Henryk Sienkiewicz

Mieszaniny literacko-artystyczne

IX

Z mojego zielnika, nowela Heritesa - Romans pana Michała, powieść Zacharyasiewicza - Kraszewski
w Warszawie, humoreska sceniczna Mariana Gawalewicza

"Kłosy" w ostatnim swym numerze pomieściły małą nowelę Heritesa, pod tytułem Z mojego zielnika, przełożoną z czeskiego, a wyjętą z pisma "Narod sobĕ", które to pismo było takim wydaniem w Czechach, jak u nas "Ziarno". Jest to króciuchna fantazja. Zwracam na nią uwagę dlatego, że jakkolwiek tak krótka, posiada jednak pełno wdzięku jako obrazek, którego kształt zewnętrzny, ukrywający symboliczne znaczenie, został poczerpnięty z przyrody. Autor prowadzi nas o zmierzchu do lasu i każe nam się wsłuchiwać w życie roślinne. Więc oto ostatnie blaski słońca pozłacają jeszcze korony sosen, ale na dole jest już ciemno; najmniejszy wiatr nie kołysze leszczyną, czasem tylko ozwie się jeszcze na wpół senny świegot jakiego ptaka układającego głowę do snu pod skrzydło; zresztą słychać tylko szepty drobiazgu leśnego: rozmaitych mchów, przelaszczek, sasanków, które niegdyś były czymś innym na świecie, a dziś, zaklęte w postacie roślinek, marzą wśród pogodnych nocy o tym, czym były, i wspominają życie dawniejsze. Te dzwonki np., czyli kampanule, to serca prawdziwych dzwonków srebrnych lub mosiężnych. Każdy z nich za życia dzwonił ludziom, a po śmierci dusza jego stała się kwiatem leśnym. Teraz właśnie prostują główki operlone przez rosę i opowiadają swe dzieje. Posłuchajmy ich rozmowy. Jeden oto brząkał niegdyś na rzędzie pysznego rumaka należącego do pięknej i bogatej pani, otoczonej hołdami, podziwem i uwielbieniem: wszyscy ją kochali, wszyscy starali się pozyskać choć jedno jej spojrzenie; a potem - znalazł się znowu na chomącie konia, ale już bardzo biednego, który ciągnął równie biedną i zapomnianą staruszkę. Ten biedny koń był tym samym, ongi pysznym rumakiem, a ta zapomniana staruszka tąż samą, piękną niegdyś damą... Drugi dzwonek wołał w hrabiowskim pałacu na marszałka: "Johann! Johann!" Trzeci budził co chwila biedną sierotę Anusię, inne były sygnaturkami na kościołach. Opowiadanie idzie po kolei o różnych losach dzwonków, aż wreszcie wychyla główkę spod mchów jakiś bledszy i smutniejszy od innych. "Ja - mówi - stałem przy łóżku konającego człowieka, a tym człowiekiem był czeski poeta. Jego wychudła ręka ostatni raz wyciągnęła się ku mnie, a potem słyszałem, jak mówił: «Biedny! biedny czeski narodzie...» - i umarł"
- Dlaczego biedny? - przerwał opowiadanie głos największego dzwonka. - Oto ja dzwonię na jutrznię nowej przyszłości dla czeskiego narodu; nadejdą czasy i on będzie jeszcze wielki i szczęśliwy: ta jutrznia już blisko, a więc dalej - Hosannah! Hosannah!...
Tu wszystkie większe i mniejsze zaczęły dzwonić i po całym lesie ozwały się głosy: Hosannah! Excelsior! Excelsior! - a tymczasem noc zbladła i między koronami sosen zaświtał ranek.
