Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XVIII

Młodzieniec złoty i pozłacany - Cyrk - Benefis pani Salamońskiej - Benefisy przyszłości - Pani Keller i trupa francuska - Giroflé
i Girofla - Profesor Buchwaldy i afisze - Do Warszawy - Czy sposób, w jaki Gmina Ewangelicka zarządza funduszami, może
być powodem dyskusji literackiej - Panna i znak zapytania - Berlińskie sposoby - Pomarańczowa skórka i literat - Złe
obyczaje - Saski Ogród - Gaz i roślinność - Święta - Stary obyczaj i nowy współzawodnik

Czy mamy złotą młodzież? Nie! Mamy tylko pozłacaną. Prawdziwy złoty młodzieniec szalał, hulał, pił, grał w karty, wyrzucał pieniądze, umizgał się do kobiet, słowem, popełniał mnóstwo głupstw i niedorzeczności, ale miał jedną dobrą stronę: oto posiadał żywe uczucie honoru, które było dla niego tym, czym jest pochodnia dla błądzącego w ciemnościach, tym, czym jest złamek masztu dla rozbitka rzuconego na rozhukane fale morskie. Trzymał się honoru oburącz, a choćby życie rzucało nim jak piłką, nie puszczał się. To był jego canon. Czasem też, wedle herbowej dewizy: łamał się... nie giął się nigdy. Przy tym był to zwykle pan z panów; ot! młody orlik z rycerskiego gniazda. Tradycja nie pozwalała mu zbyt zbaczać z drogi, po której chodzili ojcowie. Swoją drogą jako stateczny obywatel kraju nie bywał wiele wart, marnował ojcowiznę, ale błądził zwykle głową nie sercem. Źródłem jego wad, ale zarazem i niektórych przymiotów było, że jak mówi poeta: "Bujnie czuł za trzech ludzi, a więc żył potrójnie". Owóż więc kipiał nadmiarem życia. Owo poczucie honoru nie zawsze umiało go utrzymać na drodze czystej moralności - wcale nie! Nie chroniło go od lekkomyślności, zboczeń i błędów. Bywał wielkim oczajduszą i urwiszem. Biada ci, nieszczęsna a przystojna kobieto, czy to panno, czy wdowo, czy mężatko, jeżeli spotkał cię na swej drodze. Poczucie honoru nie broniło mu usadzać się na twą cnotę. Biada ci także, brodaty Szmulu, Lejba lub Lejzorze, jeżeli zbyt natrętnie upominałeś się o swoje, krwawą pracą zarobione dziesięć od sta na miesiąc! Często i nie odebrałeś swego na czas, często i nie wyszedłeś na sucho! Jednak toż samo poczucie honoru, tak elastyczne względem następstw buduarowych i Żydów, bywało nader nieelastyczne pod wielu innymi względami. Nie broniło od głupstw, wybryków, szaleństw, błędów, ale broniło od podłości. Złoty młodzieniec splatał głupstwo, ale nie cofnął się, gdy przyszło nadstawić głowy. Sam bałamucił kobietę, ale dał się posiekać w sztuki, gdy chodziło o jej honor. Przy tym w żyłach miał ogień zamiast krwi. Pił dobrze, ale bił się jeszcze lepiej. Strzelał się i rąbał jak prawdziwy szlachcic. Była to dziwna mieszanina szałapuctwa i rycerskości. Gdy przeważała rycerskość, stawał się poetycznym. Prawdziwy złoty młodzieniec ma swoje dzieje. Historia pamięta go, jak strząsając puder i pył bojowy z żabotów, wołał na Anglików: "Panowie, strzelajcie!" Innym razem brał szturmem działa, których nieglansowane rękawiczki wziąć nie mogły. U nas historia złotego młodzieńca ma swoje wieczorynki "Pod Blachą", ale ukazuje go także na spienionym koniu, wśród huku dział, dymu i połysków szabel, jak ranny, ociekły krwią, skacząc w nurty rzeki szepcze umierającymi ustami: "Bóg mi powierzył honor mych braci - Jemu go tylko oddam". Powieść u nas znalazła w nim swego bohatera w osobie hr. Wilczka. Przysłowie mówi: "Krew, jak dobre wino - burzy się za młodu, tężeje na starość". Słowem, złoty młodzieniec ma swoje cechy, swoją tradycję, swój poetyczny urok, który tym poetyczniejszym się staje, że zwolna pyłem czasu się pokrywa, zwolna zmienia się we wspomnienia, z którymi teraźniejszość i nie idzie, i nie może iść w porównanie.
Albowiem złoty młodzieniec należy już do historii. Obecnie istnieje tylko młodzieniec pozłacany. A wiecie, czym się różni ten ostatni od poprzedzającego? Oto ma wszystkie jego wady, a nie ma jego przymiotów. Proszę was, czy widzicie tego pseudo-gentlemana, który oto jedzie na koniu? Kapelusz ma nasunięty na tył głowy, plecy zgarbione, twarz bladą, a nogi tak wysunięte naprzód i tak palcami odwrócone od konia, że zdaje się, jakoby nogami błogosławił biedne, chude, a długie zwierzę, podobniejsze do przęślnicy niż do bożego stworzenia. Oto dzisiejszy złoty, a raczej pozłacany młodzieniec. Powiedzcież, czy ten gentleman ma w sobie coś rycerskiego? Nic! On ma raczej w sobie coś znudzonego. Blady jest, bo nie spał całą noc; nie spał, bo gdzieś w pobliżu Królewskiej grał w karty i przegrał kilka tysięcy rubli. Przy tym widocznie jest dziś nie w humorze, może dlatego, że kiedy wstał, to jest o godzinie pierwszej w południe, odebrał jakiś niesmaczny list od plenipotenta dóbr swoich. Jak to, więc on ma dobra? Ma albo lepiej: miał - i to niemałe. Po ojcach została mu fortuna co się zowie szlachecka, ale widzicie, jakieś tam trzy części już poszły. Stracił je i co gorsza, sam nie wie, na co stracił. Przegrał wprawdzie sporo, ale nie na grę większa część poszła, ale ot tak, rozlazła się. Żeby był szalał pełną piersią, żeby był wychylił do dna kielich rozkoszy, ale rozkoszy potężnej, palącej jak płomień a estetycznej - mógłby przynajmniej kiedyś, robiąc obrachunek z życiem, powiedzieć jak Salomon: Wszystkiegom użył, wszystko widziałem etc. Ale gdzie tam! ten gentleman nie umiał nawet i używać. Czy wiecie, na kogo tracił i komu zadawał szyku? Oto kelnerom w hotelu, garsonom w restauracjach. Zdarzało się także, ze kataryniarzom wyrzucał po sto rubli przez okno. Kosztowali go także niemało guwernerowie, którzy wprowadzali go w życie i obznajmili z jego tajnikami. Kosztowały go także niemało przedwstępne kroki do serc prymadon baletniczych, które w końcu - o złośliwości ludzka! - wystrychnęły go na dudka. Zresztą sam nie wie, gdzie mu się jakoś wszystko podziewało. Ale prawda! Raz musiał dobrze zapłacić skoczka na linie czy na koniu, od którego, jak twierdzą złe języki, podobno coś oberwał za umizgi do jego żony. I cóż myślicie? Twierdzą, że zniósł to z rezygnacją! Ha! Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Z jakim przestajesz, takim się stajesz; kto więc żyje za pan brat z klownami, ten się nie obraża o lada co, gdyż, jak wiadomo, klowny nieraz się biją między sobą, a jednak nie obrażają się na siebie. Ale owóż teraz rozumiecie zapewne różnicę między złotym a pozłacanym młodzieńcem. Tamten przy swoich wadach dumny był jak szatan i rycerski, ten jest mniej dumny i mniej rycerski, a jeżeli jest i rycerski, to chyba względem dam cyrkowych.
Co jednak prawda, to prawda: względem dam cyrkowych jest jeszcze rycerski. Oto jeżeli się zdarzy jaki cyrkowy benefis, to dzisiejszy pozłacany młodzieniec płaci choćby po sto rubli za lożę. Trzeba się przecie pokazać. Noblesse oblige - mówi francuskie przysłowie, a przecie benefisy nie zdarzają się co dzień.
Tak jest. Nie zdarzają się one co dzień, jednak przy dobrej woli cyrku i publiczności mogą być dosyć częste. Oto, na przykład mieliśmy niedawno benefis pani Salamońskiej. Na pierwszy rzut oka dziwny to nawet benefis, boć zdaje się, że p. Salamońska, jako żona właściciela cyrku, ma co dzień benefis. Bodajże cię! Prawda! Jużci dochody z cyrku co dzień idą dla p. Salamońskiego i p. Salamońskiej, ale swoją drogą, benefis ma tę rację bytu, że podczas zwykłego przedstawienia płaci się np. loża rubli sześć, a podczas benefisu tak pełnej wdzięków osoby nie wypada szykownej młodzieży dać mniej za loże jak rubli srebrem sto. Rozumiane w ten sposób, benefisy wydają się tak racjonalne, że nikt nie powinien się dziwić, jeżeli w przyszłości będzie drugi benefis p. Salamońskiego, trzeci - małego Fredego Salamońskiego, a czwarty tych nawet jeszcze mniejszych od Fredego istot, którymi dobrotliwa Opatrzność może w przyszłości obdarzyć pana i panią Salamońskich.
Tymczasem, nim owe przewidywane benefisy nastąpią, ważne zmiany gotują się w cyrku. Większość osób, składających go do dziś, wyjeżdża, a natomiast przyjeżdżają nowe siły, aby emulować z teatrem, z teatrzykami ogródkowymi i ze wszelkiego rodzaju mniej więcej przyjemnymi i mniej więcej kosztownymi widowiskami, jakimi obdarza nas corocznie sezon letni..
Z teatrem, a raczej z dwoma stojącymi naprzeciw ratusza, emulować co lato nie trudno. Dziś już usiedzieć tam nie podobna, a cóż dopiero, gdy nadejdą coroczne upały i poczną wygrzewać grube, ciężkie i zaduszne mury pomienionych gmachów. A jednak znajdują sie odważni przedsiębiercy, którzy chcą przez lato urządzać tam widowiska. Pisma doniosły przed kilku dniami, że przybywa trupa francuska pod dyrekcją pani Keller i będzie dawać przedstawienia w Teatrze Wielkim. Widocznie pani Keller albo nie lęka się gorąca, albo, jak większość Francuzów - sądzi, że u nas zima trwa dziesięć miesięcy, a wilki i niedźwiedzie latają po ulicach napadając niebacznych przechodniów.
Zanim wszakże Francuzi przyjadą, w teatrze - zapewne w Letnim - mają niezadługo przedstawić buffę Giroflé i Girofla. Nie przesądzając muzyki tej operetki, o której nasz specjalny sprawozdawca muzyczny wyda zapewne sąd odpowiedni, pomówimy o samym librecie sztuki. Donoszą, że jeden z tłumaczy już podobno zajął się przekładem tego arcydzieła, które przed rokiem mieliśmy sposobność oglądać na jednej ze scen zagranicznych. Przypominamy sobie, iż z trudnością by przyszło między wszystkimi libretami buff znaleźć choć jedno równie niedorzeczne. Pewni rodzice - ojciec safanduła, matka Herod - mają dwie córki, Giroflé i Girofla, podobne do siebie jak dwa ziarnka grochu. Obie panny wychodzą jednocześnie za mąż: jedna za przystojnego Hiszpana, druga za Maura czy Murzyna, prawdziwego afrykańskiego goryla, który ryczy, zamiast mówić, wyszczerza zęby, ustawicznie wydobywa zza pasa jatagany; słowem, gotów bić, zabijać, kaleczyć z lada powodu. Tymczasem natychmiast po ślubie korsarze porywają oblubienicę goryla. Na szczęście jednak goryl nic o tym nie wie. Ale rodzice boją się mu powiedzieć, gdyż natychmiast uczyniłby z nich jatki. Cóż się więc dzieje? Oto pozostała Giroflé udaje zarazem i porwaną siostrę. Rodzice szukają porwanej na gwałt, a tymczasem tak manipulują pozostałą, żeby każdemu z nowożeńców zdawało się, że jest w posiadaniu swej małżonki. Hiszpan jednak, który wie, co się dzieje, warunkowo zgadza się tylko na taką rolę dla swojej żony; całym więc staraniem rodziców jest, żeby zastępstwo owo nie wyszło z pewnych nader umiarkowanych granic. Tymczasem innego widocznie zdania jest czarne bydle afrykańskie, które ryczy na widok nadobnej swej małżonki i nie rozumie, dlaczego ustawicznie ktoś mu włazi w drogę. Gniew jego wzrasta i już już ma się zmienić w ogólną rzeź, gdy na szczęście zatracona Girofla znajduje się i wszystko kończy się pomyślnie. Taka to akcja i jej perypecje stanowią treść tej sztuki, którą się Francuzi i Belgijczycy zachwycają, a którą, prawdopodobnie, skłonna do zachwytów Warszawa nie mniej zachwycać się będzie, zwłaszcza jeżeli świetność wystawienia dorówna choć w części zagranicznemu.
Co do innych nadzwyczajności, które ustom naszym ani razu przez całe lato nie dozwolą się zamknąć, niepoślednie miejsce zajmuje także słynny magik i czarodziej indyjski profesor Buchwaldy, którego przyjazd zapowiadaliśmy naszym czytelnikom w jednym z poprzednich odcinków. Obecnie przyjazd ten zapowiadają już afisze. Na afiszu przedstawiony jest w drzeworycie sam profesor Buchwaldy, jak trzyma w ręku swoją własną głowę, która to sztuka ma stanowić kwintesencję jego przedstawień. Sztuka, nie ma co mówić, jest piękna; sądzimy jednak, że wkrótce i my potrafimy jej dokazać. Teraz profesor trzyma się za głowę, gdy zaś odjedzie, wówczas porachowawszy, ile od nas wyniósł grosiwa, my porwiemy się za głowę, profesor zaś będzie trzymał się za kieszeń. - O miły Albionie mój! - woła mówiąc o Anglii Thackeray - kiedyż nauczysz się trzeźwo patrzeć na rzeczy i miotłę poczniesz nazywać miotłą! - Miła Warszawo! - wykrzykuję i ja śladem Thackeraya - kiedyż nauczysz się trzeźwo patrzeć na rzeczy i nie pozwolisz się wyzyskiwać wszelkiego rodzaju drapichrustom i wydrwigroszom! Oto niedawno kazali ci płacić za słuchanie, jak wyją psy niemieckie przy fortepianie; a gdy się wreszcie za swoje pieniądze przekonałeś, że przy fortepianie wyją tak jak i bez fortepianu, czyli że przy fortepianie wyją tak samo jak przy śmietniku na podwórzu - czego zresztą zawsze darmo możesz słuchać - gdy to, mówię, minęło, przyjechał Gassner. Gdy ten dawszy ze dwieście nieodwołalnych ostatnich przedstawień wyjechał - przyjeżdża z zapasową głową Buchwaldy. Widzisz, on ma zapasowe głowy - a iluż spomiędzy mieszkańców...
No, to znowu inna kwestia, której wolę nie poruszać w obawie, aby nożyce nie ozwały się echem na jakim stole... choćby redakcyjnym. Nie mówi się o pewnych rzeczach bez niedyskrecji. Z drugiej strony, wiadomo jest, że np. gdzie panuje epidemia, tam również nie mówi się o niej wcale albo przyciszonym głosem, z palcem na ustach. Nie czynię tu żadnych zastosowań, ale wolę być ostrożnym, albowiem od czasu jak dowiedziałem się, że sposób, w jaki Gmina Ewangelicka zarządza swoimi funduszami, nie może być przedmiotem dyskusji dziennikarskiej - doprawdy sam nie wiem, o czym mówić wypada, a o czym nie wypada. Patrzcie, państwo! A ja właśnie myślałem, że sposób, w jaki gmina nie tylko ewangelicka, ale i każda inna zarządza swymi funduszami, nie tylko może być, ale i powinien być przedmiotem dyskusji dziennikarskiej. Rozumowałem tak: gmina otrzymuje zasiłek z loterii fantowej; na loterie fantowe uczęszczają, bez różnicy, zwolennicy wszelkich wyznań, ani jedno bowiem wyraźnie uczęszczać na fantowe loterie nie zabrania. Ergo: gminie zasiłek daje publiczność, ergo: publiczność ma prawo wiedzieć, w jaki sposób gmina zasiłku używa oraz jakie są najlepsze używania go sposoby. Że zaś, na koniec, publiczność może dowiedzieć się o tym przez prasę, zatem prasa ma prawo i obowiązek o podobnych rzeczach dyskutować.
Zdaje się, że wniosek prosty i logiczny, a jednak - jak to pozory mylić mogą! Widocznie, jak np. w Miechowie, rajcy mają swój własny, miechowski smak artystyczny, który im każe starożytną kościelną kopułę nowożytną statuą przeciążać, jak w Lublinie i w każdym mieście istnieje miejscowy rozum, tak i w Warszawie każda gmina ma swoją własną logikę, w niczym od ogólnej niezależną. Taka decentralizacja logiczna może mieć nawet swoje dobre strony; dla mnie jednak, jako dla felietonisty, wielce jest niedogodną, nakazuje mi bowiem każdą rzecz inną mierzyć miarą i odbiera zaufanie w felietoniczną wolność mówienia o wszystkim, o czym mi się tylko mówić podoba.
Onieśmielony w ten sposób, nie wiem np., czy wypada stawić mi pytanie koleżance mej, pannie felietonistce z "Kuriera Codziennego", dlaczego pisząc - bez żartów - wcale żywo, ładnie, a będąc przy tym panną, podpisuje się znakiem zapytania. W ogóle i panna, i znak zapytania, który nie wiadomo, czy przeszłość, czy teraźniejszość, czy przyszłość, czy na koniec sumę posagową ma wyrażać, jest to kombinacja nadzwyczaj mało sympatyczna i bardzo mało budząca zaufania. W dzisiejszym sceptycznym wieku może to jej, to jest pannie, na zawsze zagrodzić losy, które z pomocą pisania felietonów tylko w nader niedokładny sposób dadzą się ubezpieczyć.
