w Naszych najserdeczniejszych, w Czarnych diabłach maluje nam i stawia przed oczy sceny uwodzenia kobiety. I iluż mógłbym wyliczyć podobnych autorów, piszących podobne sztuki, a raczej, jakże mało mógłbym wyliczyć i autorów, i sztuk, w których by inne były obrazy i inna tendencja. Smutny to obraz. Mógłby wprawdzie ktoś powiedzieć, że beletrystyka, a wreszcie komedia, której obowiązkiem jest karcić obyczaje, ma prawo poruszać podobne kwestie, że ma prawo odkrywać rany społeczne, i jeżeli zatem wiarołomstwo istnieje w życiu, nic więc dziwnego, że znajduje swoje odbicie w sztuce. Wszystko to prawda, ale zwracamy uwagę na jedną okoliczność. Gdyby wiarołomstwo i w ogóle upadek kobiety stanowił jedną wśród wielu innych kwestii poruszanych w literaturze, gdyby zachodziła pewna równowaga i pewna proporcja między taką tendencją a wieloma innymi - wówczas aniby nas taki stan gorszył, ani dziwił. Ale czy tak jest? Czyż nie ma we Francji innych jeszcze kwestii społecznych, dopominających się głosu w beletrystyce, i innych ran do gojenia. Spojrzyjmy na historię kilku lat ostatnich tego kraju. Wybucha wojna; klęski jedna po drugiej niby uderzenia obucha spadają na miasto i państwo; armia zbita lub zabrana do niewoli; miasta poburzone, spalone wioski, oderwane prowincje, zapłacone miliardy... A literatura beletrystyczna?... Literatura mówi o kobietach, tajemnicach buduarowych, kokotkach, półświatku, żonach zdradzających mężów, o uwiedzionych, uwodzicielach - i filozofuje w L'homme femme Dumasa-syna nad cudzołóstwem. Zaledwie gasnąć zaczęła łuna wojny zewnętrznej, zapala się nowa straszniejsza wojna domowa, a literatura jak dawniej mówi o wiarołomstwie. W kraju i zgromadzeniu narodowym widać upadek narodowego ducha, obojętność na dobro ogółu, wre nienawiść partii, nad krajem chmury niepewności i ciemna przyszłość... a literatura beletrystyczna mówi w komedii i powieści o wiarołomstwie. Przyznajemy, że istnieje tu pewna nierównowaga w poruszaniu kwestii społecznych i że w beletrystyce ów nadmiar kobiet uwiedzionych lub uwodzących, zdradzanych lub zdradzających, upadłych lub upadających nie jest już zwracaniem uwagi na jedną spomiędzy wielu kwestii, ale lubowaniem się w jednej wyłącznie, i lubowaniem złowrogim i szkodliwym zarówno dla społeczeństwa jak i dla sztuki, która sponiewierana w buduarach, traci dwa kardynalne warunki: dobro i piękno, a zachowuje tylko nagą, obrzydliwie realną i sprzeczną z naturą prawdę występku.

A cóż się dzieje z krytyką? gdzie jest? i co mówi? czy szczeka potrójną paszczą jak cerber? czy chłoszcze eumenidowymi rózgami? czy sądzi, czy się oburza, czy idzie w ciemnościach z pochodnią w ręku?
