Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXIII

Jeszcze wyścigi - Wzruszenia - Połamane nogi - Z przeszkodami - My i Anglia - Gorzka prawda - Fakta - Piękne
projekta - Szosy Miechowskie - Czego brak Miechowianom? - Przyszłość projektu - Bajka o szpitalu - Posiedzenie
Spółki Jedwabniczej - Jedwabnictwo i proboszcze wiejscy - Miliony przyniosła fantowa loteria - Upadek zabawy - Ostatnia

Oto i tydzień wyścigowy skończony. Nie przeszedł on bez dramatycznych wypadków. Aż dwa rumaki padły ofiarą własnej szybkości. W hipodromie rozlegały się strzały rewolwerowe, którymi usiłowano w humanitarny sposób skrócić cierpienia padłych na torze walki klaczek. Piękne damy znalazły sposobność do czułych wzruszeń, do okazania czułości serca, manifestującej się na zewnątrz w tkliwych francuskich wykrzyknikach: O mon Dieu! o ciel! o pauvre Isaura!, do żałosnych ubolewań nad słabością swych nerwów i na koniec do nieśmiało wypowiedzianych nadziei, że i następne, przypadające za dwa dni, wyścigi z przeszkodami, nie przejdą bez pewnych wypadków, które, mój Boże! bądź co bądź, urozmaicają jednak zabawę.
Tymczasem wyścigi z przeszkodami nadeszły i nie sprawdziły tych nadziei. Do wielkiego steeplechase'u stanęło trzy konie, a po przesadzeniu kilku przeszkód wszystkiego jeden biegał w szrankach bez jeźdźca, co nie zdołało rzeczywiście zadowolić głodnej wzruszeń ciekawości. Za to mniej zapalonym amatorom sportu dały wiele do myślenia wyścigi chłopskie, kończące, jak wiadomo, tę szlachetną zabawę. Otóż z wyścigów tych okazuje się po najskrupulatniejszym obliczeniu czasu, jakiego na obieżenie szranek potrzebują konie angielskie i domorosłe chmyzy chłopskie, że różnica na korzyść pierwszych wynosi zaledwie kilkanaście sekund na wiorstę. Tak jest, kilkanaście sekund, a jednak dla tych kilkunastu sekund ileż to zachodu i starań, ile hałasu, ile przeróżnych ceremonii, ile starterów, chorągiewek, meldowań, wagi, ile angielskiego szyku! Tworzą się dyrekcje, sprowadza się dżokejów, zapuszcza się angielskie faworyty, nosi się angielskie paletoty, wyłamuje domorosłe szczęki na angielski sposób po to, ażeby mówić angielszczyzną, którą każda inna narodowość łatwiej rozumie niż angielska; chowa się całe stada długonogich rumaków, wybiera się spomiędzy nich te, które mają nogi najdłuższe, trenuje się je, ludzie i konie pocą się jak nieboskie stworzenia, wyrzuca się rocznie miliony złotych... i wszystko to dlatego, żeby potem przelecieć wiorstę o kilkanaście sekund prędzej, niż to robi, na przykład, niejaki Stacho Kałduniak spod Wilanowa.
Ależ Stacho Kałduniak jeździł na swoim chmyzie cały rok - gentlemeni na swoich folblutach nie jeździli; Stacho orał nim, gentlemeni nie orali; Stacho bronował, Stacho woził drwa do Warszawy, zboże na targ, słowem: Stacho użytkował, gentlemeni ze swoich nie użytkowali - na koniec Stacho wygrał, gentlemenów większość nie tylko że nic nie wygrała, ale nawet potraciła stawki. Wyprowadzam z tego wniosek taki, że niejeden podobny Stacho, mimo że nie rozumie, co znaczy: all right!, mimo że dżokejów nigdy inaczej nie nazywa, tylko «poganami», mimo na koniec, mimo na koniec, że na swego "folbluta" arcy po mazowiecku "hetta" woła i prętem lub postronkiem go popędza, jest jednym z najracjonalniejszych krajowych sportsmenów. Drugi wniosek zaś jest taki, że owe kilkanaście sekund większej szybkości koni angielskich są sekundami najkosztowniejszymi ze wszystkich sekund, z jakich składa się nasze ogólne życie, co przy równie ogólnej biedzie, przy powszechnych narzekaniach, przy długach, przy wiecznych terminach etc. jest wydatkiem podobno absolutnie naszą możność przechodzącym. Co do mnie, ostatecznie sądzę, że jeżeli mamy dość powodów zazdroszczenia Anglii wielu rzeczy, które nieprędko u nas z dziedziny pragnień i pożądań do dziedziny istotnych faktów przejdą, to wcale nie mamy powodów do zazdroszczenia jej sportu, który tam przedstawia się zresztą jako wynik zbytnich, wiodących do ekscentryczności bogactw, u nas zaś jest wypływem chęci naśladownictwa, rozpowszechnionej, prawda, wszędzie, ale nie obfitującej w jakiekolwiek realne owoce.