Tak jest! Nad nazwą warto nieraz dobrze się zastanowić, albowiem nazwa - to rzecz niemała. Gdybyśmy np. Nie byli dowiedzieli się uroczyście, że ulica Mazowiecka została przebrukowana na sposób berliński, bylibyśmy pewni, że jadąc np. po owym bruku dorożką przycinamy sobie skutkiem trzęsienia zębami język w sposób arcykrajowy, a nie zagraniczny. Nie mielibyśmy tej pociechy, którą teraz mamy, że jednak nie rdzewiejemy w pyle, ale idziemy naprzód, wprowadzamy u siebie ulepszenia zagraniczne, które potykając się na berlińskim bruku, spotykamy i przypominamy sobie na każdym kroku.
A chodzenie po naszych brukach i chodnikach tym obecnie jest niebezpieczniejsze, że zbliża się lato, tanieją pomarańcze, a zatem coraz większa ilość pomarańczowych skórek będzie nam się plątać pod nogami. Oto niedawno z powodu pomarańczowej skórki o mało nie stał się ofiarą wypadku jeden z najstarszych literatów warszawskich. Wywodzi się z tego i piękna nauka moralna, jak to czasem najmniejsza rzecz bywa upadku wielkości przyczyną i jak okropne są skutki płochości amatorów pomarańcz, którzy jedząc je na ulicy, nie chowają skórek do kieszeni, czym i gospodarstwu domowemu szkodę przynoszą, i bliźniego upadku mogą być przyczyną. A więc:

Dziatki, przestańcie, bo się źle bawicie:
Dla was to jest igraszką, nam chodzi o życie!

a przynajmniej o nogi i nosy, których sobie rozbijać nie mamy wcale ochoty. Zły to zwyczaj, ale ileż to jest złych zwyczajów, o których poprawę na próżno wołamy de profundis! A na przykład ogony damskie, a rzucanie niedopalonych cygar i papierosów, a wiele innych? W Saskim Ogrodzie już od ogonów kurz - całe tumany nawet, a cóż to będzie później, gdy nadejdą upały, gdy resztki wilgoci wyschną! Prawdziwe płucobójsto, wołające o pomstę do nożyc, z pomocą których można by się od ogonów uwolnić.
Ach, ten Ogród Saski! Wystawcie sobie: mimo wysileń zarządu, mimo starań i najtroskliwszej opieki, mimo obdzierania drzew z kory, obijania starą blachą, obcinania gałęzi... rozwinął się i zazieleniał. Że też to jednak przeciw sile natury przy najlepszych chęciach nic poradzić nie można! Zazieleniał, rozwinął się, niedługo zakwitnie - i cóż z nim zrobisz? Ptaki także zdrowe. Piją wodę jakby nic, a co który zapas wypije, to poczekawszy z godzinkę, dla drugiego wróbla się nasączy i tak langsam, langsam, aber gut. Do zbytku nie trzeba się przyzwyczajać - po co się mają rozpijać?
W tych czasach przeprowadzają w ogrodzie rury gazowe. Dotychczas zarząd mniemał, że istnienie rur, a raczej gaz w nich zawarty, niezmiernie szkodzi roślinności; obecnie jednak zarząd zmienił zdanie, albowiem ktoś zwrócił uwagę zarządu, że jeśli gaz zamknięty jest w rurach, tedy z roślinnością nie może mieć najmniejszego, ani bezpośredniego, ani pośredniego związku, a zatem nie może jej szkodzić. Zarząd, puściwszy w ruch odpowiednie organa myślenia, doszedł po lekkim wysileniu pomienionych organów do tegoż samego wniosku i obecnie rury złożone w ogrodzie zostaną lada dzień zakopane, a prawdopodobnie byłyby już zakopane, gdyby nie święta.
Owe święta przypominają mi, że wypadałoby zdać jeszcze sprawę naszym czytelnikom z zabaw i uroczystości na Bielanach. Brak jednak miejsca nakazuje nam odłożyć na później sprawozdanie. Miały owe zabawy współzawodnictwo w zabawach ujazdowskich. Starożytny obyczaj musiał walczyć z nowym, ale jeszcze stary zwyczaj odniósł zwycięstwo, właśnie dlatego, że jest starszy, milszym był sercom warszawian. Czy i w przyszłości tak będzie? Zapewne. Zresztą potem o tym.

[powrót]