Nie! Przyzwyczaiła się i do obrazów, i do ich sensu moralnego. Przyzwyczaiła się i koniec. Nie baczy, jakim jest obraz, ale jak zrobiony. Więc im więcej w nim pozorów rzeczywistości, tym lepszy. Jest to krytyka formy, ale nie wyższa i obszerniejsza krytyka treści. Zamiast stawiać potężne żądania - rozpatruje tylko to, co jest, a przez to zniża się, w miarę jak zniża się i sztuka, i karłowacieje z nią razem. Zagrzęzłszy po same swe krytyczne uszy w analizie szczegółów i szczegółków, utraciła zdolności syntetyczne, w obszernym znaczeniu tego wyrazu. Nikt i tam nie buja, nikt nie spogląda orlim wzrokiem z góry na dół, nikt z wysokości chmur i gwiazd nie ogarnia obszarów sztuki, ale zbrojny w lupę lub binokle, rozpatruje szczegóły - i podziwia tak dzieło estetyczne, jak kupiec podziwia towar. - Patrzcie - woła np. krytyk - co to za pyszne miejsce, w którym autor opisuje, dajmy na to, liście na drzewie zupełnie jak prawdziwe! Albo ta kobieta, która właśnie robi nocną tualetę - co za plastyka. - Inny znów krytyk - i to krytyk "Revue des Deux Mondes" - uwielbia we Feuillecie umiejętność zapinania się pod samą szyję. Jak tylko sytuacja poczyna wzbierać tak, że musi pęknąć, on zapina się pod szyję i odchodzi, a ty, czytelniku... Niech cię tam porwą dreszcze, to już twoja rzecz - on zapina się i kwita. Kiedy bohaterka staje już na progu uczciwości, a bohater na skraju honoru - pan Feuillet zapina się. Co za takt! co za delikatne uczucie przyzwoitości! A gdyby tak kurtyna w takim drażliwym miejscu nie spadła, cóż by było? Co za takt! Oto i próbka krytyki. Ale ty, czytelniku, nie możesz się opędzić myśli, że skoro się pan Feuillet w danej dopiero chwili zapina, więc przed ową chwilą tualeta jego nie musiała być w porządku. I masz rację - a że masz, za dowód może posłużyć większa część jego utworów.
O talencie i utworach Feuilleta najrozmaitsze krążyły i krążą zdania, w ogóle jednak więcej pisarz ten znalazł kwiatów niż cierni na swej drodze. Co do nas, przechylamy się na stronę tych, którzy go sądzą surowo. Bądź co bądź różny od innych pisarzy skalą talentu, środkami artystycznymi, formą zewnętrzną, podziela on jednak w ogóle błędny kierunek beletrystyki francuskiej. Wspomnieliśmy już, że przedmiot jego utworów i strona ich moralna są takież same jak u większości francuskich pisarzy. Feuillet potrafił zręczniej od innych wymykać się krytyce, bo wykwintny z natury, umiał obrazy pełne wyrafinowanego zepsucia przysłaniać gazą pewnej wytworności i dobrego tonu. Bywał często niemoralny, ale ani razu nie był trywialnym. Zawraca to trochę w głowach krytykom. Stary Jules Janin, który na beletrystykę francuską patrzył bardzo trzeźwo i który częstokroć bardzo gorzkie prawdy mawiał jej w oczy, dziwnie jednak był czułym na taką delikatność uczucia, nawet w zepsuciu. Zresztą Feuillet jest to prawdziwy talent. W utworach jego uderza nas naprzód wysoka obiektywność występująca prawie wszędzie, zarówno w przedstawieniu złego jak dobrego. Swój świat wewnętrzny, swoje sympatie i antypatie zachowuje autor dla siebie, ty, czytelniku, masz obraz i nic więcej; patrz i wyprowadzaj wnioski, jakie ci się podoba. Utwory innych pisarzy przeładowane są zwykle tendencją, osoby w nich występujące, charaktery, sceny, bieg rzeczy, słowem: wszystko dlatego zdaje się być wprowadzone, żeby dowieść pewnej zasady, mniej lub więcej żywotnej i ważnej. Feuillet zanadto jest artystą, by miał tak dopasowywać osoby do myśli, jakby tylko dla objaśnienia danego przykładu. Z tego względu wyższym jest o całe niebo np. od Dumasa-syna. Utwory jego albo są obrazami opartymi na artystycznym dostrzeganiu, albo jeżeli w nich jest pewna tendencja, to tendencja ta unosi się nad sztuką jak mgła nad wodą; wypływa ona ze sztuki tak, jak z każdego faktu życiowego wypływa jakiś sens moralny, ale nie jest przyczyną jej bytu - i nie można powiedzieć, aby sztuka istniała tylko przez nią lub dla niej. O dziełach Feuilleta słusznie ktoś powiedział, że są to artystyczne studia z życia. Istotnie, są to studia - czasem nawet po prostu fizjologiczne, jak np. La crise; czasem moralne, z życia mieszczańskiego, jak Montjoye, najwięcej z życia arystokracji. Lekka, salonowa filozofia małżeńska oto przedmiot, z którym najczęściej spotykamy się u Feuilleta. Przedmiot ten posłużył mu za treść do wielu drobnych utworów, będących prawdziwymi cackami, błahymi jak pianka, ale i jak pianka subtelnymi. Autor korzysta w nich z lada sprzeczki małżeńskiej lub z pierwszej lepszej chmurki, z cienia niewiary, aby w wytwornym dialogu cieniować delikatnie charaktery kobiece lub kreślić portrety wykwintnych dam wyższego towarzystwa. Niekiedy zdaje się bronić ogniska domowego, ale w gruncie rzeczy szkodzi mu, przedstawiając zamachy na nie jako kwintesencję życia towarzyskiego, jako dworny wynik dobrego tonu. W ogóle w tych utworach, jak i we wszystkich, forma przenosi o wiele treść wewnętrzną. Podobne są one trochę do pozłacanych, a pustych orzechów: świecą się, a gdy kto je zgryzie, ten w środku znajdzie próżnię zamiast ziarna.
Odmienne natomiast są większe utwory Feuilleta. ów wielki świat arystokratyczny, taki na pozór spokojny, zimny, tak strzeżony przez konwenans, ma jednak swoje przepaści, swoje tajemnice, swoje namiętności, zbrodnie, porywy, swoich tragicznych bohaterów we frakach i tragiczne bohaterki w sukniach z żurnalu. Te to strony dostarczają treści do utworów większych Feuilleta. Osią, koło której wszystko się obraca, bywa tu zwykle kobieta i miłość - nie owa miłość młodzieńca do dziewicy, pogodna, zdradzająca się w rumieńcu jasnym jak zorza, ale owa miłość do cudzych żon i mężów, haniebna, taka zafirankowa miłość z lodowatą na zewnątrz maską, wylęgła z nudów, z przesycenia, z nerwów i ciemności. Oto są takie utwory, jak Dalila, Kryzys, Julia, Julia de Trécoeur, Hrabianka (Petite comtesse), a na koniec i Sfinks. Treścią ich jest albo wprost wiarołomstwo, albo dzikie i rozpętane a chorobliwe uczucia, będące udziałem dusz niewieścich niby energicznych, niepohamowanych, głębokich a tajemniczych. W takich postaciach kobiecych prawdziwie kocha się Feuillet i kreśli je z niezwykłym zamiłowaniem, dlatego też może wszystkie one są w gruncie rzeczy tylko odmiennymi formami jednego typu. Kobieta Feuilletowska jest to zwykle istota nad podziw obdarzona od natury darami ciała i umysłu, namiętna, energiczna i wyższa nad całe swe otoczenie. Ale nie umie ona pogodzić się z warunkami powszedniości. Życie - to zwykłe życie, pełne swoich małych spraw i sprawek, nudne, płaskie, pospolite, pełne obłudy, poziome co do celów, fałszywe i z wierzchu tylko wyzłocone, nie zaspakaja, według Feuilleta, takiej kobiety; nie sprawdza jej pragnień i nadziei, zawodzi ją na każdym kroku, słowem: jakkolwiek brane, nie licuje do jej fizjonomii moralnej, surowej, ale podniosłej. Otacza ją tłum wielbicieli, lecz przez bogów nieśmiertelnych - ona nie stworzona na bohaterkę tuzinkowego romansu! I oto pomiędzy nią i światem zewnętrznym powstaje rozbrat coraz szerszy, a złowrogi i nieubłagany, który musi prowadzić do walki, zatem do klęsk lub zwycięstw, do triumfów lub śmierci.
Do tej pory zgoda z autorem. Zawiązanie takie sztuki zarówno jest dramatyczne jak i pełne poezji. Stara to, ale zawsze równie piękna historia - taka potężna dusza ludzka, łamiąca się z rzeczywistością życia. Ale też tym większe mamy prawo wymagać, żeby dramat tak zawiązany rozegrał się do końca równie poważnie, surowo i szlachetnie. Tymczasem u Feuilleta na nieszczęście prawie nigdy tak nie jest. Cóż bowiem czyni jego bohaterka w owej walce z całym światem? Oto kokietuje go, tak - kokietuje. Jej nie do twarzy starożytny koturn grecki i starożytna powaga; przede wszystkim jest to kobieta dziewiętnastego wieku, najnowszy wyrób salonowej cywilizacji. Powszedniość życia znudziła ją, więc stara się ogłuszyć, odurzyć i zapomnieć o świecie bawiąc się, polując, emancypując, kaprysząc, igrając z marą zepsucia i wystawiając na szwank swoją uczciwą sławę. Mężczyznami pogardza, więc ich wabi, pociąga, kokietuje, udaje miłość, drwi z nich, szydzi, zdradza i oszukuje. Ach! co za słodka zemsta! szaleją za nią, nikt nie może jej zwyciężyć, nikt zrozumieć, nikt odgadnąć, prawdziwy to Sfinks, tajemniczy, straszny, niezbadany.
I oto tragedia przybrana w błazeńską czapkę, demon zmieniony w modną damulkę, świątynia grecka w buduar, tragiczne peplum lub toga w turniurę. Co za oryginalność! Niech żyje tragedia dziewiętnastego wieku! A teraz czegóż żądać od takiej bohaterki i jak ją sądzić? Na świecie istnieje logika, ale ona ma swoją logikę; na świecie istnieje uczciwość, ale ona zbyt niepospolita, by miała rządzić się prawami zwykłej uczciwości. Na świecie istnieje prawda, ale ona kłamie sobie i ludziom. He! co tu zresztą mówić, kiedy demon i sfinks, i kobieta, i dama zarazem. Wygodna zaiste bohaterka, zwłaszcza dla autora. Ile razy popełni głupstwo lub nieuczciwość, a widzowie pytają: co to jest? autor palec na usta, i cyt! - to (powiada) sfinks. A teraz pytanie, jak kończy taka lub podobna bohaterka, boć przecież musi kończyć? Oto przy dźwiękach serenady czy też barkaroli odjeżdża z młodym tenorem - to Dalila; oto z rozpaczy, że ktoś nie wierzy w jej moralność, oddaje się pierwszemu z brzegu - to Hrabianka; oto na koniec kokietuje cały świat, kocha się w cudzym mężu, przyjaźni się z jego żoną, chce uciekać jeszcze z kimś trzecim, doznaje stu dobrych i stu zbrodniczych poruszeń duszy; wreszcie zażywa truciznę, przewraca oczy i umiera - to Blanka de Chelles albo inaczej Sfinks.
Bliższych szczegółów tej ostatniej sztuki nie widzimy potrzeby podawać, treść jej bowiem moralna i sam przedmiot niczym nie różnią się od zwykłych tematów, jakie podnosi i obrabia Feuillet. Jeżeli zresztą jest jakaś różnica, to leży ona chyba w tym, że w poprzednich utworach tego pisarza, mimo ich wad, widnieje jednak potężny talent, który od czasu do czasu rozświeca światłem prawdziwej poezji owe gorączkowe postacie. W Sfinksie nie znać tego talentu. Poezja zbawia Dalilę i czyni z niej nawet prawdziwe arcydzieło sztuki. Urok poezji zbawia mroczną a nieszczęsną Julię de Trécoeur - w Sfinksie nie masz poezji. Julia de Trécoeur to demon, Blanka to loretka. Ponad innymi utworami Feuilleta unosi się, niby dymek, jakaś myśl moralna - w Sfinksie nie ma tej myśli. W innych utworach bije w oczy niezwykła jedność wewnętrzna i składność w zawiązaniu i prowadzeniu sztuki, tu wątek rwie się kilkakrotnie, a autor musi wiązać rzecz na nowo, musi z pomocą obojętnych figur podtrzymywać mdlejącą intrygę, by jako tako dojść do końca.
Słowem: Sfinks zachował wszelkie wady dawniejszych utworów Feuilleta, a nie ma ani jednego z ich dawnych przymiotów. Jest to niby kwiat zwiędły - zachował kształty kwiatu świeżego, ale brak mu właśnie świeżości, barwy i woni.
A jednak na scenach francuskich Sfinks cieszy się ogromnym powodzeniem. Kto zna tamtejszą publiczność, ten ma klucz do zagadki. Oto panna Croizette w roli Blanki, kiedy się truje w ostatniej scenie, wówczas rzuca się w konwulsjach, pieni, przewraca oczy, blednie, kona z całą okropnością konania, sztywnieje - i wreszcie przed oczyma widzów staje trup z otwartymi oczyma i zsiniałymi ustami. Daje to na nerwy. Zagadka rozwiązana.
Zbierając w jedno, cośmy o Feuillecie z powodu jego ostatniego utworu powiedzieli, dochodzimy do przekonania, że mimo całego swego talentu pisarz ten poniżył i zniewieścił sztukę francuską, zamknął przed nią szersze horyzonty i sponiewierał ją w buduarach. Nie masz w nim uczuć prostych, nie masz naturalności i prawdy. Światło jego to światło nie słońca, ale gazu. Sztuka jego to sztuczna cieplarniana, chociaż wykwintna roślinka, której by wyparła się natura. Młodzieńca, który będzie czytał jego utwory, nie przejdzie dreszcz zapału, nie uleci mu dusza na skrzydłach wyobraźni "ponad gwiazdy i planety" i ani do głowy mu przyjdzie "ludzkości całe ogromy przenikać z końca do końca". Feuillet nie zachwyci i nie porwie nikogo. Mimo woli przychodzą na myśl słowa poety:

Jego dźwiękiem, jego mową
Nie odetchnie pierś szeroka,
Nie pomyśli jego głową,
Skier nie weźmie z jego oka.

Przeciwnie: dzielna, surowa, męska dusza odepchnie taką sztukę, która rozhartowywa serca, miękczy obyczaje, zniewieścia umysły, łatwo upaja jak narkotyk, ale jak narkotyk osłabia. Kto dla swego ogółu czuje potrzebę Tyrteuszów ten będzie pogardzał Feuilletami. Feuillet zapomniał, że poza kobietą, poza fizjologią jej popędów, poza miłostkami salonów, poza przeciwnymi naturze namiętnościami i wyrafinowaniem zepsucia jest świat inny, szeroki, jasny, powietrzny, gdzie świeci słońce, księżyc i gwiazdy. Czy nie dochodziły go głosy z tego innego świata? czy nie dochodził go szum mórz, wichrów i lasów, a czasem okrzyki bojowe, czasem śpiew słowików lub fujarka pastusza?
Czy nie zatęsknił za naturą, prostotą i prawdą? Tak! były i w jego życiu takie chwile. Posłuchajmy jednej sceny z Dalili. - Jesteśmy w Italii. Na dworze noc czarowna, pogodna, przejasna. W dali łkają fale jeziora; księżyc świeci, pachną gaje pomarańcz; wszędy cisza, słodycz i ukojenie. Na scenę wchodzi Roswein. Przed chwilą wyszedł z teatru bezprzytomny, odurzony, upojony oklaskami, oczarowany oczyma Dalili. W ręku trzyma jej chustkę. Ta chustka to symbol rozkoszy, szału, oklasków, dymu kadzideł i zmysłowych upojeń. Ta chustka ciągnie go do księżnej Falconieri, do Dalili, do jej buduarów, ku jej objęciom i pocałunkom. To jedna droga. Ale jest i druga. Oto w uszach brzmią mu słodkie, a smętne słowa nauczyciela: "Rosweinie! Bóg ci dał wszystko, ty mu oddaj jedno - bądź cnotliwy." Rosweinowi zdaje się, że teraz powtarza mu to cała natura: "Bądź cnotliwy, kochaj tylko sztukę, a z nią i prawdę, i prostotę." Tak mówi ta święta noc, tak szumią gaje, fale, tak śpiewają słowiki, tak szepczą gwiazdy i cały firmament niebieski. Czarny i biały duch kłócą się teraz o jego duszę; dwie syreny wabią go w dwie przeciwne strony: Roswein waha się, walczy, cierpi, pasuje ze sobą i wreszcie idzie rzucić się w objęcia Dalili.
Feuillet może nie spodziewał się, że w tym obrazie skreślił własną historię; Roswein to on sam. Bóg mu dał wszystko - a chciał tylko od niego cnoty; z jednej strony wabiła go prawda, natura i prostota, z drugiej - salony, modne kobiety, czcza sława, oklaski i upojenia zmysłowe. Feuillet zawahał się i... rzucił się w objęcia Dalili.

Pierwodruk "Niwa", 1874, t. 6, str. 578-586

[powrót]