Jest jakiś tajemniczy urok w powyższym opowiadaniu, które przy końcu wybucha gorącym patriotycznym uczuciem. Ten cichy, ciemny czeski las, w którym nawet i polne dzwonki dzwonią na chwałę czeskiego narodu i przypominają mu lepszą przyszłość, szumem swym przemawia do serc, jakby szeptał słowa otuchy... Przy tym przez owo połączenie natury i patriotyzmu, które samo w sobie jest niepowszednim pomysłem, wyrodził się jakiś wyższy, podniosły nastrój - rzecz tak rzadka w czasach obecnych. Natura, jej życie i jej dusza, odczuwana przez niektóre zaledwie serca i umysły, to żywioł dla utworów literackich jeszcze prawie nie dotknięty, ku któremu widać już jednak pewien zwrot, w miarę jak przesycamy się życiem miast i mieszczańskim romansem. Kto wie, czy dzisiejsze powieściowe sytuacje, zagadnienia, kolizje serc, szczególność charakterów, wreszcie bohaterowie i bohaterki razem z ich miłościami, nienawiściami, zawodami i szczęściem nie wydają się większości i piszących, i czytających czymś dziwnie małym, płaskim, powszednim i zwietrzałym. Toż to wszystko, co się opisuje w większej części powieści, to dzieje się w powszednim życiu mieszczańskim codziennie i w naszym czasie; każdy mniej więcej rozwinięty człowiek przechodził lub przechodzi przez takie same wzruszenia i przeczucia duszy, bywał w podobnym położeniu, kochał, zawiedziono go, rozpaczał, uspokoił się, potem ożenił i ot! żył jak tysiące innych. Jest to wszystko może ogólnie ludzkie, ale też i ogólnie powszednie. Mimo woli człowiek pyta się: co takiego jest w miłości pana Michała do panny Karoliny lub Piotra do Joanny, iżby pisać o tym aż dwa tomy? Po co o tym czytać, kiedy to można widzieć odegrane przez żywe osoby. My tego życia mamy aż nadto: ono nas męczy, nuży; zresztą straciliśmy w nie wiarę wraz z ochotą do niego. Niechże choć literatura stworzy nam światy inne, gdzie wszystko nie jest takie karłowate, ale wielkie, nie takie płaskie, ale wzniosłe, nie chorobliwe i śmiertelne, ale zdrowe i nieśmiertelne, nie zgrzybiałe, ale młode. Dajcie nam jakie inne światy i inne jakieś przestrzenie, w których piersi zgorączkowane od miejskich wyziewów odetchną choć raz swobodnie a szeroko. Wprowadźcie nas do lasów, gdzie sosny ronią woń żywiczną, bo chorym w nich zdrowiej. Tam musi być inny świat; natura musi mieć w sobie jakieś nie napoczęte jeszcze pierwiastki życiowe, jakieś tajemnice jeszcze nie zbadane, jakąś nową karm dla ciał i dusz umęczonych...
Takie wołania nie po raz pierwszy rozlegają się po świecie. Gdy ludziom za ciasno zrobiło się w żabotach i perukach, a życie takie, jak było, zagroziło bankructwem, powstał Emile J. J. Rousseau, a potem Pawły i Wirginie, pseudoleśne dzieci Chateaubrianda, a potem cały romantyzm dziki, rozbujały, egzotyczny...
Dziś - co zrobimy kwoli nowym wołaniom: czy znowu uciekniemy do lasów? - trudno wiedzieć. To tylko pewna, że dziś panujący kierunek, dzisiejszy naturalizm czy realizm, czy jak kto chce, dzisiejsze drobiazgowe a wierne malowanie powszedniości, którego główną zaletą jest trafność, dzisiejsza niby trzeźwość wstydząca się podnioślejszego słowa i egzaltacji, i wyższego lotu, zaczyna się przejadać - i wzbudzi jakąś reakcję. Być może, że naprawdę uciekniemy do lasów i położywszy się na igliwiu, będziemy póty patrzyć w chmury przelatujące nad nami, póty wsłuchiwać się w szumy drzewa, póty odgadywać panteistyczną duszę otoczenia i tak zlewać się z nimi, że popadniemy w jakiś niebywały dotąd mistycyzm, który z kolei przejdzie wszelką miarę zdrowego rozsądku i z kolei runie. Jest w tym wszystkim tylko wdrapywanie się na górę i obsuwanie się z góry - jest jakaś praca syzyfowa. Być może także, iż nadejdą czasy, w których powieść tak przejdzie, jak przeszły inne formy literackie, które zdawały się nieśmiertelne.
Tymczasem wspomniałem o nowelce Heritesa dlatego, że jest w niej coś świeżego i że czytelnikowi, nim zejdzie wraz ze mną znowu do konwencjonalnego życia opiewanego w innych utworach, miło odetchnąć leśnym powietrzem.