Nie potrzebujemy owijać w bawełnę prawdy, że zacofani jesteśmy w stosunku do Zachodu pod każdym względem. Nade wszystko jesteśmy goli w porównaniu z tąż zagranicą jak Łazarze. Przemysł nasz jest żaden; na drodze handlowej stawiamy pierwsze kroki; nasi lordowie wraz z całymi ich majątkami mogliby być plenipotentami lordów zagranicznych; nasi posiadacze ziemscy, stanowiący jądro społeczne, wegetują raczej na swych gospodarstwach; nasi włościanie nie umieją czytać i pisać; nasi Żydzi, mimo wszelkich, czysto jednostronnych czy obustronnych usiłowań, są jemiołą na dębie. Tu gromady ludzi ciągną dwa za krótkie końce celem powiązania ich ze sobą, a gdy który się urwie, przewracają się głowami na dół, a nogami do góry; tam znowu łapią rzeszotami wodę; owdzie rzucają groch na ścianę, owdzie budują domki z kart; gdzie indziej kręcą bicze z piasku, tam znów pracują jak owa przysłowiowa Barbara, która " co w dzień uszyje, w nocy rozpara"; a wszędzie więcej - Bóg widzi - o wiele więcej "przygotowań niż dialogu".
Ach! Gdyby to projekta były faktami, czegoż by to nam brakło! Jeżeli piekło jest istotnie zabrukowane dobrymi chęciami i pięknymi projektami, tedy zapewniam was, mili współobywatele, że my, którzy mamy najgorsze w świecie bruki - w Warszawie, dostarczamy ich jak najwięcej i w jak najpiękniejszym gatunku dla Lucypera. Ile tam już tego materiału jest na składzie, tego nikt i porachować nie potrafi.
Dixi! Ale gdy chodzi o fakta, odpowiedź nie tak łatwa, a zamiast odpowiedzi: "cisza i cisza pośród błękitów!" Co u licha! Czyliż nic się takiego nie dzieje, o czym mógłbym wspomnieć z całym uznaniem? Czekajcie, niech sobie przypomnę. Aha! Budują szosy w Miechowskiem; budują wcale nawet nie na żarty, bo za 300 000 rubli. Fakt to niemały, a nawet w dziejach samopomocy powiatowej niesłychany; zachodzi jednak ta drobna okoliczność, że jeżeli istotnie je wybudują, to po pierwsze: nie będą mieli czym po nich jeździć, a po wtóre: nie będą mieli co po nich wozić! - Jak to? - spytacie. Tak to, mili chrześcijanie, widzę w tej chwili żabę, która z całym zaufaniem wyciąga nogę prosząc, by ją okuć. Jeżeli jeszcze nie zrozumieliście, o co chodzi, tedy powiem wam, ale do ucha, tak aby mnie Miechowiacy nie usłyszeli, że w całym Miechowskiem kto wie, czyby znalazł 300 000 rubli gotówką; że nie mają na szosy pieniędzy, a choćby mieli na wybudowanie, nie będą mieli na utrzymanie ich, czyli na konserwację. Powiem wam dalej, że nie mają szpitali, nie mają szkółek, nie mają kas obywatelskich, nie mają straży pożarnych, nie mają żądnej rzeczy, która jego jest, a przede wszystkim: nie mają pieniędzy. Powiem wam dalej, że projekt, jako absolutnie przechodzący fundusze gmin i obywateli, jest po prostu niemożliwy. Słyszałem raz, a nawet słyszałem na pewno, że w pewnym powiecie złożono dość znaczną sumę na wybudowanie szpitala. Cel piękny! Ależ oto, kiedy suma już była, poczęto się spierać, jak wielki ma być szpital. - Jak największy! - wykrzyknął pewien więcej filantropijny niż ćwiczony w czterech działaniach arytmetycznych przewodnik przedsięwzięcia. Owoż postawiono szpital wielki, bardzo wielki, tak wielki nawet, że nie starczyło już pieniędzy na dach, na urządzenie wewnętrzne i na chorych. Są więc mury, nie ma tylko dachu; jest szpital, ale nie ma w nim łóżek i chorych. Ten przykład niechaj objaśni wam, dlaczego mówiąc o szosach miechowskich nie mogę wstrzymać się od sceptycznego uśmiechu i dlaczego przychodzi mi mimowolnie na myśl, że przedsięwzięcie owo nie wygląda o wiele więcej serio niż owo budowanie mostu za fant w grach towarzyskich, przy którym się mówi: "Buduję most, potrzeba mi arkady, a tą arkadą jest pan ten a ten".
Otóż i jeden fakt ze społeczno-powiatowego życia. Chciałem wam przytoczyć go jako pocieszający; po bliższym jednak rozpatrzeniu się w nim zgadzam się z tymi, którzy go pociesznym nazywają. Przechodzę teraz do drugiego faktu. W mieście naszym szum, hałas, zjazd, ludzi jak mrowia; ale działalność społeczna uśpiona, dlatego fakta śmiało mogę liczyć na palcach, bez obawy, że mi ich do końca felietonu zbraknie. Owoż tym drugim faktem było posiedzenie Spółki Jedwabniczej odbyte dnia 17 czerwca, we czwartek. Zebrała się garstka akcjonariuszów, zagajono posiedzenie i sejmik zawrzał życiem.
Stara to historia te posiedzenia: zawsze powtarza się na nich jedno i toż samo. Przede wszystkim członkowie zaznaczają brak czasu, następnie ułatwiają sobie uprzejmie tracenie tegoż czasu przez spory i rozprawy o szczegółach całkiem podrzędnej wagi. Występują rozmaici mówcy, wspominają o upałach, o Adamie i Ewie, nieco o czasach starożytnych, przerywają sobie wzajemnie, przepraszają się, nazywają się "znanymi z gorliwości", napomykają o prasie periodycznej, o wdzięcznej potomności, o spóźnionej godzinie, o nieprzyjemności uczucia głodu i o wielu rzeczach tak dobrze jedwabnictwa tyczących jak i nie tyczących. Nieraz się zdarza, że dwóch mówców mówi od razu, a wówczas jeszcze odzywa się dzwoneczek prezesa, co wszystko razem tworzy interesujące trio, osnute na temat przyszłego dobra jedwabników. Posiedzenie ostatnie dowiodło tej niezbitej prawdy, której dowodzą wszystkie posiedzenia, jakie się tylko u nas odbywają: że dziwnie nas Pan Bóg obdarzył płynnością słowa, która z lada powodu wzbiera i rozlewa się niepomiarkowanie szerokim korytem.
Spółka Jedwabnicza naznaczyła roczne posiedzenia na 17 czerwca, dlatego że jest to "sezon wełniany". Po prostu chodziło o danie możności ziemianom uczestniczenia w posiedzeniach, obznajmiania ich ze sprawą jedwabnictwa i skutecznego jej popierania. Otóż czy wiecie, czytelnicy, ilu też ziemian brało udział w posiedzeniu? Ani jeden. Czy wiecie, ilu ziemian liczy się między akcjonariuszami? Łatwo zgadniecie. Czy wiecie, ilu interesuje się jedwabnictwem? Ani jeden.
A jednak - jakże to ważna gałąź krajowego przemysłu! Mój Boże! Gdyby mniej filisterstwa, gdyby mniej kiwania ręką nad każdą rzeczą, która jest nowością; gdyby mniej tego: "et! co tam!"; gdyby mniej przechodzenia do porządku dziennego, którym jest obracanie wielkich palców na mniej więcej wydatnym żołądku - jakież to kraj mógłby odnieść z tego czasem korzyści! Gdyby, na przykład nasi proboszczowie wiejscy, między którymi większość ożywiona jest jak najlepszymi względem społeczeństwa chęciami, chcieli wziąć do serca tę sprawę i zająć się poważnie hodowlą jedwabników! Hodowla rzecz to łatwa, rzecz to nawet przyjemna. Zamiast łupić po nieszporach w mariasza z miejscowym wikarym, zamiast politykować o tym, co Francuz będzie robił na wiosnę, zamiast na koniec sypiać po obiedzie i chrapać spod kolorowej chustki, którą się od much twarz nakrywa - czyż nie lepiej zająć się jedwabnictwem, ocieniać plebanię morwowymi drzewkami, krajowi zapewniać miliony w przyszłości, sobie jednać cichą wdzięczność potomnych i słodkie jeszcze za życia przeświadczenie, że się dla dobra bliźnich działa?
Powtarzaliśmy już nieraz i jeszcze powtarzamy, że gdy we Francji zaprowadzano jedwabnictwo, wszyscy pseudorozsądni opierali się temu co sił; mówiono, że klimat niewłaściwy, że drzew nie ma, że to zabawka, że to się na nic nie zdało; słowem: mówiono to wszystko, co i u nas mówią ospalcy - a jednak dziś Francja ma setki milionów franków rocznie z jedwabiu i jedwabniczego przemysłu.
Mówicie, że nie ma u nas przędzalni, nie ma fabryk. Bądźcie spokojni. Miejcie tylko jedwab, a znajdzie się to wszystko. Przędzalnie założą choćby p. Hille i Dittrich w Żyrardowie, byle tylko było co prząść i z czego materie wyrabiać. Poparcia zatem, poparcia, czytelnicy, dla Spółki! Członkowie jej mogą sobie na posiedzeniach rozprawiać nawet i o potopie, a swoją drogą, sprawy Spółki idą teraz lepiej, raźniej, energiczniej; w kasie nie taka pustynia jak dawniej. Towarzystwo nie rozwiązuje się, nie upada, nie kona. Owszem, żyje i zamierza rozszerzać działalność; mają pouczać pragnących się uczyć, dostarczać morw, wydawać broszurki, założyć pismo. Był nawet projekt, aby członkowie puścili się w apostolski pochód po wioskach i miasteczkach dla nauczania, ale projekt ten niewielki wzbudził w członkach entuzjazm.
Popierajcie więc jedwabnictwo i Spółkę! Nie o osobisty jeszcze interes chodzi, choć wkrótce z interesem ogółu zapewne i osobiste korzyści się połączą. Tymczasem chodzi tylko o dobro ogółu, dla którego - jakkolwiek grzeszni, leniwi, niedbali - często gotowiśmy jeszcze wiele zrobić.
O czymże jeszcze napiszę wam, czytelnicy? Chciałbym już zakończyć ten odcinek, gdyby nie to, że o wzmiankę doprasza się jeszcze fantowa loteria, która trwała aż dwa dni, w sobotę i niedzielę. W niedzielę sprzedawano jeszcze bileta nie rozebrane dnia poprzedniego i wydawano fanty. Wszystko tak jak było. Kolorowe namioty; damy jak kwiaty w namiotach; białe płótna, barwne chorągwie, muzyka, światła; deszcz nawet, ten nieodstępny towarzysz każdej loterii, dopisał i tym razem; słowem: wszystko było jak dawniej, brakło tylko takich tłumów, jakie bywały dawniej. Zabawy te spowszechniały do wysokiego stopnia i przestały być zabawami. Dawniej brał w nich udział cały wielki świat, tłumy zaś przychodziły oglądać ten wielki świat. Dziś wielki świat ani się nie pokaże, masy nie przychodzą; kto przyjdzie, ten gra lub nie gra, jak chce, ale nudzi się, czy chce, czy nie chce. Ludzie pytają się siebie wzajemnie: co tu robić? Czy zabawa ma polegać na przypatrywaniu się sobie wzajemnym? Ależ wszyscy czynią to od rana do wieczora! Jeśli chodzi o piękne kobiety, więcej ich jest u Fliegego; krótko mówiąc: nie ma co robić! Tak rozumuje ogół. Fanty już nie nęcą. Opatrzyło się wszystko. Młodzieniec wygrywający pończoszki, młoda panienka wygrywająca brzytwy - nie robią już wrażenia. Można by wprawdzie powiedzieć, że na loterie nie chodzi się dla czego innego, tylko dla biednych. He! niedostateczna odpowiedź. Wiadomo przecie, że warszawianie wtedy tylko są hojni, kiedy się bawią.
Loteria więc nie poszła zbyt świetnie.
A jednak była to już ostatnia loteria.

[powrót]