Henryk Sienkiewicz

Nowele Walerii Soleckiej

Przedmowa

Wyznaję, że gdy mnie proszono o napisanie kilku słów przedmowy do niniejszej książki, nie wypadło mi to w porę. Byłem zajęty inną pracą, od której z trudnością tylko mogłem się oderwać. Autorki ani jej prac nie znałem; słyszałem, że niedawno wystąpiła na pole literackie, wiadomo zaś, że pierwsze wystąpienia bywają w najlepszym razie dobrą zaledwie wróżbą, niezmiernie zaś rzadko objawami zasługującymi na ściślejsze studia.
Z tym wszystkim nie miałem ani siły, ani chęci odmówić, bo o tę koleżeńską przysługę prosił mnie utalentowany rzeźbiarz Błotnicki, bliski mój znajomy, a zarazem mąż zmarłej przed niedawnym czasem autorki. W tych warunkach odmowa byłaby zbyt dla niego bolesną. Sam mi oświadczył, że na wydanie prac żony patrzy jak na ostatni względem niej obowiązek, a zarazem jak na akt czci i pamięci dla zmarłej. Wobec tego zabrałem się natychmiast do czytania korekt.
Zabrałem się jednak z pewnym strachem. Myśl, że utwory te pokrywa świeży całun, a do tego i świeża boleść ludzka, utrudniała dziwnie moje zadanie. Jakże tu przyjść, uchylić całun i rozpocząć zimną analizę, która będzie może raniła ową boleść? Z drugiej strony - co napisać, jeśli okaże się, że te pierwsze próby są czczym, nie zasługującym na żadną uwagę objawem powszechnej, zwłaszcza u kobiet, gorączki literackiej? Co napisać, jeśli dostrzegę, że nie ma w nich nic oryginalnego, że to tylko słabe odbicie przeczytanych książek, zasłyszanych pojęć i zapożyczonych sentymentów, wtłoczone w konwencjonalną formę powieści? Wszakże tak bywa najczęściej. Są przecież autorowie, nawet zażywający pewnej wziętości, którzy całe życie nie dają inaczej nic, jak z drugiej ręki.
W miarę jednak jak czytałem książkę, obawy moje zmniejszały się i wreszcie znikły. Są to pierwsze próby? Tak! Dużo w nich nierówności. Sama faktura chwilami jest, bo musi być, naiwna. Ale od pierwszego rzutu oka zaraz spostrzeżesz, że mają one jeden pierwszorzędny i nieoceniony przymiot, którego często nie posiadają utwory nierównie lepiej zrównoważone, to jest: szczerość. Autorka nie dlatego pisze, że przed nią napisał ktoś taką a taką powieść, taką a taką nowelę, stworzył taki lub owaki efekt, poruszył pewną tezę, ale dlatego, że bezpośrednio odczuwa życie. To nie są wypracowania na wymyślony temat, to są wrażenia z pierwszej ręki, takie żywotne, że rozsadzają nawet tę konwencjonalność, która leży koniecznie w samej formie powieści lub noweli. W pierwszej powiastce pt. On i Ona, forma załamuje się co chwila, nawet ze szkodą jasności.
Autorka opowiada nam o niezgrabnym, zakochanym ułanie, który zagapiwszy się podczas balu na ukochaną dziewczynę, podarł szablą jej suknię, tak że musiała się cofnąć z zabawy. Otóż rzecz przedstawiona jest z początku narracyjnie, gdy wtem - najniespodzianiej - autorce przerywa sam ułan i mówi dalej; potem znów wraca sposób narracyjny, potem znów przerywa go bohaterka i tym podobnie; widać tu brak wprawy pisarskiej, ale za to jakże ten ułan i ta dziewczyna kochają się serdecznie! Czytelnik dowiaduje się o tym nie od autorki, ale zgaduje sam i odczuwa to tak silnie, że ta zakochana para chwyta go za serce, jakby ją znał dobrze i od dawna.
Miłość tam świeci jak słońce, grzeje jak ogień, różowią się nią wszystkie stronice. Jakim sposobem autorka potrafi dać czytelnikowi takie wrażenie? jak się to robi bez jej zapewnień i długich tyrad? - to jest moc talentu, to są te dotknięcia drobne, uchodzące uwagi czytelnika, które jednak sprawiają, że dane uczucie staje się nie chłodnym opisem, ale gorącą życiową prawdą. Twórca musi sam czuć szczerze, to warunek konieczny, ale musi także umieć to oddać w ten sposób, żeby cechy prawdy i rzeczywistości nie pozostały w drodze między głową a piórem. Ta umiejętność jest rzeczą wrodzoną, tego się nauczyć nie podobna, bo to nie tylko moc, ale i tajemnica talentu.
Nieraz już zauważono, że wielka łatwość pisania źle wróży o przyszłości autora. Być może, że tak jest. Prawdziwy talent często szamoce się początkowo z formą jak jeździec z dzikim koniem, ale rychło zmaga ją i czyni zarówno posłuszną jak karną. Ilekroć o tym myślę, przychodzi mi na pamięć wiersz Wiktora Hugo, poczynający się od słów:

I chwyciłem go za uzdę
I ciągnąłem całą siła
Że aż wysilenie bruzdę
Między brwiami mi zrobiło.

Autorka przechodziła niewątpliwie przez podobne wysilenia, które widoczne są jeszcze w obrazku: Jej dziecko. W końcu przyniosły one jednak plon obfity. Bije to w oczy w następnej zaraz nowelce: Kraseńka. Jest to niewątpliwie najlepsza rzecz w tym zbiorze, Tak nawet dobra, że ją bez żadnej przesady można uważać za perełkę w swoim rodzaju. Wszystko tu zaobserwowane wprost z życia. Prawda charakterów równa się prawdzie otoczenia. Pewna już sobie ręka kreśli ten wizerunek wsi rusińskiej i chłopskiej niedoli, a tym pewniejsza, że wiedzie ją serce. W poprzednich nowelach uczucie biło tak żywo, że narzucało się z nieprzepartą siła czytelnikowi, ale brakło im jednej rzeczy: obrazu. Tu już jest obraz - i to nie przemalowany z byle wzoru, ale wprost z natury, biegle i z sumiennością flamandzką. Wioska, chata, ludzie, kreśleni są tak, że i sama rzeczywistość niewiele plastyczniejsze mogłaby dać wrażenie.
Na pierwszy rzut oka wydaje się nawet, że autorka pod wpływem nowszej francuskiej powieści goni do pewnego stopnia umyślnie za realizmem. Tak jednak nie jest. Nie ma tam ani pod tym, ani po innym względem, żadnej przesady i naciągania, żadnej ukrytej myśli, by jaskrawością barw zdobyć sobie opinię "polskiego Zoli". Realizmu jest tyle, ile potrzeba, ile z natury rzeczy wynika, a raczej, mówiąc innymi słowy: wszystko jest tam realne o tyle właśnie, o ile życie jest realne, co nie tylko nie wyłącza poezji, ale ją wprost zawiera. Ten wiejski obraz jest wzruszający, a zarazem straszny. Chłopka, zakochana w mężu-pijaku, znosi niemal wesoło jego brutalne obejście się, jego razy, zabija go jednak w uniesieniu, gdy ów chce po pijanemu wyprowadzić do Żyda i przepić Kraseńkę, krówkę, żywicielkę całej rodziny. Tym to bardziej wzruszające i tym straszniejsze, że takie proste. Wszystko się tak dzieje, jak się musiało dziać. Kobieta porwała kół z płota i zabiła niechcący. Ludzie otoczyli ją zaraz i pytają:
- Toś ty jego, Motro, zamordowała?
A ona stoi zmieniona w kamień, bez ducha! wreszcie z strasznym krzykiem rzuca się na stygnące ciało Andrucha, od którego odrywa ją dopiero... żandarm.
I koniec. Ale ten koniec czyni na czytelniku wrażenie otchłani. W ową przepaść wpadnie ta chata, te dzieci bez żadnej opieki, stary dziaduś sparaliżowany, który z głodu zamrze pod płotem. Morze nędzy i łez! W tym wszystkim ani jednego napuszczonego wyrazu, żadnych koturnów. Tak piszą talenty, które znalazły swą drogę i idą pewnym krokiem do wziętości, powodzeń i sławy - o ile nie do grobu.
Różowy pokój - to historia kobiety, która kochała i której ukochany zmalał nagle w oczach do lichego człowieka. Dramat leży w tym, że w podobnych razach na nic się nie przyda przebaczenie. Pozostaje tylko codzienny obowiązek, który cięży na ramionach jak krzyż. Tysiące kobiet przechodzą podobnie przez życie - i to nadaje znaczenia tej powiastce.
Lepszy od niej jednak jest Amor. Odkładając na bok sam pomysł, są tam rzeczy i typy opisywane wybornie. Pod taką sceną, jak przyjazd trupy aktorów do małego miasteczka lub jak przedstawienie, podpisałby się chętnie niejeden znany literat. Aktorka Mucha jest swego rodzaju kreślonym po daudetowsku typem. Pomysł, może nieco dziwaczny, zbyt złożony jak na nowelę, przydałby się raczej do jakiejś obszerniejszej, w rodzaju Dickensa, powieści. Ale oryginalność jego nagradza braki. Natomiast w robocie widać wszędy ową szczególną zdolność autorki do kreślenia obrazków rodzajowych, pełnych właściwego sobie charakteru, widać również obok głębokiego uczucia bystry zmysł obserwacyjny, chwytający w lot wszystkie te drobiazgi, które razem wzięte, nadają rzeczom i ludziom właściwy typowy koloryt.
Tymi przymiotami odznacza się i mały obrazek, zatytułowany: Moje pierwsze zamówienie. Młody artysta opowiada tu, jak malował portrety rybaka z Nadwiśla i jego żony. Czytelnik po ukończeniu powiastki powiada sobie, że jedno jest pewne: oto, że autorka skreśliła te portrety doskonale. Czyta się to z tym większą przyjemnością, że rzecz jest od początku do końca wesoła. Wobec wszystkich prac autorki wygląda ona jak śmiech na twarzy - prawie zawsze smutnej.
W ogóle z tych utworów przebija głęboki, graniczący z pesymizmem smutek. Są krytycy, którzy biorą ów pesymizm za złe młodym autorom. Można by jednak spytać w ich imieniu, skąd mają nabrać otuchy, skoro w ich sercach nie ma jej ani atomu. Życie nasze ogólne aż nadto usprawiedliwia owe minorowe tony. Co do autorki tych powiastek, może do powszechnych powodów łączyło się w niej jeszcze przeczucie bliskiej śmierci. Kto wie, czy z chwilą, w której po licznych, zwykłych prawdziwym talentom zwątpieniach poczuła i przekonała się, że mogłaby coś zrobić na niwie literatury - nie poczuła jednocześnie, że te pierwsze jej utwory są zarazem i ostatnimi.
A wobec tej tragedii nawet ludziom obcym trudno się powstrzymać od szczerego żalu. Patrząc na te obrazki jako na zapowiedź, każdy musi przyznać, że ta zapowiedź była niezwykłą. Szczerość, uczucie, zmysł obserwacyjny, dar plastycznego słowa, słowem, wszystkie przymioty wróżące doniosłą przyszłość, rzadko kiedy pojawiają się w takim stopniu w utworach pisarzy dopiero wstępujących na literacką drogę. Co by być mogło, gdyby przymioty owe zdołały dojrzeć zupełnie, gdyby je poparło doświadczenie, wprawa i doskonalący się z każdym rokiem smak artystyczny?
Tym większy żal ogarnia, gdy się pomyśli, że ta młoda ręka trzyma już nie pióro - ale krzyżyk.

Pierwodruk W. Solecka: "On i ona". Nowele. Lwów 1890, s. I-XV.

[powrót]