Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXXVII

Koleje konne - Czy dawne spełniały swe zadanie - Po co ludziom na złość robić? - Powody, dla których jestem przeciwny kolejom
- Komitet zoologiczny - Pytania i odpowiedzi - Co za naukę stąd brać mamy - Dzień siódmy - Co by zostało po przesianiu - Lata
nieurodzaju - Przyszli historycy - Niesłychany wypadek, czyli kąpiel w okowicie - Rozbitkowie i opinia - Jak należy nazwać rzecz
po imieniu - Moje obowiązki - Ja i "Gazeta Handlowa" - Nie rozumieją mnie - Pytanie: co jaśniejsze? - Treść i prawda - Prace
Herkulesa - Redaktor-Herkules - Moje sympatie - Przemawiam językiem zrozumiałym - Jeszcze o
"Hacefirze" - Nowe pytanie
- Podwójna rola - Kalendarze -
Kolęda autorki 365 obiadów - Wyjątki - Koniec - Słówko pro domo sua - Mój podpis

Uważać można za pewnik, stanowczo przez historyków stwierdzony, że jak w danym społeczeństwie pewna liczba obywateli co rok się urodzić, umrzeć naturalną śmiercią, powiesić się, zastrzelić, utopić i ożenić, tak w tymże samym społeczeństwie i w tymże samym czasie musi być wypowiedziana pewna liczba grubiańskich wyrażeń, bez których wypowiedzenia życie społeczne nie było prawidłowym.
U nas ciężki ten obowiązek spełniali, w znacznej przynajmniej części, niektórzy konduktorowie kolei żelaznej i konnej, a spełniali z takim przejęciem się wielkością swego posłannictwa i tak sumiennie, że wcale nie widzę potrzeby zakładania nowych linii i sprowadzania nowych konduktorów dla ulżenia pracy dotychczasowym.
Jeżeli w tego rodzaju instytucjach chodzi głównie o gadanie przejeżdżającym niegrzeczności, tedy istniejąca dotychczas linia między dworcem Kolei Żelaznej Wiedeńskiej a Petersburskiej zupełnie jest wystarczająca; częstokroć bowiem zdarza się, że podróżnik płacący groszy dziesięć usłyszy niegrzeczności za daleko większą względnie sumę; jeżeli chodzi o nieregularny przyjazd na stację, tedy nieregularność dotychczasowych linii może zadowolić najbardziej nawet fantastyczne natury; jeżeli wreszcie głównym zadaniem instytucji jest zbieranie dziesiątek i walka przeciw prawom fizycznym opiewającym, że dwa ciała nie mogą się w jednym miejscu znajdować, to i tak istniejąca kolej konna zadanie swe spełnia należycie, bo dziesiątki zbierane bywają namiętnie, a podróżnych układają jak śliwki w solówkach.
Ale nie tylko te względy skłaniają mnie do wystąpienia przeciw nowym projektowanym liniom. Wiadoma rzecz, że założenie ich obniżyłoby cenę mieszkań, ludność bowiem przestałaby się tłoczyć do środka miasta. Po cóż więc, pytam, robić na złość właścicielom domów i szkodzić jedynej gałęzi przemysłu rozwiniętej na wielką skalę, to jest obdzieraniu ze skóry lokatorów środek miasta zajmujących? Skoro takie garbarstwo krajowe kwitnie, skoro nasza Warszawa nie tylko wytrzymuje pod tym względem współzawodnictwo innych stolic europejskich, ale nawet pomienione stolice przewyższa, nie przykładajmyż dobrowolnej ręki do obalenia tego, co samo wzrosło i rośnie jeszcze co kwartał jak na drożdżach. Zresztą nowe linie to prawdziwe pantofle Diderota. Będą koleje, natychmiast Towarzystwo Gazowe musi się postarać o nowe rury; będą nowe koleje, wnet i dla municypalności kłopot, bo zagorzali postępowcy zaraz zaczną wniebogłosy krzyczeć o lepsze niż dotychczasowe bruki; okaże się potrzeba nowych prac, nowych usiłowań, wydatków i tym podobnych rzeczy, które prowadzą tylko do niepotrzebnych wysileń miejscowych inteligencji i nie pozwalają ludziom spać spokojnie.
Nie zakładajmy więc kolei, mili współobywatele! Na co nam one? Wzrośliśmy i wychowali się na chwałę i pożytek społeczeństwa bez nich. Na co nam nowe bruki? Ojcowie nasi łamali sobie nogi i rozbijali nosy na takich, jakie istniały dotychczas; każdy więc kamyk w nich jest dla nas pamiątką, którą powinniśmy umieć szanować. Na co nam wreszcie nowe rury? Mamy ich i tak dosyć i wierutnym kłamstwem jest, jakoby inne miasta miały nas przewyższać pod tym względem.
