Henryk Sienkiewicz

Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne

1881 [31-41]

31

Dzieje Polski w zarysie przez Michała Bobrzyńskiego, t. II. Nakładem Gebethnera i Wolffa. Jest to tom drugi wtórnego wydania Dziejów Polski. Książka ta wywołała, jak wiadomo, dużo sporów i polemik - dzięki którym rozeszła się bardzo szybko. Ponieważ w swoim czasie zamieściliśmy o niej obszerne sprawozdanie, myśl zaś główna Dziejów Polski nie została zmieniona, poprzestajemy tedy na zanotowaniu, iż w drugim wydaniu praca p. Michała Bobrzyńskiego została znacznie rozszerzona. Niektóre ustępy zmieniono, inne dodano lub wyjaśniono. Jednym z najważniejszych i bardzo pożytecznych dodatków są Wiadomości z geografii politycznej Polski nowożytnej.

32

Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk pięknych. Urbański Portret damy. Salon Towarzystwa przedstawia się w ostatnich czasach dość ubogo. Ogólny poziom prac artystycznych wzniósł się wprawdzie do znacznej wysokości. Niezaprzeczenie malarze nasi nie tylko pod względem liczby, ale i pod względem biegłości w malowaniu wyżej stoją niż przed laty piętnastu lub dwudziestu. Z tym wszystkim nie ma obecnie na wystawie ani znakomitych nazwisk, ani znakomitych obrazów. Obok dużego płótna p. Piwnickiego, w którym śmiałość rysunku zastępuje często jego poprawność, a bezład kompozycji - bezład bitwy, obok prawdziwie dobrego obrazu p. Piotrowskiego i utworów Pane, starannych, eleganckich, ale przypominających zawsze malowidła na tacach - zasługuje na bliższą uwagę portret damy p. Urbańskiego. Nazwisko artysty mało jest nam dotychczas znane, portret jednak poleca je wcale dobrze. Zręczny i pełen naturalności układ postaci zdradza dobry smak. Przy tym artysta widocznie umie rysować. Układ ten przypomina nam mocno pyszny portretowy obraz Czachórskiego, który podziwiano w salonie wystawy jeszcze do niedawna. Nie wiemy, czy to podobieństwo jest wypadkowe, czy płynie z przejęcia się utworem Czachórskiego. Ale nawet w tym ostatnim razie nie można by go wziąć za złe p. Urbańskiemu. Dowodziłoby ono bowiem tylko, że artysta trzyma się dobrych wzorów. Czachórski pod względem smaku, wytworności i techniki w malowaniu może być wybornym przewodnikiem, ponieważ zaś nie jest to artysta ekscentryk, więc nie wpędzi nikogo w manierę. Portretowi p. Urbańskiego zarzucić by można to tylko, że malowany jest nieco za twardo, głowa modelowana jest tak starannie, że prawie przemalowana, skutkiem tego nadto odrzyna się konturami. Jest to jednak niewielka wada, której uchronić się łatwo - w każdym zaś razie całość staje na tej granicy, gdzie kończy się prosta podobizna portretowa, a zaczyna dzieło sztuki.

33

Z wystawy Krywulta w Hotelu Europejskim. Kaprea za Tyberiusza. Obraz Henryka Siemiradzkiego. Słyszymy niejednokrotnie ubolewania nad tym, że tak znakomity malarz jak Siemiradzki nie bierze za przedmiot do swych obrazów motywów polskich, ale maluje odległy świat rzymski. Wyznajemy, że ubolewania te, jakkolwiek płynące z najlepszych i godnych uznania intencji, wydawały nam się zawsze poglądem do najwyższego stopnia zaściankowym. Przede wszystkim jesteśmy wraz z innymi europejskimi narodami dziećmi kultury, która wyrosła z pnia rzymskiego, jest to więc spuścizna tak dobrze nasza jak niemiecka, francuska lub angielska. Pierwsi zapewne śmielibyśmy się z Francuzów, gdyby gwałtem narzucali np. Gêromowi wyłącznie francuskie tematy, lub z Niemców, gdyby mieli za złe Kaulbachowi, Pilatemu albo Maxowi, że nie malowali wyłącznie chłopów i ritterów niemieckich. Bez względu na to, jakie malarz bierze temata, sława i sztuka polska wzbogaca się, jeśli malarz jest Polakiem. Artysta więcej niż ktokolwiek ma prawo powiedzieć sobie nil humani a me alienum puto - i gdyby chcąc ubiegać się o popularność malował swojskie przedmioty gorzej, niż maluje obce, to sztuka polska nie tylko by nic na tym nie zyskała, ale straciła. Artysta ma swój smak i swój temperament artystyczny. Pewne kształty i barwy przemawiają do niego silniej jak inne; odczuwa on je estetycznie dokładniej - więc i maluje lepiej. Że więc szuka ich wszędzie i czerpie z takiego otoczenia, z takich światów, w których je znajduje, to już nic dziwnego. Opinia to raczej ma baczyć, by była zawsze rozważną, dojrzałą, tolerancyjną, i strzec się, aby nie obniżyła sztuki naszej wywierając niewolniczy i zgubny nacisk na swobodę wyboru artystów. Henryk Siemiradzki wybrał sobie świat rzymski, i nikt nie ma prawa go zmuszać, by wybrał inny, bo może, że malowałby go z mniejszym mistrzostwem, przez co jedno polskie nazwisko zyskałoby mniej sławy i uznania u obcych, niż ma dziś. Ostatni jego obraz jest epizodem z pobytu Tyberiusza na Kaprei. Stary cezar czuł się bezpieczniejszym na owej odludnej wyspie, wśród pretoriańskich kohort, niż w Rzymie, na którym zaciążyła również straszna jak nikczemna dłoń Sejana. Tyberiusz obawiał się Rzymu, ale i pogardzał tym światowładnym miastem, w którym już, jak pisze Tacyt, ruere in servitium consules, patres, equites. O ile też z początku sprężyście dzierżył rządy państwa, o tyle na Kaprei tak przed jak i po upadku Sejana można życie jego określić dwoma słowami: orgia i morderstwo. Zwłaszcza też po katastrofie z Sejanem okrucieństwo cezara doszło do najwyższego stopnia, a podejrzliwość coraz liczniejszych dostarczała mu ofiar. Był to pierwszy cezar z długiego szeregu katów i rozpustników. Późniejsi jednak nie mogli zwykle srożyć się długo - jego urok był jeszcze zbyt silny, by śmiano zaraz się na niego targnąć, a kohorty pretoriańskie nie przywykły jeszcze zmieniać cezarów i licytować tronu więcej dającemu. Z tego powodu Kaprea była przez jedenaście lat złowrogą zmorą ciążącą na piersiach Rzymu, a przede wszystkim na głowach, które w jakikolwiek sposób nad poziom ogólny się podniosły. Cezarianizm był wielką niwelacją, w niczym zaś nie miał podobieństwa z późniejszymi monarchiami średnich wieków, opartymi na szlachcie i feudalizmie. Za czasów Tyberiusza już wygodniej było być przekupniem oliwek niż potomkiem Marcellów, albo ginąć w tłumie, niż być faworytem przy dworze. Nieraz też ci, którzy opływając w łaskach, dzielili uczty i orgie nocne cezara - drżeli o swój los, nauczeni krwawymi przykładami. Kto dziś leżał na triclinium przy stole, jutro mógł leżeć na dnie morskim lub u stóp urwiska. Siemiradzki wybrał właśnie taką chwilę, w której orgia spotkała się oko w oko ze śmiercią. Orgia trwała widocznie przez całą noc, bo gdy kółko ucztujących opuściło triclinium, by odetchnąć świeżym powietrzem, już świt bieli bladym światłem skały i morze. Pijani uczestnicy tworząc szalony korowód wychodzą z ciemnego korytarz skał nad sam brzeg. Tańczą jeszcze, biją w bębenki i dmą w tybie - gdy wtem część uczestników koła przeraża się nagle strasznym widokiem. Oto u stóp urwiska leżą trupy skazanych, którzy wczoraj jeszcze może zostali strąceni ze skał z rozkazu cezara. Jeden z nich leży trochę w głębi na wznak, z otwartymi strasznie oczyma i wyszczerzonymi zębami, a nad nim zwiesza się na gałęziach drzewa pokrwawione prześcieradło, drugi, bliżej tańczącego koła, padł na bok z pogruchotaną głową. Chwila straszliwie dramatyczna. Ci, którzy ujrzeli nagle trupy, zatrzymują się, jakby rażeni piorunem - szał mija, wino i pijany szał wietrzeje w jednej chwili z ich głów, a na twarzach, jeszcze zarumienionych, maluje się przerażenie i obłęd. Są to rozbestwione a zarazem spiorunowane strachem zwierzęta. Tymczasem inni w korowodzie tańczą jeszcze i grają na instrumentach, z szaleństwem w oczach i uśmiechem na twarzy. W dalszej grupie widać jakiegoś starca opartego na ramieniu bachantek, w którym sprawozdawcy chcieli widzieć Tyberiusza. Jedna z nich dojrzała już trupy, co widać z osłupiałych jej oczu; na twarzy małego Murzynka świecącego pochodnią widać również przerażenie, starzec zaś, zapewne pijany, śmieje się jeszcze uśmiechem bezprzytomnym i zarazem cynicznym, ukazując resztki zepsutych zębów. Nie sądzimy, by to był Tyberiusz - starzec ten bowiem jest otyły, gdy Tymczasem o postaci Tyberiusza nie dochowały się wieści. Postać, jaką widzimy na obrazie, jest tylko ilustracją czasów, w których starość i młodość, piękność i brzydota zarówno były rozpasane, zarówno nakładały wieńce róż na głowę, by brać udział w orgiach cezariańskich. Artysta czasy owe i wszystkie ich antytezy zrozumiał jak historyk, a odczuł i zamknął w żywe kształty jak prawdziwy poeta. Jest to też jeden z najpiękniejszych obrazów Siemiradzkiego, i pióro mimo woli czuje swe niedołęstwo wobec pędzla, gdy przychodzi opisywać to świetne przeciwstawienie rozszalałego życia ze śmiercią, tę grozę i tragiczność, jaka wieje z całego obrazu. Ponury krajobraz dopełnia w mistrzowski sposób wrażenia. Blade, rozpierzchnięte światła wydobywają z cienia ponure zarysy skał; w ciemnym gardle wąwozów pochodnia rzuca czerwone, pogrzebowe blaski na dalszą grupę. Morze jest jeszcze ciemne, surowe - w dali płoną ognie na świątyni - na wschodzie widać pierwsze blaski świetliste. Widno jest na tyle, że widać już wszystko: wyrazy twarzy, trupy i pokrwawione prześcieradła, ten jednak półmrok, ta tajemniczość, ta bladość światła walczącego jeszcze z cieniem - wszystko to jest tak tragiczne, iż czuje się dreszcz mimowolny. A jednak obraz przykuwa i pociąga mimowolnie tajemniczym jakimś urokiem dzikiej poezji. Z drugiej strony, zadziwia on także, odkrywa on bowiem zupełnie nową stronę twórczości artysty. Jest on tak odmienny od wszystkiego, co dotąd malował Siemiradzki, tak odskakuje od dotychczasowych płócien, pełnych słońca, plam świetlistych i blasków, że jest zarazem odpowiedzią zamykającą raz na zawsze usta tym, którzy twierdzili, że Siemiradzki nie może już wyjść z promieni słonecznych drgających wśród liści drzew. Trudno doprawdy powiedzieć, czy w tym obrazie więcej wyrazu i tragedii ludzkiej, czy też poczucia natury. Tak poczutego poranku i morza nie widzieliśmy dotąd. W samym krajobrazie leży tyle poezji natury, iż gdyby się ona nawet nie dopełniała wspaniałą tragedią ludzką, obraz miałby i tak wartość mistrzowskiego płótna. Porównywając Siemiradzkiego tylko z Siemiradzkim, powtarzamy jeszcze raz, że obraz ten jest jednym z największych jego dzieł. Wstrzymujemy się też od wszelkich uwag tyczących strony technicznej - byłyby one bowiem tylko dalszym ciągiem podziwu. Sądzimy zresztą, że wobec takiego artysty uwagi z naszej strony tyczące samej techniki byłyby tylko dowodem zbytniej ufności we własną biegłość krytyczną i zbytnią śmiałością. Sprawozdawca musi w tym wypadku poprzestać tylko na podzieleniu się wrażeniem z publicznością - z czego staraliśmy się wywiązać.

34

Na łaskawym chlebie. Komedia w trzech aktach przez Stanisława Stanisławskiego. Jest to pierwszy utwór młodziuchnego pióra, dlatego nie podobna go sądzić wedle wymagań surowej krytyki. Ale, si vires desint, voluntas laudanda est! - Komedia oczywiście nosi i nosić na sobie musi wszelkie ślady literackich pierwocin. Brak w niej znajomości sceny, pisarskiej wprawy, oryginalnej obserwacji i jednolitości. Osoby wchodzące w grę nie są powiązane jedną ogólną ideą, stoją natomiast luźnie lub grają rolę dopełnień w personelu, częstokroć zupełnie zbytecznych. Nie potrzeba było wprowadzać rodziców, służących i krewnych doktora Władysława, aby przekonać czytelnika, że los jego jest ciężki, praca na utrzymanie całej rodziny wyczerpująca. Ten cały stosunek można było zamknąć w kilku wierszach opowiadania; osoby te bowiem w komedii ciężą - a na przebieg i rozwiązanie akcji nie wpływają. Być może, że autorowi chodziło o zaznaczenie niesmaku, z jakim nawet i te najbliższe Władysławowi istoty patrzą na kochaną przez niego kobietę - rozwódkę. Ale i w tym razie cel nie został dopięty, bo stosunek np. matki Władysława, Marty, do Eugenii nie tyle jest wyrazem poglądu zwykłych kobiet na rozwódki, ile szeregiem sprzeczek między gadatliwą staruszką a nerwową damą. Pan Mikołaj, ojciec Władysława, i krewny jego Przybulski są zupełnie piątymi kołami u wozu. Gdyby to jeszcze były figury wysoce typowe - można by je usprawiedliwić, ale przeciwnie, są to dość blade i komunalne sylwetki. Trzeci akt dzieje się na wsi u jenerałowej, krewnej i kochanki Władysława, i tu znowu widzimy szereg postaci komparsowych, nie mających związku z akcją; sama jenerałowa byłaby niezła, gdyby nie to, że podobne typy lub blisko im pokrewne widzieliśmy już nieraz na scenie. Główne figury: Władysław i Eugenia, również nie działają prawie nic. Los ich nie rozstrzyga się z całego przebiegu usiłowań, wypadków i akcji, ale zależy od procesu, który względem sztuki jest czymś zupełnie zewnętrznym. Dialogi są w całej sztuce zbyt długie, co przy braku sceniczności i związku między osobami do reszty może odjąć jej interes. Szkoda także, że autor nie stanął na gruncie zupełnie swojskim, ale w pierwszych dwóch aktach przeprowadził postacie dziwne jakieś, które pod wpływem obcych naleciałości straciły pokrewne nam rysy i tworzą świat odrębny, nieznany i mało zrozumiały. Jeśli jednak pomimo tego, że i Władysław, i Eugenia, a zwłaszcza ona, noszą na sobie ślady miejscowych naleciałości, a dalej, jeśli mimo ich fałszywego stosunku obie te postacie umieją sobie przecie zjednać sympatię czytelnika, to już zasługa autora. Pan Stanisławski umiał w nie wlać jakieś ciepło młodego serca - i to ratuje Eugenię, bo zresztą chęć idealizowania jej sytuacji jest daremną. Wolno kobiecie, która nie żyje z mężem i stara się o rozwód, oddać serce innemu, ale nie wolno, póki nie jest rozwiedzioną, mieszkać z kim innym pod jednym dachem. Zasługuje to na potępienie nawet ze stanowiska nader liberalnej moralności. Jej kłótliwość, czy płynie z nerwów lub nie, również jak lekkomyślność, która ukazuje się aż nazbyt dowodnie w kupnie kapelusza za ostatni grosz zapracowany tak ciężko przez Władysława - wszystko to obniża jej charakter i wprost mogłaby się stać wstrętną, gdyby nie to, że jednak kocha prawdziwie. Owoż autor, który umie z prawdą odtworzyć uczucia i swoje własne ciepło przelać w stworzone przez się postacie, zawsze obiecuje wiele na przyszłość. Pierwsze prace muszą być niedoskonałe - z tym trzeba się pogodzić, ale autor nie powinien się ich niedoskonałością zrażać, zwłaszcza jeśli mu nie przeczą, iż mimo wszelkiej wadliwości jest w jego utworze jakaś iskierka, która może kiedyś pięknym światłem zapłonąć. Należy tylko przypatrywać się życiu pilnie, czytać wiele i pracować wytrwale.

35

Obrazki z życia północno-wschodniej Afryki. Skreślił Jan Finkelhaus. Rozróżnić należy w tej książce dwa żywioły, jakkolwiek są one w opowiadaniu pomieszane ze sobą. Pierwszy, sprawozdawczy, obejmujący osobiste przygody i spostrzeżenia autora, i drugi, w którym autor opowiada epizody bezpośrednio go nie tyczące lub sprawy, w których osobistego udziału nie brał, ale które mają dopełniać charakterystyki mieszkańców północno-wschodniej Afryki. - Druga ta strona nosi charakter prawie beletrystyczny. Takimi są rozdziały: Z życia Ajadów, