Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXVII

Sesje i sesyjki - Narady o zwierzętach - Na śmierć! - Skóra na niedźwiedziu - Projekta - Projekta na urlopie - Muzeum Przemysłowo-
Rolnicze - Co myślą organizatorowie - Historia o Radziwille i o pewnym Żydku karczmarzu - My i projektodawcy - Komitety sanitarne -
Zjazdy sanitarne - Znowu projekta - Ornaty i francuszczyzna - Czytelnia dla kobiet - Paul de Kock i nowy przekład jego dzieł - Offenbach -
Powódź offenbachiad - Teatr -
Piąty akt Fausta - Panna Deryng - Obietnice i zawody - Zdumienie - Scena lwowska i Dyrekcja Teatrów Warszawskich

Sesje i sesyjki - to nasza słabość. Dowodem tego choćby komitet opiekuńczy, którego zadaniem było rozwinięcie zwierzyńca pana Bartelsa na ogród zoologiczny warszawski. Wprawdzie o ogrodzie dotąd ani słychu; wprawdzie zwierzęta p. Bartelsa wyrzucił komornik na ulicę; wprawdzie niedźwiedzie i wilki zabrali sprzątacze uliczni; wprawdzie podobno już je zabili; wprawdzie część czworonogów i ptaków rozkradziono; wprawdzie pan Bartels wydał ostatnie fundusze na utrzymanie reszty; wprawdzie, gdy nikt nie przychodził mu w pomoc, zmarnowało się, bo i musiało zmarnować się wszystko; wprawdzie, pomimo żem w zeszłym odcinku zaklinał w rozczulający sposób komitet, aby odezwał się choć słowem, komitet nie odezwał się ani słowem; wprawdzie nikt nic nie wie, jak sprawa ogrodu dziś stoi - ale za to komitet swego czasu miewał sesje.
Sesja i sesja przede wszystkim. Dowiedziałem się nawet drogą uboczną, że na tych sesjach nie tylko narzekano na zimno w czasie zimy, nie tylko wachlowano się chustkami w czasie upałów, nie tylko bito rękoma muchy siadające na głowach obradujących; nie tylko uskarżano się na odciski; nie tylko obdarzano się zaufaniem całego ogółu à discretion; nie tylko, na koniec, zużyto wielką ilość przymiotników takich, jak: "szanowny", "wielce poważany", "głęboki" (w znaczeniu umysłowym), ale nawet - o dziwo! mówiono o zwierzętach.
Mówiono! Ten, który mi to opowiadał, zaklinał się na mamę, że mówiono. Były to już czasy, kiedy zwierzyńcowi p. Bartelsa trzeba było koniecznie przyjść w pomoc, członkowie obradowali więc, w jaki sposób przynieść pożądaną ulgę. Uradzono na koniec, że najprostszym sposobem ulżenia panu Bartelsowi jest... zgadnijcie też, mili czytelnicy, co? - oto zabicie zwierząt. Żeby zaś pan Bartels zbyt na tym nie stracił, komitet postanowił wspaniałomyślnie zapłacić za skóry zabitych zwierząt, za skóry, które jeszcze wówczas nie były zdarte. Było to więc prawdziwe kupno skóry na niedźwiedziu. Jak na komitet mający za zadanie rozwinięcie i założenie zwierzyńca to nieźle. Nieprawda? Trudno bo i nawet temu uwierzyć, a jednak tak podobno było. Nie przesadzam nic a nic. Co do mnie, ciekawym tylko, co by komitet robił z tymi skórami, gdyby pan Bartels przyjął tę wspaniałomyślną propozycję. Zapewne trzeba by było złożyć jeszcze parę sesji dla naradzenia się w tym tak ważnym przedmiocie. Może wypadałoby skórki sprzedać choćby naszym "handlom" warszawskim? Powiększyłby się przez to ogólny fundusz na założenie przeznaczony.
Jak na teraz tedy, sprawa tak stoi, że jest trochę pieniędzy, które przez dobrowolne ofiary ciągle się jeszcze powiększają, a z którymi nikt nie wie, co ma robić i kto się ma zająć; dalej, że zwierzyniec pana Bartelsa już zmarniał; dalej, że mimo iż człowiek ten dał inicjatywę i że pozwolenie władzy istnieje na jego imię, usunięto go już dawno od wszystkiego; a na koniec, że ogród zoologiczny jest dotychczas ideą platońską w niebie, a projektem z nieograniczonym urlopem na ziemi.
Już nasz taki zwyczaj, że jak tylko powstaje jaki projekt, natychmiast dajemy mu nieograniczony urlop. Niech tam idzie sobie z Panem Bogiem, byle nam nie zawadzał. Jako przykład weźmy np. projekt Muzeum Przemysłowo-Rolniczego. Kiedy ten projekt powstał, już nawet nie pamiętam; wiem tylko, że miał dosyć czasu, by się "ucukrować jak figa, uleżeć jak tytuń" lub jak ulęgałka. Piszą o nim, mówią o nim. Oto "Wiek" np. donosi, że organizatorowie jego myślą przede wszystkim o założeniu pracowni chemicznej; dalej, że myślą założyć zbiory technologiczno-chemiczne; dalej, urządzić systematyczne wykłady etc., etc.; słowem, że trudniej by było powiedzieć, o czym to ci organizatorowie nie myślą.
Pocieszająca wiadomość, ani słowa, ale co do mnie, to ja simplex servus Dei, wolałbym, żeby mniej myśleli, a więcej robili; żeby nareszcie zrobili choć cokolwiek. Obecnie te wyliczenia: pracowni chemicznej, zbioru chemicznego, zbioru odczytów, przypominają mi powiastkę o Radziwille Panie Kochanku, który przyjechawszy raz głodny jak wilk do jakiejś karczmy żydowskiej krzyknął, żeby mu co prędzej jeść podawali.
- Może by Jaśnie Książę kurę pozwolił? - spytał Żyd.
- Dobrze, Żydzie, dawaj kurę.
- Cóż, kiedy nie ma!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- A może by Jaśnie Pan jajecznicy?
- Dawaj jajecznicę!
- Cóż kiedy nie ma! A może by Jaśnie Książę tak co zimnego... półgęsek.
- Dawaj, trutniu!...
- Cóż, kiedy nie ma.
Te żarty źle się podobno nawet skończyły dla dowcipnego syna Izraela. Ale powiedzcież teraz, czytelnicy, czy z nami nie tak samo postępują jak z Radziwiłłem? Raz wraz przychodzi ktoś i pyta:
- Może byście chcieli mieć muzeum?
- Dobrze!
- Cóż, kiedy nie macie! A może ogród zoologiczny?
- I to dobrze.
- Cóż, kiedy nie macie! A może komitet zdrowia?
- Owszem.
Co do komitetów zdrowia, mamy już zatwierdzoną i mianowaną komisję sanitarną, która oby sprawiła, żeby nasza Warszawa przestała zatruwać Wisłę, nasza Wisła Warszawę; oby pomyślała o ściekach, kanałach, zdrowszych mieszkaniach dla biednych, zdrowych pokarmach na targach!
Przed paru dniami doktor Strzyżewski nadesłał do naszej redakcji list, w którym porusza nader ważną kwestię urządzenia periodycznych zjazdów sanitarnych. Wiadomo czytelnikom, że w większych miastach naszych istnieją tak zwane komitety zdrowia, których zadaniem jest, jak sama nazwa wskazuje, czuwać nad sanitarnymi warunkami tych miejscowości, w których mają siedlisko. Ale żeby działalność komitetów przynosiła istotnie owoce, potrzeba, żeby ludność zapoznawała się z pewnymi wymaganiami higienicznymi nowych czasów. Otóż o tych wymaganiach ogół nasz tak dobrze wiejski jak i miejski nie ma najmniejszego pojęcia. Dość spojrzeć, jak żyją nasi chłopi po wsiach, jak leczą wszelkie choroby wódką, jak dzieciaki wiejskie przepalają głowy na słońcu, jak najadłszy się dzikich gruszek idą się kąpać, jak w chatach brak światła, powietrza itd. Dość spojrzeć, jak żyje proletariat żydowski w większych i mniejszych miastach w izbach zadusznych, po kilkanaście osób w jednym alkierzu, w brudzie i niechlujstwie. Znam te obrazy i nie trzeba się zbyt wysilać, żeby je czytelnikowi przypomnieć. Zadaniem tedy komitetu jest obznajmiać ludność z wymaganiami higieny, a zarazem wymagania te objawiać. Komitetom może przychodzić czynnie w pomoc prasa, i prasa też pomaga, jak może, ale wpływ jej nie jest dostateczny, ta bowiem większość, która najmniej do wymagań higieny się stosuje, nie trzyma i nie czytuje zarazem gazet. Potrzeba tedy wszelkimi sposobami wytwarzać masę nowych nawyknień, a łamać utarte. Otóż dr Strzyżewski jest zdania, że obok wytrwałości, tylko połączone i zgodne siły mogą przynajmniej po niejakim czasie cel osiągnąć. Z tych powodów dr Strzyżewski poleca szczególniej urządzać periodyczne zjazdy sanitarne, sądząc bardzo słusznie, że nie tylko "jednostajność postępowania w wielu wypadkach, ale nawet prędsza sankcja tej lub owej uchwały mogłyby być skutecznie na takich zjazdach przeprowadzone".
Moim zdaniem, takie zapatrywanie się na znaczenie zjazdów jest słuszne i usprawiedliwione. Miałyby zjazdy te jeszcze i tę dobrą stronę, o której również projektodawca nie przypomniał, że rozwijałyby większą energię w działaniu komitetów, byłyby naturalną ich kontrolą i na koniec, że uchwały stanowione na zjazdach nabierałyby większego moralnego znaczenia.
Co do mnie, zgadzam się zupełnie, a sądzę, że i czytelnicy nie będą przeciwnego zdania w tej mierze.
Zarzucić można temu projektowi chyba tylko to, że jest... projektem.
Ale czyż damy mu jak i innym urlop? Niestety! znając nasze usposobienia w tym względzie, nie śmiem się nawet łudzić, aby miało być inaczej.
Czuję, że znowu ściągam na siebie zarzut pesymisty, ale mniejsza już o to. Gorsze jest to, że przed chwilą narzekałem na projekta, a teraz sam o nich piszę. Cóż robić? Cóż robić? Gdybym chciał mówić nie o zamiarach, ale o czynach, przyszłoby mi chyba pisać o ornatach wyhaftowanych rękoma naszych arystokratycznych dla rozmaitych wielebnych i przewielebnych, odznaczających się paryskim akcentem i paryskimi ruchami i umiejących ze szczególniejszą pokorą chrześcijańską zbierać kożuszki z kawy na poobiednich przyjęciach.
Musiałbym chyba wymówić się tym, co usłyszałem w sekrecie, że pewne arcypobożne bractwo damskie podało do swego duchownego przewodnika adres, aby na posiedzeniach tygodniowych podawał swej wiernej trzódce obrok duchowy po francusku. Czegoż bo to zresztą dowodzi? Można umieć i po francusku, i po polsku. Że nasze damy umieją, o tym nigdy nie wątpiłem, a teraz wątpię jeszcze mniej niż kiedykolwiek, ponieważ sam byłem świadkiem, jak pewna arystokratyczna dama po stosunkowo krótkim namyśle przypomniała sobie jak najszczęśliwiej, że pies po polsku nazywa się: pies! Czegóż tu chcecie więcej? I posądzają jeszcze takie damy o kosmopolityzm!
Ale wracam do moich projektów - nie dlatego nazywam je moimi, żebym ja je sam uczynił, ale że mam zamiar o nich pisać. Co do mnie, stworzyłem tylko jeden projekt w życiu, ale był tak niedorzeczny, że, oczywiście, natychmiast upadł. Oto, wyobraźcie sobie, zaprojektowałem zakładanie ochron wiejskich. Wprawdzie miałoby to ogromne znaczenie; podniosłoby moralność ludu, oświatę ludu, zastąpiłoby nawet szkółki tam, gdzie ich nie ma, ale... O ile się zdaje, nie tylko, że posłano go na urlop, ale dano mu najformalniejszą dymisję.
Wracam więc do tych, co do którym jest mniejsza lub większa nadzieja, że się urzeczywistnią; oto jeden z przystojniejszych literatów zakłada czytelnię dla kobiet. Projekt ten prawie na pewno przyjdzie do skutku. Książki będą przeważnie polskie, francuskich powieści bardzo mało - prawdopodobnie nawet nic - za to wiele dzieł poważnych, naukowych i popularnych, wiele spokoju i ustronnej ciszy, wiele ułatwień do pracy, a już od was, piękne czytelniczki, zależy, czy wiele także i pracy.
Wspomniałem o powieściach francuskich, niechże więc wolno mi będzie powiedzieć choć parę słów o starym jej przedstawicielu, o Pawle de Kock, który w popularnym języku naszym zwykle Pawłem z Kocka się nazywa. Wkrótce wyjdzie w Warszawie nowa edycja, a raczej nowy przekład dzieł tego pisarza. Zgadzamy się w zupełności z wydawcą, że dzieła jego mają niepospolitą wartość literacką, zgadzam się nawet, że ten stary Paweł z Kocka, pod lekką warstwą zepsucia, jest pisarzem w gruncie rzeczy moralnym, poczciwym, pełnym humoru i werwy mieszczaninem, kochającym prawdę i cnotę. Zgadzam się, że na ludzi myślących, wykształconych i dojrzałych książki jego złego wpływu nie wywrą, ale czynię tylko jedną uwagę. Ludzie dojrzali, myślący i wykształceni już te jego dzieła znają. (Powiem w nawiasie, że miałbym ich za safandułów, gdyby ich nie znali). Ci więc znają. Któż tedy nie zna?
Młode pokolenie.
Kto będzie czytał?
Młode pokolenie. Uczniowie gimnazjum naprzód, a potem kontrabanda przekradnie się na jedną i drugą pensję żeńską - i oto gotowi czytelnicy. A to rzecz zmienia. W ręku takich czytelników pan Paweł jest znów arcyniemoralnym i szkodliwym pisarzem. Jest sobie w swoim czasie tym, czym dziś w muzyce jest Offenbach. Dobrze się przypatrzywszy znajdziesz tam i pewną moralność, i satyrę, i trochę poezji - ale na pierwszy rzut oka widać przede wszystkim podkasane spódniczki.
Ach, ten Offenbach! Spytacie: co grają w "Eldorado"? - Offenbacha. W "Alhambrze"? - Offenbacha. W Dolinie? - Offenbacha, słowem, wszędzie i na wszystkie strony Offenbacha. Smakuje, bo trafia w owo uczucie sceptycyzmu, nurtujące dziś wszystkie głowy i serca, nawet te, które same o tym nie wiedzą. Smakuje, a jednak trochę go za dużo - i z każdą chwilą może się rozpocząć reakcja. Jeden tylko warszawski teatr najmniej nim nas częstuje. Co prawda, to ten warszawski teatr niczym nas nie traktuje, bo nikogo nie ma. Kto żyw, na urlopie. Artyści herboryzują. A jednak, mimo tych pustek, wczoraj, tj. w poniedziałek, teatr ten z powodu wystąpienia panny Deryng był napełniony. Specjalny recenzent oceni zapewne obszerniej grę młodej artystki, ja zaś maluję tylko wrażenie publiczności. Dzienniki, lubo bez hałasu, zapowiedziały jednak, że panna Deryng należy do artystek cieszących się już niemałym na lwowskiej scenie uznaniem; spodziewaliśmy się więc ujrzeć artystkę dobrą, jeżeli nie znakomitą, to przynajmniej wyrobioną. Tymczasem cóż ujrzeliśmy w istocie? Oto młode dziewczę z potężną skalą głosu dźwięcznego jak srebro - grające z werwą i zapałem przechodzącym niemal w egzaltację, poetyczne w swoich uniesieniach i posiadające wszelkie dane na genialną w przyszłości artystkę. Publiczność nie spodziewała się po prostu tyle, dlatego na twarzach wszystkich czytałeś pewne zdumienie. Cały teatr zdziwił się tym zdziwieniem prawdziwie artystycznym, połączonym z odcieniem zachwytu a przechodzącym z szybkością błyskawicy w burzę oklasków, która niby dobra wróżba długo huczała nad młodocianą głową dziewicy-artystki. Co do nas, podzielając uczucie wczorajszych widzów w zupełności, nie mogliśmy oprzeć się myśli, która mimo woli przyszła nam do głowy: jakże wyborną szkoła jest ta scena lwowska wraz z krakowską, skoro zdołały wyrobić takie artystki, jak p. Modrzejewska, p. Popiel i p. Deryng!
Z drugiej strony, Dyrekcja Teatrów Warszawskich, która takie artystki sprowadza i zatrzymuje, dowodzi prawdziwej dbałości o dobro sceny i zasługuje na zupełne uznanie.

[powrót]