Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXVI

Kłopoty felietonisty - Kwestie, o których była już mowa - Historia o proboszczu i o pijanym chłopie - Prasa - System kukania - Synteza
obozów - Jeszcze kwestia pożarna - Mińsk i jego przyszłość - Konin - Straż konińska - 98 : 2 - Złota młodzież konińska i jej
charakterystyka - Rozmowa z wieśniakiem - Ogród zoologiczny - Co się zrobiło? - Odezwy - Statek na piasku - Moje marzenia i
rzeczywistość, czyli Wisła przyszłości i teraźniejszości - Znak życia - Trochę o panu Bartelsie - Niejasna kwestia - Przenosiny czy
wynosiny - Niedźwiedzie i wilki na ulicy - Ich przyszłość - Teatra - "Antokol" i jego położenie - Francuzi w Dolinie Szwajcarskiej - Teatr
warszawski - Urlopy - Pustki

Tyle razy zdarza się poruszać jedne i też same kwestie, że doprawdy czasem obawiam się, żeby nie znudzić czytelników. Powiedzcie jednak sami: cóż mam czynić? Wiem, że gdy czasem zdarzy mi się wyczytać nieśmiałe: Reżyserio, prosimy o nowe sztuki! - reżyseria daje np. Gracza, sztukę przed pięćdziesięciu laty już przestarzałą, a teraz robiącą wrażenie wyróżowanej staruszki, która przypomniawszy sobie nagle, że w szesnastym roku życia była przez kogoś kochaną, zabiera się z przerażająco zimną krwią do odwzajemnienia tej miłości. Wiem także, że wskutek mych jeremiad na temat wyścigów nazwany zostałem demokratą, i to demokratą w złym duchu, co raz na zawsze zamknęło mi wstęp na arystokratyczne herbatki z deklamacją, z sardynkami i z kanapkami.
Wiem jeszcze, że to, co pewnego razu napisałem o Sochaczewie, Płońsku i Łukowie, zjednało mi w powyższych miastach opinię arystokraty. Pewnego razu wspomniałem, że jedwabnictwo powinni popierać proboszcze wiejscy, co sprawiło, że ogłoszono mnie za ateusza, a zarazem dostarczyło jednemu z dotkniętych materiału do równie obszernej jak budującej nauki na temat, że: kacerstwo, snycerstwo i inne niegodziwości rozwielmożniają się coraz bardziej w naszym pobożnym dotąd społeczeństwie, że zmieniają ludzi na ateistów, kancelistów i pozytywistów, co wszystko, razem wzięte, prowadzi przez wolnomularstwo i jedwabnictwo wprost do piekła. Innym razem, wskutek arcyniewinnego zresztą przemówienia się z zarządem Gminy Ewangelickiej, nazwany zostałem ultramontaninem i stałem się powodem pewnej kwaśno-słodkiej wymiennej korespondencji, w której nie szczędzono mi rad, o czym mi pisać nie wypada, a zarazem dano do zrozumienia, że każdemu wolno wygładzać swoje paznokcie w sposób, jaki uzna za najistotniejszy.
Wobec tego wszystkiego, czyż nie przyznacie sami, moi czytelnicy, wy, którzy nie jesteście ani reżyserią, ani mieszkańcami miasta Sochaczewa, ani sportsmenami, ani nieprzyjaciółmi jedwabnictwa, ani interesowanymi w sprawach jakiejkolwiek gminy, ale tylko prostymi obywatelami miejskimi lub wiejskimi, że pozostaje mi tylko kilka kwestii natury par excellence niewinnej, do których z konieczności ustawicznie powracać muszę. Zresztą czynię to trochę umyślnie, pamiętając tę prawdę, że kropla wody, spadająca ciągle, nawet i w kamieniu otwór z czasem wybije. A przy tym byłoby dobrze, gdyby nasze nawoływania i projekta urzeczywistniały się choć w dziesiątej części i doprowadzały przynajmniej do takich rezultatów, do jakich doprowadziło kazanie pewnego proboszcza, o którym zaraz wam opowiem. Raz na wsi pewien duchowny miał kazanie: mówił przeciw pijaństwu, a mówił z energią i uczuciem, płakał i rzucał gromy, groził niedolą za życia, piekłem po śmierci; porwał za sobą słuchających prostaczków, rozczulił ich i wycisnął łzy prawdziwej skruchy. Po kazaniu i po sumie wraca do siebie do plebanii, nagle na drodze spotyka chłopa, ale pijaniuteńkiego jak bela. Zatacza się Bartek-niebożę na prawo, na lewo, czapka ledwo że mu się na lewym uchu trzyma, a on rozkłada ręce i mówi:
- Ech, dobrodzieju, cóż to za kazanie, co za kazanie! A to ino się dusza w człeku trzęsie, a to gorzalisko, żeby ją wciornaści...
- Wstydź się! - powiada z oburzeniem proboszcz - to ja mówiłem przeciw pijaństwu, a tyś już pijany?!
- Ech, dobrodzieju, żeby nie to kazanie, albo bym to ja był tak pijany? Ja bym, dobrodzieju, już w rowie do tej pory leżał. Niech mię paralus!...
Westchnął poczciwy proboszcz, posmutniał i odszedł do domu.
A teraz, wy, czytelnicy, którzy narzekacie na projektomanię prasy, na poruszanie wiecznie jednych i tych samych kwestii, na artykuły wstępne, na odcinki, na łapanie wody sitem, na nawoływania, odezwy i zachęty i tym podobnie, czy sądzicie, że bez tego nasze wady, nasza niezaradność, nasze lenistwo, obojętność o dobro ogółu, słowem, to wszystko, o czym mówimy w modlitwie: "Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy!" - czy sądzicie, mówię, że te braki i niedostatki nasze i wasze, które sprawiają, że w porównaniu z innymi społeczeństwami jesteśmy ubodzy i ciemni, nie byłyby jeszcze większe? Ileż jednak mógłbym naliczyć czy to przedsięwzięć, czy instytucji, bądź społecznych, bądź dobroczynnych, które po prostu mówiąc, wykukała prasa tym kukaniem ciągłym, ustawicznym, które i wam nieraz się znudziło, i dla niej nieraz było gorzkim. A przy tym pamiętajcie, że jeżeli mówi się tu i owdzie rzeczy dla naszej miłości własnej niemiłe, to nie płynie z przesadzonego pesymizmu, z nienawiści lub pogardy, ale z nader czystego źródła: z całej pełni serca rozżalonego, że gorzej jest u nas niż gdzie indziej. Prawda, że dzienniki często swarzą się z sobą, często walczą w imię wiedzy czy w imię środków do różnych celów prowadzących, czy nawet - co jest nagannym - z powodu osobistych jakichś niechęci, ale można rzec jednak, że wedle francuskiego przysłowia: pierzemy naszą bieliznę w domu. Spory istnieją, obozy istnieją, ale nie masz ani jednego - wyraźnie mówię: ani jednego dziennika, który by w zasadzie ogólnej nie dobru społecznemu chciał służyć. Właśnie owe nawoływania, owo poruszanie jednych i tych samych kwestii najlepiej tego dowodzi.
Nie dziwicie się więc, że i ja podniosę w dzisiejszym odcinku sprawę, o której mówiłem już kilkakrotnie. Chodzi tu znów o straże pożarne w miastach prowincjonalnych. Czy to wskutek szkód, jakie rokrocznie czynią pożary, czy wskutek nawoływań prasy, dość, że tu i owdzie poczynają się ludzie krzątać koło owych straży. Wprawdzie Mińsk nie zdołał jeszcze naprawić owej sławnej beczki nie-Danaid, która naprawiona z jednej strony, natychmiast psuje się z drugiej; wprawdzie nie wyciągnięto jeszcze z kałuży drągów do bosaków, które tam spoczywają od lat kilku; mówią jednak po mieście, że municypalność tamtejsza ma zamiar namyśleć się nad "wysadzeniem" ze swego łona komisji, która by wysadziła z kolei ze swego łona komitet, mający znowu namyśleć się nad sposobami naprawienia beczki i wyciągnięcia drągów z kałuży, jako też nad sposobami oparcia ich o ścianę, aby wyschły. Przy tym municypalność żywi niepłonną nadzieję, że nim owe kłopotliwe wysadzania z łona się spełnią, nim beczce przestanie brakować tego, czego, mówiąc nawiasem, brakuje niejednej głowie uważającej straże pożarne za niepotrzebne wymysły, nim na koniec drągi zostaną wyjęte z wody - ludność miasta tak dalece się powiększy, że nie zbraknie i ochotników do przyszłej straży. W ten sposób Mińsk, jakkolwiek może się jeszcze ze trzydzieści razy spalić, ma jednak przed sobą przyszłość, wprawdzie daleką, ale różową.
Mniej rachującym na przyszłość, a więcej dbałym o teraźniejszość okazał się Konin, w którym, jak mi piszą, straż pożarna jest już urządzona, a narzędzia kupione. Do straży należy przeszło stu ochotników z miejscowej młodzieży, umundurowanych, czujnych i gotowych na każde skinienie ruszyć na ratunek tam, gdzie potrzeba. Narzędzia pożarne nie mają jeszcze stałego pomieszczenia, spoczywają więc w tymczasowej szopie, która gdyby się wypadkiem zapaliła, narzędzia spłonęłyby niechybnie, tym bardziej że poustawiane są tam z powodu ciasnoty prawie jedne na drugich, zatem niełatwo nimi poruszać. Jest jednak nadzieja, że wkrótce stanie osobny budynek, na który fundusze uzyskane będą drogą bądź koncertów, bądź przedstawień teatralnych lub fantowych loterii.
Ale ciekawszym od tego wszystkiego jest narodowościowy stosunek ochotników do straży pożarnej zapisanych. Kto by uwierzył, że na stu ochotników poczuwających się do obowiązku służenia jest dziewięćdziesięciu ośmiu Żydów i Niemców, a tylko dwóch (Gdzie jest mój bicz satyryczny? Podajcie mi mój bicz!), wyraźnie tylko dwóch nie-Niemców i nie-Żydów. Stosunek to piękny, nieprawda? I pięknie świadczący o patriotyzmie i odwadze nie-żydowskiej i nie-niemieckiej młodzieży zamieszkującej wspomnione miasto. Ale sądzić będziecie może, że tam prócz Niemców i Żydów nie ma nikogo więcej?
Przyznam się, że i ja tak sądziłem, ale myliłem się równie jak wy, czytelnicy. Widziałem, niestety! całe dziesiątki rosłych, zdrowych i młodych gentlemenów konińskich. Widziałem ich wygładzających paznokcie, ziewających, palących papierosy, przypatrujących się pod światło końcom piór z takimi minami, jakby zasiadali co najmniej na konferencjach brukselskich, zachowujących się względem interesantów w ten sposób, że mimo woli popadałeś w wątpliwość, czy tabakierki zostały stworzone dla nosów, czy nosy dla tabakierek. Widziałem ich także w miejscowej cukierni, w restauracji, przy bilardach, i wierzcie mi, o zarozumiali warszawianie, że moglibyście być ich uczniami w piramidkę. Idę także o zakład z wami, łęczycanie, że w walce z nimi o wypitkę nie utrzymalibyście swego piskorskiego honoru. Gotówem dalej trzymać trzy przeciw jednemu, że żaden wikary w świecie nie gra tak w preferansa jak pierwszy lepszy z tych brylantów konińskich, o których chyba tylko wyrafinowana złośliwość mogła powiedzieć, że mają głowy tak twarde, że można by nimi tłuc orzechy. Również nie widzę, co by w tym miało być złego, że się trochę za mocno pomadują. Zbytnie używanie pomady przyczynia się wprawdzie do wypadania włosów, że jednak na mocy pewnego znanego przysłowia o łysinach i głowach młodzież konińska nie potrzebuje się obawiać łysin, zarzut ten więc okazuje się równie płonnym jak i wszystkie inne, którymi ją, to jest tę młodzież, obarczają. Jak widzimy, zanadto ważnych obowiązków leży na tych pięknych ramionach, aby obciążać je pożarnymi drabinami; zanadto darów rozsypała natura na te oblicza, aby narażać je na osmalenie dymem i sadzą; zanadto pomady wychodzi na czupryny, aby przyprószać je popiołem. Zresztą, kto co dzień wypił taką a taką ilość kufli piwa, ten w nocy potrzebuje spać, nie latać z beczkami do ognia. Na koniec, komu Pan Bóg nie dał odwagi, skądże jej ma wziąć, u licha, i po co się ma na nią zdobywać, skoro ci, którzy jej mają dosyć, to jest, jak np. w Koninie, Żydzi i Niemcy, potrafią go zastąpić?
Tchórzostwo jest to rzecz nerwów. Rzecz ta dawnymi laty była u nas wprawdzie bardzo mało rozpowszechnioną, ale widać Konin daje inicjatywę. I to zasługa. Jest wiersz, który mówi: "Szanuj zdrowie należycie, bo jak umrzesz, skończysz życie". Wiedziano o nim dawniej, ale nie stosowano się do przestrogi w nim zawartej. Młodzież konińska daje nam pierwsza ładny przykład, jak trzeba być oszczędnym.
Co powiedziawszy szeroko i długo, mam honor zostać jej uniżonym sługą. Wątpię, aby na skutek słów moich liczba ochotników pożarnych zwiększyła się choć o jednego człowieka. Przypuszczam nawet, że gentlemeni konińscy nie będą się zapisywali do niej umyślnie, aby przekonać wszystkich, że wyżsi są ponad wszystkie drobnostki i że kiedy chcą, umieją postawić na swoim, choćby na złość... Na złość?! Komu? A prawda! "Na złość matuli niech mi uszy marzną". Znana anegdotka! Niech więc wam marzną lub opalają się, jak wolicie, szlachetni koninianie! Będą mniejsze.
Jakie to szczęście, że Chwila obecna nie jest kroniką ściśle warszawską, pozwala mi to bowiem robić częste wycieczki na grunt prowincjonalny. Pozawiązywałem nawet w tym celu pewne stosunki, które mi pozwolą powiedzieć wam w następnych odcinkach, co się dzieje i w innych miastach. Czuję nawet, iż wypada mi to uczynić, choćby dlatego, żeby Konin nie sądził, iż go faworyzuję na niekorzyść jego sióstr i braci.
A teraz wracam na grunt warszawski.
Właściwie jednak mówiąc, rzecz, którą chcę opowiedzieć, działa się nie na bruku warszawskim, w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale na moście. Pewnego razu wybrawszy się do kąpieli, szedłem sobie myśląc o niebieskich migdałach, gdy nagle zatrzymał mnie głos jakiś:
- Przepraszam pana! - spytał mnie jakiś z wiejska wyglądający a mówiący silnym litewskim akcentem jegomość - przepraszam pana, duszo! Którędy tu się idzie do ogrodu zoologicznego - a?
- Dokąd? Dokąd?
- Do ogrodu zoologicznego!
- Pan dobrodziej z prowincji?
- A tak. I z daleka: spod Grodna.
- Nie ma u nas żadnego ogrodu.
- Jak to nie ma? A ja już tak dawno czytałem, że mają go założyć, że część jakiegoś portu już jest na to przeznaczona, że składki się zbierają. Toż myślałem, że choć połowę już zrobili i że choć połowę obaczę.
O! pomyślałem sobie, o przybyszu z głębokiej prowincji, jakże ty nas znasz mało, jeżeli sądzisz, że tak zaraz od słów do czynów przechodzim! Jakżeś zacofany, biedaku, jeżeli nie wiesz, że naprzód potrzebujemy z rok jaki pogadać, potem przestać gadać, potem przypomnieć sobie znowu, potem ogłosić składki, potem je zbierać, potem nie wiedzieć, co z nimi robić i jak ich użyć, potem naznaczyć kilka posiedzeń, mieć na nich kilka mów i mówek: wybrać naszych znanych, naszych powszechnie szanowanych na przewodników, potem rozejść się do domów i razem z naszymi znanymi, powszechnie szanowanymi i światłymi opuścić ręce i czekać na zmiłowanie boże.
- A proszęż pana - mówił dalej wieśniak - boć to przecież był jakiś komitet opiekuńczy, co miał się tym zajmować - a? Cóż on dotychczas zrobił - a?
- Niech nie wie lewica, co robi prawica.
- Co pan mówi?
- Mówię, że prawdziwa zasługa jest skromna i nie lubi się chwalić.
- No, ażeby ją fakta pochwaliły. Na serio, powiedz pan, co zrobił?
- A? Na serio, to nic nie zrobił.
- Ależ tu już był jakiś początek, tu były już zwierzęta.
- O, to co innego. To był i jest zwierzyniec pana Bartelsa. Zwierzyniec ten ma być uważany jako zarodek przyszłego ogrodu, ale kiedy to wszystko nastąpi, Bóg jeden wie.
Rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją drogę. W powrocie jednak zacząłem nad tą kwestią rozmyślać. Rzeczywiście był uformowany komitet, tak zwany opiekuńczy; rzeczywiście ten komitet miał się zaopiekować sprawami zwierzyńca, rzeczywiście posypały się składki: zebrały się jakie takie, lubo niewielkie jeszcze fundusze i... cicho jak makiem siał. Nie wie nikt i nie słyszał nikt o niczym. Jakoś jeszcze w siedemdziesiątym czwartym komitet wydał drukowaną odezwę, w której spodziewa się, że etc... że szanowna publiczność poprze etc... słowem, odezwę zachęcającą, i na tym się skończyło. Trzeba by raz dać jakiś znak życia, trzeba by coś o sobie i o ogrodzie, i o pieniądzach publiczności powiedzieć. Niech wie, czego się trzymać: czy będzie ogród, czy nie będzie? Czy się jeszcze czeka? Czy też sprawa odłożona ad calendas graecas? Odezwy są to zapewne rzeczy bardzo piękne, ale jeśli prowadzą do czegoś więcej niż do zadrukowania welinowego papieru. Dziwna rzecz, że komitet nie daje znaku życia!
Tak rozmyślałem wracając o zmroku już z Pragi do domu, a rozmyślań tych nie zdołał przerwać nawet widok statku parowego, który osiadł sobie w najlepsze na piasku i ani na prawo, ani na lewo ruszyć się nie mógł. Kobiety i mężczyźni stojący na pokładzie spoglądali z utęsknieniem na brzeg warszawski, narzekali, skarżyli się, niektórzy klęli, komin spał i oddychał kłębami dymu jakby ze wściekłością, para gwizdała przeraźliwie, a koła poruszały się tłukąc o piasek. Stanąłem i patrzyłem. Upłynęła godzina, ściemniło się. Saska Kępa osnuła się mgłą; na niebie błysła gwiazda jedna, druga; światła po brzegach, odbijając się w wodzie, zaczęły błyszczeć długimi kolumnami; na bulwarku od strony Pragi jakiś rybak czy przewoźnik zanucił wcale pięknym głosem:

Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną!

Statek ciągle sapał i zgrzytał, z komina poczęły się sypać snopy złotych iskier. Ale z miejsca ani rusz! Mała woda! Mała woda! Wszędzie zaspy piaszczyste, płytko, nieledwie można by przejść w bród całą Wisłę. tam coś czerni się z daleka: to tama Daniszewskiego. Nie rozpłynęła się, stoi sobie tak, jak ją postawiono wbrew mądrości niektórych naszych inżynierów, ale jedna taka tama - to nie dosyć. Zapomniałem o ogrodzie zoologicznym, a zacząłem marzyć o uregulowaniu brzegów Wisły. Tak: marzyć - podobne życzenia bowiem są dotąd, a może i długo będą marzeniami tylko, i to zuchwałymi marzeniami. Myślą przeniosłem się w daleką przyszłość. Widziałem potężną rzekę toczącą głębokie, żółtawe fale zwarte w kamiennych wysokich brzegach, na niej ogromne parowce, przybyłe aż het od Gdańska, galary ze zbożem i owocem, omiegi, berlinki, krypy, wielkie łodzie żaglowe: jedne przywoziły produkt zagraniczny, inne za granicę wiozły krajowy; wszędy ruch był ogromny, mnóstwo ludzi, statków; znać, że to potężna arteria bogactw i handlu, ta rzeka... alboż i ten gród na lewym brzegu; co to za wielkość, co za potęga!...
Nagle ocknąłem się. Statek parowy cudem jakimś właśnie wydostał się z piaszczystego podściel iska. Przede mną była rzeka nie zwarta w kamienne brzegi, ale rozlana na wszystkie strony, na wpół wyschnięta: nie było na niej ani parowców, ani galarów, ani łodzi, ani handlu; na lewym brzegu był wprawdzie gród, ale ciemny, źle wybrukowany, źle zabudowany - na dobitkę wiatr powiał od miasta i uderzył o mój nos zapachem, który wszelkie marzenie na temat potężnego i pachnącego grodu uczynił niemożliwym.
Przestałem więc marzyć stanowczo i przez parę następnych dni zająłem się krzątaniną około materiału do niniejszego odcinka. Nie spodziewałem się, że znowu przyjdzie mi wrócić do zoologicznego ogrodu. Oto czy uwierzycie? Komitet dał znak życia. Zdumiałem się.
Nie tyle zdziwiło mnie to, że komitet dał znak życia, boć skoro raz istniał, trudnoż mu było chodzić na palcach dlatego, żeby nie narobić szmeru; ale wieści, które mnie doszły, były tak dziwaczne, że początkowo nie chciałem w nie wierzyć. Przekonałem się jednak, że są prawdziwe.
Oto komitet nie chce przyjąć zwierząt pana Bartelsa, nie chce uważać ich za zarodek i za dobry początek. Sam pan Bartels przestaje należeć do komitetu: słowem, jakieś poruszenia wewnętrzne, jakieś bellum civile, jeszcze niezupełnie jasne, ale złowróżbne.
Na dziś dosyć o sprawach zwierzyńca. Powrócimy do nich prawdopodobnie w następnym odcinku, wówczas gdy się wyjaśnią - obecnie zaś musimy przejść do dalszego ciągu kroniki i wspomnieć coś o teatrach.
Mnożą się jak grzyby po deszczu. Obecnie jest ich już ośm, licząc w to niemiecki i francuski. W ostatnich czasach otworzono nowy na Pradze, w ogrodzie zwanym "Antokol". Nie wyobrażajcie sobie wcale czytelnicy, żeby to była jaka szopa bez dachu, bez podłogi i o sosnowych ławach - wcale nie! Teatrzyk urządzony schludnie, nad głowami widzów rozciąga się dach płócienny, siedzenia wygodne, kryte płótnem, scenka stosunkowo obszerna, wszystko zaś razem przypomina, lubo w skromniejszym zakresie, "Eldorado". Co jednak stanowi wdzięk prawdziwy tego teatru, to ogród. Ogród to niewielki, ale prawdziwy. Drzewa wyrosłe i cieniste. Powietrze świeże, zdrowsze niż gdziekolwiek w Warszawie. Ogród i teatrzyk leżą nad samą prawie Wisłą, tuż za wałem. W czasie chwil ciszy na scenie, gdy jednocześnie woda jest wzburzona, słychać szum fali. Od rzeki ustawicznie dochodzi chłodny powiew wiatru: słowem, na ogół wziąwszy, nie brak w tym wszystkim pewnych dogodności, a nawet pewnego poetycznego wdzięku, który sprawi zapewne, że teatrzyk ten będzie licznie odwiedzany tak przez prażan jak i przez warszawian. Pierwsze przedstawienie odbyło się w niedzielę. Z tego przedstawienia nie można jeszcze sądzić trupy, w ogóle jednak poszło wcale nieźle.
Na koniec, francuska trupa przeniosła się do Doliny Szwajcarskiej i daje dzisiaj pierwsze przedstawienie. Jeżeli pogoda dopisze, jeżeli wieczory będą jasne a ciche, a ciepłe, Francuziska, którzy zresztą grają wybornie, zrobią majątek - ale jeżeli niebo będzie tak płakało wieczorami, jak to już od kilku dni czyni, będzie źle.
- Qui vivra... - mówi sobie p. Keller.
W teatrze stałym pustki. Wszystko, co żyje, wyjeżdża, wszystko na urlopach, które rozdawano niezwykle szczodrze. Spomiędzy naczelnych sił nie ma prawie nikogo. Reżyseria prawie nie wystawia nowych sztuk. Do teatru mało kto chodzi, mało kto się nim zajmuje.
Pusto! Cicho!... Nudno!

[powrót]