Ale trzeba zejść i z obowiązku sprawozdawcy o nowych książkach zobaczyć, jak się zawiązał i skończył Romans pana Michała. Romans ten jest utworem Zacharyasiewicza, pan Michał zaś był synem zbankrutowanego szlachcica, któremu to synalkowi wszystkie ciocie i babki kładły od urodzenia w głowę, że jedynym celem i zadaniem jego życia jest bogata żeniaczka. Z pana Michała byłby zapewne "tęgi wiarus, bo w literach nie czuł smaku", ale zadanie wziął do serca i gdy pierwsze puchy ukazały mu się na brodzie, począł szukać bogatej dziedziczki. Motywa powieści, jak widzimy, niezbyt nowe, ale jeśli tę bajkę znacie, to jej właśnie posłuchajcie. Pan Michał znalazł wreszcie bogatą pannę Salomeę - i postanowił pojąć ją w małżeństwo. Wujaszek pośredniczył, więc poszło łatwo, i dopiero po oświadczynach pokazało się, że na kopercie pieniężnej swat zamiast 30 przeczytał przez omyłkę 130 tysięcy i zamiast złotych polskich - złotych reńskich. Takie omyłki trafiają się w życiu i także nieraz w powieściach pisanych na temat łowiectwa posagowego. Gdy jednak wyjdą na wierzch, następuje zerwanie, więc i w romansie pana Michała nastąpiło zerwanie...
Ale powieść ciągnie się dalej. Cóż się stało? Oto coś nadspodziewanego, a mianowicie: pan Michał, który szukał posagu, dopiero po zerwaniu spostrzegł jedną rzecz, tj. że niechcący zakochał się na zabój w Salusi.
I to się zdarza. Romans nie wychodzi wcale z granic możliwości. Michał wrócił na wieś, a tu bez panny Salomei ani rusz! Tęskno i tęskno. Nie wiedział sam, co robić. Chłopak miał poczciwe serce - więc gdy nagle doszła do niego wieść, że panna po zerwaniu zachorowała i umiera, oddał swoje marzenia o posagu, jak mówi Słowacki, szatanowi - i poleciał siedzieć u jej wezgłowia. Gdy Salomea wyzdrowiała, nastąpił ślub i zaczęli oboje biedę klepać...
O tym klepaniu mówi część II. Z biedą mogliby żyć, a nawet, wedle terminologii wiejskiej, wyjść z interesów, ale przecie Michał był obywatelem, a ona obywatelską córką, więc wypadało, dla honoru, obojgu odbyć podróż za granicę. Wszystkie krewne i ciotki były tego zdania, że to jest konieczność. Na tę podróż nie tylko poszedł posażek Salomei, ale zaciągnięto nowe długi. Po powrocie trzeba się było pokazać w obywatelstwie i żyć; urządzili więc dom paradnie, przyjmowali grymaśnych gości z miasta i ze wsi. Gdy Michał chciał wprowadzić jakiekolwiek oszczędności, ograniczyć wydatki, zamknąć podwoje jadalnego pokoju, pracować, poczciwa Salusia nie mówiła mu nic, ale bladła, marniała, chudła...
- Co ci jest, droga? - pytał Michał.
- Widzisz, ukochany... ja się trochę nudzę...
Więc wracali na nowo do dawnego życia. Przyjmowali i wyjeżdżali sami, aż wreszcie wyjechali z wioski. Osiedli we wschodniej Galicji - i znowu żyli nad stan; potem Michał dostał zyskowne miejsce plenipotenta - i znowu żyli nad stan, więc je stracił - potem osiedli w mieście... Bywało głodno, chłodno; on nie wiedział, do czego się wziąć, ona myślała o założeniu magazynu mód. Koniec.
Po pierwsze: powieść w stosunku do treści, jaką zawiera, jest za długa. Wszystko to, co tam jest, zamknięte w ciaśniejsze ramy, czyniłoby wrażenie silniejsze; po drugie: motywa powieści, tj. i poszukiwanie posagów, i życie nad stan po ślubie, są niemiłosiernie ograne, a co większa, kwestia, czy wobec dzisiejszego stanu rzeczy nie przestarzałe?