Co się tyczy kolei, błagam moich współobywateli, żeby nie próbowali ich zakładać jeszcze i z innych względów. Oto zależy nam wszystkim na tym, żebyśmy nie potrzebowali się później wstydzić. Pamiętacie, jak to zakładaliśmy ogród zoologiczny w Warszawie? Co by to się teraz stało, żeby tak kto przyszedł od razu do nas i spytał:
- Powiedzcie no, co tam słychać z waszym ogrodem?
- Ha! założyliśmy komitet; spytaj pan komitetu.
- Dzień dobry, panowie komitetowi. Pukam w wasze okienko. Powiedzcie:coście uczynili z ogrodem zoologicznym?
Cisza! Ach, jaka cisza! Najmniejszej odpowiedzi. Przyszli historycy gotowi będą utrzymywać, że komitet nigdy nie istniał i że wieści o nim należy uważać za takie baśnie kronikarskie, jakimi są podania o smoku na Wawelu. Jeden kronikarz bajkę stworzył, drugi ją powtórzył - stąd przeszła na usta ludzkie i oto jej początek. Zresztą kto wie, jakie tam kiedyś, kiedyś, krążyć będą w tej sprawie podania! Jak tu nawet zapobiec tym możliwym w przyszłości przypuszczeniom? Chyba pro aeterna rei memoria i dla nauki przyszłych pokoleń ułożę cała sprawę w pedagogiczne pytania i przedstawię ją metodą księdza Putiatyckiego w sposób następujący:
Pytanie: W którym roku został założony w Warszawie komitet zoologiczny?
Odpowiedź: W roku 1874.
Pytanie: Jaki był cel tego komitetu?
Odpowiedź: Założenie ogrodu zoologicznego.
Pytanie: Co zaś uczynił komitet?
Odpowiedź: Zjadł pana Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego.
Pytanie: Co za naukę stąd brać mamy, że komitet zjadł p. Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego?
Co za naukę stąd brać mamy? Teraz ja wam odpowiem, czytelnicy. Stąd, że komitet zjadł p. Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego, brać mamy, jak na dziś, tę naukę, żebyśmy do komitetów nie wybierali ludzi z fenomenalnym apetytem; ci bowiem przede wszystkim jedzą, potem śpią, potem znów jedzą, a w końcu zjedzą i nas. Zjedzą nas - przysięgam wam - razem z naszym zaufaniem do mężów zaufania, razem z naszą czcią dla miejscowych wielkich ludzi, z jubileuszami czterdziesto- i pięćdziesięcioletniej obywatelskiej ospałości, jakie rzeczonym wielkim ludziom wyprawiamy, razem z albumami fotograficznymi, które ofiarujemy im w podobnych okazjach, ażeby patrząc na nasze krzywe nosy rozpływali się nad prostymi drogami, jakimi przez całe życie chodzili; słowem, zjedzą nas całkowicie, tak jak p. Bartelsa z całym jego inwentarzem.
Po wtóre stąd, że komitet zjadł pana Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego, brać mamy jeszcze tę naukę, żebyśmy o zamiarach naszych nie trąbili na wszystkie strony świata, nim będziem mieli jakąś pewność, że zamiary owe kiedykolwiek w czyn się zmienią; żebyśmy sobie nie winszowali obywatelskich zasług i uczuć na mocy chęci tylko, nie zaś czynów. O tak! Z tej jednej sprawy wiele naraz brać powinniśmy nauk. Powinniśmy nauczyć się mówić sobie prawdę w oczy; powinniśmy zrozumieć, że niektóre nasze popularności są to nadęte powietrzem pęcherze, na które gdy jaki istotny ciężar obowiązków spadnie, wnet się dziurawią, robią wiele huku i puku, a pozostaje tylko trocha dymu i lichy szmat, na obwinięcie palca nawet niezdatny. Powinniśmy wyznać sobie, że nie umiemy nic zrobić porządnie, że jedni chcemy iść do lasa, drudzy do Sasa; że Ruch społeczny, jaki zdawał się chwilowo ożywiać i wzrastać, osłabł znowu; że brak wybitniejszych osobistości; że widocznie żyjemy w dniu sabatu, bo jak mówi poeta:

Dziś dzień siódmy; Bóg rękę na rękę założył,
Odpoczywa po pracy - nikogo nie stworzył.

Tak! tak! mili czytelnicy. Gdyby nas jaki olbrzym zebrał wszystkich razem potężną dłonią i popróbował przesiać choćby przez najdrobniejsze sito - przelecielibyśmy wszyscy na pewno razem z naszymi znakomitościami. W sicie pozostałoby chyba tylko kilka czapek, ponieważ każda czapka, jako obejmująca głowę, musi być od niej większa, kilka grubszych projektów i spora ilość ogromnych zamiarów, z którymi olbrzym ów nie wiedziałby co robić, bo się nawet na podpałkę w piecu nie zdały.
Przyszli historycy nazwą znowu czasy nasze latami nieurodzaju. A jednak - co sprawiedliwe, to sprawiedliwe! - przyszły historyk, który dobrze się wpatrzy w naszą epokę, dostrzeże kilka zdarzeń tak dziwnych, że może nawet w prawdziwość ich nie uwierzy i do cudów je policzy. Powiedzcie , na przykład, co sobie pomyśli przyszły kronikarz, gdy dojdzie go wieść, że za naszych czasów mieli niektórzy ludzie zwyczaj kąpać się w okowicie i gdy pewnego razu zanurzyli się zbyt głęboko, utopili w owym morzu wódczanym tak potrzebne człowiekowi przedmioty, jak uczciwość i honor obywatelski. Co się z tymi rzeczami stało, już dziś krążą najrozmaitsze wieści. Nie wiem, czy szukano ich, ale wiem, że choćby szukano, to by już nie odnaleziono. Przesiąkły widocznie okowitą i poszły jak kamień na dno. Nie wiem także, czy i kąpiący się już ostatecznie wypłynęli - ale wiem znowu, że dla takich rozbitków nie ma portu, że muszą, powinni się rozbić o skały! Rozumiecie mnie, czytelnicy, a jeżeli nie rozumiecie, powiem jasno i bez przenośni: prąd opinii publicznej powinien koniecznie się zwrócić przeciw takim nadużyciom - choćby dlatego, żeby okazać jasno wszem wobec i każdemu z osobna, że ogół nie jednoczy się z nimi ani też z nimi współczuje. Nadużyć tych nic nie tłumaczy i nikt nie potrafi ich obronić. Kto obchodzi prawo i nie płacąc od produktu podatku, sprzedaje go z zyskiem sto na sto i o sto procent taniej od swych współobywateli i sąsiadów, ten wyciąga im gotowy grosz z kieszeni, ten łupi ogół - ten wzbogaca się kosztem publicznym.
Tym razem, wobec opłakanego stanu majątków ziemskich, wobec swych interesów, w których każdy z posiadaczy ziemskich siedzi jak w bagnie po uszy, występek to tym cięższy. A przy tym opinia ludzka tym się odznacza, że często winę jednego na cały ogół składa. Nie mówią ludzie: Taki to on! - lecz: Tacy to oni wszyscy! W ten sposób w wypadku, o którym mowa, łupież grosza cudzego stała się jeszcze obdzieraniem z dobrej sławy współbraci. Cóż im wreszcie zostanie? W poczuciu, iż są głową ogółu, mimo biedy, mimo ciężkich czasów i cięższych jeszcze interesów nosili dotąd czoła wysoko - czy ma im je teraz wstyd pochylić?
Nie! Co do nas, dalecy jesteśmy od rzucania kamieniem na wszystkich, ale właśnie dlatego pragnęlibyśmy, aby ci, których ta sprawa najbardziej bezpośrednio dotyczy, nie wahali się nazwać jej właściwym imieniem; pragnęlibyśmy, aby opinia wyrobiła się w tym względzie jednozgodna i aby wypowiadana była zarówno głośno jak stanowczo.
Oto są nasze życzenia. Co do mnie, z obowiązku muszę mówić częstokroć nagą, choć przykrą prawdę, choć nie dbam o skutki, jakie to za sobą pociąga. Kto nie chce prawdy słuchać, niech sobie uszy zatka albo niech udaje, że nie rozumie, tak jak to uczyniła "Gazeta Handlowa". Biedny, niedomyślny organ! Nie rozumiał, o co mi chodziło, gdym opisywał giełdę i giełdowo-handlowy język. A jednak zdawało mi się, żem się wyraził po polsku. Powiedzcież sami, czytelnicy, czy może być coś jaśniejszego? Oto powiedziałem: Panowie giełdowicze, mówicie po niemiecku albo szwargoczecie jak ostatnie szajgecy, zamiast mówić czysto i poprawnie po polsku. Zdaje mi się, że to dość jasne, że to jaśniejsze nawet od telegramów "Gazety Handlowej", i od jej "słabych tendencji", od jej "powściągliwych eksporterów", od "Standard white w miejscu", od "Mixed numbres", od "forsownych usposobień", od "reflektantów", a nareszcie od wszystkich interesów stojących w pszenicy, mocnych w życie, słabych w okowicie, spokojnych w owsie itp. A jednak "Gazeta Handlowa" nie zrozumiała mnie! Mamże to sobie tłumaczyć niedokładną znajomością języka, którym przemawiam? Co więcej, powiedziano mi, że nie uwzględniam treści i prawdy. Przepraszam! uwzględniam. Treścią w zeszłym moim odcinku było: szwargoczenie na giełdzie, a prawdą nie tylko było, ale jest do tej pory: szwargoczenie na giełdzie. Kto się chce o tej treści i prawdzie przekonać, niech pójdzie i przekona się sam, tak jak ja się przekonałem. Gotówem mu nawet towarzyszyć w tej wycieczce, jakkolwiek, o ile uważam, zdołałem sobie zyskać tylko nader średnią sympatię pomiędzy mężami zajmującymi kurulne krzesła w sali giełdowej.
Ha! Cóż robić? Przykro mi to bardzo, ale jeszcze więcej przykrości sprawia mi to, że nie zrozumiała mnie "Gazeta Handlowa". Ogarnia mnie nawet z tego powodu pewna melancholia, bo rozumuję sobie, że jeśli mnie nie zrozumiał organ giełdowo-handlowy, który powinien być wyskokiem giełdowo-handlowej inteligencji, to cóż dopiero mówić o giełdowiczach! Wszystko więc, co powiedziałem, było grochem rzuconym na ścianę! A jednak "Gazeta Handlowa" mogłaby najbardziej wpłynąć na wyrobienie czystego języka handlowego i na oczyszczenie tych giełdowo-augiaszowych stajni. Praca to wprawdzie herkulesowa, ale dlaczegożby redaktor "Gazety" nie miał zostać Herkulesem?
Ale o czym tu nawet i mówić! Wszystko może byłoby dobrze: "Gazeta" podjęłaby się misji, redaktor jej może by i spróbował być Herkulesem, gdyby... gdyby rozumiał, o co mi chodzi. Cóż jednak czynić? Nie rozumie! Prawdziwe to nieszczęście. Ponieważ jednak chodzi mi niezmiernie, żeby mnie zrozumiano; po wtóre: ponieważ nie zrozumiano mnie, gdym mówił po polsku, nie pozostaje mi więc nic innego, jak przemówić językiem, który w świecie handlowo-giełdowym jest najpowszechniejszy i najlepiej zrozumiały.
A zatem:
Meine Herren! Man muss nett polnisch sprechen, sonst ich werde Ihnen hundert mal sagen, dass Sie so plaudern wie auf die Wołowa-Gasse. Verstehen Sie mich jetzt?
Ale przebóg! Co widzę! Zamiast nauczyć giełdowiczów swojego języka, ja sam zaczynam pisać po niemiecku. Dam temu pokój, choćby ze względu na to, żeby mi się nie przytrafiło napisać coś taką niemczyzną, jak owemu szlachcicowi znad Sanu, który pisząc do Reichsratu o pewnym projekcie, wyraził się: Mein Nachbar von Psia Wólka hängt die Hunde auf diese Projecte. Dopierożby biegli w tym języku panowie z giełdy hängten und auf mich die Hunde! Przecież niedawno spotkała mnie surowa wymówka redaktora "Hacfiro" za to, że nie wiedziałem co znaczy ha-zefira czy też hacfiro. Wprowadziłem was mimo woli w błąd czytelnicy. Hacfiro znaczy "Jutrzenka" i nie będzie to pismo poświęcone ani sprzedaży promes od pożyczek premiowych (czytaj: strzyży owiec), ani sprawom dogmatycznym, ani mówieniu gorzkich prawd w oczy współwyznawcom, tylko naukom przyrodzonym i filozofii. Nie wiedziałem także, kto je będzie czytał, ale "Izraelita" zapewnia, że jest wielu Żydów nie znających innego języka jak hebrajski. Wprawdzie "Izraelita" nie donosi nam, gdzie się znajdują, i przede wszystkim, czym się trudnią takie egzemplarze - ale musimy wierzyć, że są, skoro nam za to zaręczają. Nie rozstrzyga to wprawdzie jeszcze kwestii ostatecznie, a raczej tworzy nową; wiemy bowiem teraz, kto będzie czytał "Hacfira"; ale znów pytanie: kto będzie do niego pisał? Prawdopodobnie ciż sami. Redaktorowie będą zarazem prenumeratorami. Czasem zdarzają się na świecie takie podwójne role. Znałem np. małego chłopczyka, który galopując po pokoju poganiał się zarazem biczykiem i słowami; był więc jednocześnie i jeźdźcem i koniem.
Otóż i mój odcinek ma się już ku końcowi. Chciałem jeszcze pomówić z wami, czytelnicy, o kalendarzach, które się już na rok 1876 ukazują, ale ponieważ nie mam jeszcze wszystkich pod ręką, poprzestanę więc na wzmiance o jednym, to jest o Kalendarzu, czyli kolędzie (nie zaś, jak napisano: kolendzie) dla kobiet przez autorkę "365 obiadów". Gospodynie nasze dowiedzą się z tego kalendarza, jak szyć, prać, prasować, gotować, słowem: wyłożono tu dokumentnie, na czym polega praktyczna strona "babizmu", nie takiego perskiego, o jakim niedawno było w gazecie, ale zwyczajnego, naszego gospodarsko-domowego babizmu, którego bezpośrednim skutkiem jest, że mąż przedstawicielki babizmu bywa nakarmiony, dzieci umyte i uczesane, mieszkanie utrzymane schludnie, a rachunki gospodarskie porządne i dokładne. Są to wszystko rzeczy arcypraktyczne, ale oprócz nich mogą się czytelniczki dowiedzieć wielu jeszcze innych. Czy wiecie np. piękne panie, co głównie mamy do zawdzięczenia wojnom krzyżowym? Może zbliżenie Europy z Azją? Nie to. Może zbogacenie wiedzy skarbami nauki arabskiej? Nie to. Może upadek feudalizmu, wzmocnienie się władzy królewskiej, wzrost miast? Jeszcze nie to. Zajrzyjcie do książki autorki Trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów, a na stronicy 46 znajdziecie wyjaśnienie następujące:
"Wyprawom krzyżowym zawdzięczamy, że francuscy krzyżowcy z piaszczystych pól wojny w Askalon przywieźli... szarlotki do europejskiej kuchni".
Przytaczam dosłownie; moim dodatkiem są tylko przecinki, z którymi autorka zdaje się żyć w stosunkach pozostawiających wiele do życzenia.
Ale mniejsza o to. Parę wierszy dalej czytamy znowu:
"Za Leona X powstało fricandeau".
Albo jeszcze dalej:
"Przeszło 5500 lat potrzebowała ludzkość na odkrycie fricandeau i użytek widelcy".
Autorka liczy widocznie lata od stworzenia świata, tak jak "Hacfiro". Biedna ta ludzkość! Co też ona musiała ucierpieć przez 5500 lat aż do tej chwili!
Prócz tego kalendarza ma jeszcze wyjść, może już wyszedł, drugi, nakładem p. Wiślickiego. Nie mając go obecnie pod ręką wzmiankę o nim odkładam na przyszłość.

* * *

Teraz już skończyłem. Pozwólcie tylko, że powiem jeszcze parę słów pro domo sua.
Trafia się czasem, że po wyjściu mego odcinka, zwłaszcza jeżeli mi się zdarzy kogo zbyt pochwalić, zgłaszają się do redakcji rozmaite osoby, niestety prawie zawsze rodzaju męskiego, i wypytują się z nader zresztą podejrzaną troskliwością, kto pisuje tę rubrykę. Owóż pragnę zadowolić ciekawość tych osób. Pójdę utartym śladem Trembeckiego, który przyparty raz przez zbyt ciekawych, a nawet prześladowany przez rozmaite pisma zarzucające mu na swój sposób nieuwzględnianie treści i prawdy, odpowiedział:

Żadnych gróźb się nie boję ani dbam o łaski,
Chrzestne imię me: Józef - rodowe: Biela(w)ski.

Ja pisywałem jeszcze, lubo z pewnymi przerwami: Bez tytułu - teraz Chwilę obecną prowadzę już pono drugi rok, nazywam się zaś:

Litwos

[powrót]