Zacharyasiewicz, jako Galicjanin, zna Galicję lepiej od nas - ale powieść, przeniesiona na grunt tutejszy i czytana w Królestwie (drukowana była w "Wieku"), razi niezmierną przesadą w kreśleniu tej ślepoty, dla której ludzie idą mimowolnie do ruiny. Michał jest wstrętnym przez swoją słabość. Salomea zaś, która kochając go, nie może się do niego zastosować, na nic zgodzić i z całą usilnością popycha siebie, męża i dzieci w przepaść, robi wrażenie kobiety przede wszystkim tak ograniczonej, takiej (przepraszam za wyraz) gęsi, że i litować się nad nią nie warto. Doprawdy, że ogarnia nas wątpliwość, czy powieść nawet na gruncie galicyjskim nie jest przesadą. Jak to? - czyż tam ludzie nie wiedzą, że po dniu dzisiejszym następuje jutro, że dwa a dwa jest cztery? Czyż tamtejsze stosunki obywatelskie są tego rodzaju, że koniecznie popychają do ruiny, a tamtejsze zbytki i wymagania trapią kraj, jak go i trapiły? Jeśli tak, to Romans pana Michała powinien stanowić w tamtej prowincji epokę - widocznie bowiem nikt dotąd nie otworzył oczu temu najciemniejszemu z europejskich społeczeństw. Ale czyż tak jest? W naszej prowincji - rzeczy się zmieniły. U nas Romans pana Michałanie jest epoką, ale wprost anachronizmem. Polowanie na posagi miało i tu niezaprzeczalnie miejsce, działo się to zaś wówczas, gdy młodzi ludzie zdolni do żeniaczki dzielili się na dwie z niewielu wyjątkami kategorie: mniej więcej zrujnowanych obywateli ziemskich i urzędników. Pierwsi musieli oczyszczać hipoteki i spłacać zaległe raty Towarzystwa Kredytowego, drudzy sami nie mogli z pensji wyżyć. Dal obu tych kategorii posag był jedyną deską zbawienia. Dziś zmieniło się to w ten sposób, że co do obywateli, kto miał zbankrutować, ten już zbankrutował, zlicytowali go, sprzedali i - przepadło; kto się ostał, ten względnie ma się lepiej; urzędników zaś krajowców jest tak mało, że nie ma co o nich mówić. Młodzi ludzie dają sobie dziś radę cyrklem, wagą, miarą, piórem i zarabiają tyle, że za posagami gonić nie potrzebują. Okres zbytków przeszedł także. Po wsiach żyją dziś ludzie skromniej, niż żyli kiedykolwiek. Wymagania towarzyskie, powozy, cugi, podróże zagraniczne, chęć przesadzania się jednych nad drugimi, wszystko to ustąpiło, naprzód, przed ciężką nauką, przez jaką społeczeństwo przeszło i przechodzi jeszcze, po wtóre, przed poważniejszymi zadaniami. Doprawdy, myślę, że między pannami wiejskimi niezmiernie mało jest tak uczciwych gąsek, jak Salomea; jest natomiast pełno poważniejszych kobietek i zabiegłych gospodyń. W mieście zimową porą, w czasie karnawału nie słyszymy też jakoś o balach wydawanych przez wieśniaków. Bawią się dziś bankierzy, bo takie czasy przyszły. Przeciwnie: po wsiach słyszymy już narzekania na brak życia towarzyskiego, na to, że nikt u nikogo nie bywa, ale każdy siedzi zamknięty u siebie jak lis w jamie, rachując każdy grosz. W Galicji, według powieści Zacharyasiewicza, musiałoby być chyba wszystko na odwrót. Tu na wsi ludzie żyją oszczędnie. Mówię zupełnie serio, że znam literatów żyjących wyłącznie z pióra, którzy np. nie mogą palić cygar, jakimi częstują ich w zamożnych nawet domach wiejskich, dlatego że przywykli kupować sobie lepsze. Na gruncie więc tutejszym Zacharyasiewiczowa satyryczna kosa tnie zielsko, które nie rośnie, zatem autor macha trochę w powietrzu. W Galicji?... być może, ale i to wątpimy... Zebrawszy wszystko, co się powiedziało - Romans pana Michała jest jednym z najsłabszych romansów p. Zacharyasiewicza; utalentowany skądinąd powieściopisarz przeciągnął struny swej lutni, więc zagrała nieco fałszywie. Nie ma w tej powieści zwykłych nawet Zacharyasiewiczowi przymiotów. Ślizga on się wprawdzie najczęściej po powierzchni dusz ludzkich i życia w ogóle, ale za to pod względem zawikłań powieściowych, pod względem sytuacji jest tak pomysłowy, jak żaden z naszych autorów, a w Romansie pana Michała nie ma i tego. Safanduła żeni się z gąską; on szukał posagu, ona chce się bawić; obojgu wszystko wysuwa się z rąk: oto tematy, które tyle już piór obsmarowywało atramentem; Zacharyasiewiczowe, doprawdy, że na coś nowego, silniejszego i głębszego mogło się zdobyć.

* * *

Teatr nasz przygotowywa Fausta; przedstawienie nastąpi jednak dopiero po wyjściu niniejszego numeru. Tymczasem na scenie pusto było i głucho - jedyną zaś nowość stanowi przedstawiony w Alhambrze humorystyczny obrazek Mariana Gawalewicza pt. Kraszewski w Warszawie.
Jest to przeróbka znanej ramotki Wilkońskiego, ułożona na scenę zręcznie i z werwą. Kraszewski przyjeżdża do Warszawy - pewna panna Pieprznicka wymaga od swego aspiranta, by go sprowadził do domu jej rodziców; ten udaje się o pomoc do pana Augusta (Wilkońskiego), a pan August nie mogąc złapać samego Kraszewskiego, sprowadza i przedstawia zamiast niego kogo innego. Tyle tu zawikłań komicznych wywiązuje się z samego pomysłu, że farsa musi obfitować w śmieszne sceny i bawić. Jest w niej jednak pewna przesada, czyli, jak mówią: "szarża", której nie podobna było uniknąć. Przypisać to należy temu, że postacie, jakie kreślił August Wilkoński, miały za jego czasów daleko więcej żywych wzorów w społeczeństwie, niż mają obecnie... Wówczas ramotka odbijała życie, a każda postać przypominała, jeśli nie fotograficznie, to przynajmniej typowo osoby z ówczesnego otoczenia; dziś Pieprzniccy, Atłasowicze, Rolewicze itp. są w swej naiwności anachronizmami. Komizm Wilkońskiego i faktura jego ramot są względem dzisiejszych wymagań zbyt grubo ciosane, zbyt naiwne, zbyt mało subtelne - dlatego znajdują w nich smak tylko ludzie starsi, którzy pamiętają jeszcze i uprzytomniają sobie czasy dawniejsze - a młode pokolenie nie czyta pana Augusta. Literackie jednak jego znaczenie przeżyje jego popularność, on bowiem pierwszy znalazł klucz do komicznego Sezamu, a to w ten sposób, że stworzył humorystykę bezpośrednio swojską, że do swej satyry wciągnął nasze dwory i dworki, i to życie wiejskie, w którym mieści się najwięcej typowej, swojskiej treści, słowem, że odczuł to, co jest par excelence nasze. Był przy tym bardzo szczery, więc podobał się i umierając zostawił przyszłym satyrykom i humorystom w spuściźnie sekret, w jaki mianowicie sposób mogą przemówić do serc i podobać się wszystkim. Dziś, uwzględniwszy różnicę czasu, Kostrzewski tak rysuje, jak on pisał, i równym cieszy się powodzeniem, co zaś do humorystów pióra, tych właśnie, którzy najbardziej są poszukiwani i najlepiej przemawiają do publicznego smaku, to gdy czytam nowele Blizińskiego lub szkice Jordana, nie mogę oprzeć się myśli, że są to dzieci ducha pana Augusta. Robota wykwintniejsza, zakres spostrzeżeń obszerniejszy, treść bardziej złożona, ale metoda i dusza też same. Jak ta metoda jest wyborna, niech na dowód posłuży jeszcze jeden przykład. Mamy trzy pisma humorystyczne, z tych dwa, "Mucha" i "Kolce", wyławiają treść z życia miejskiego, ze stosunków mniej więcej w każdym mieście jednakich, zatem można by rzec: kosmopolitycznych; ogólnie biorąc, są wobec istniejących u nas warunków redagowane bardzo zręcznie, a jednak większą od nich popularnością cieszy się "Kurier Świąteczny", który nie przewyższa współzawodników ani objętością, ani rycinami. Czymże się więc to dzieje? Oto metodą pana Augusta. "Kurier" zrozumiał jej sekret. Jest on najbardziej typowo swojski, najbardziej zajmuje się wsią, szlachcicem, chłopem, Żydem, słowem tym wszystkim, co jest wyłącznie nasze, co zatem nas bardziej interesuje i bawi - i w czym siedzi polska humorystyczna dusza. Wilkoński stworzył więc niejako szkołę - i to jego zasługa w literaturze, która nie zblednie i za sto lat, to jest wówczas, gdy będzie jeszcze mniej niż dziś czytanym i zrozumiałym. Swoją drogą, przyznawszy, co mu się należy, musimy się zgodzić z myślą, że czasy jego popularności już przeszły. Nowsi wolą nowszych. Z tego powodu nie radziłbym przerabiać jego ramotek na scenę, choćby nawet miano przerabiać je tak zręcznie, jak to uczynił Marian Gawalewicz. Wilkoński kreślił swe typy jako współczesne, więc i dziś na scenie zdają się one mieć pretensję do współczesności, i w tym kryje się jakaś fałszywa nuta, która na szkodę wychodzi Wilkońskiemu, jego pomysłom i nowszej robocie.

[powrót]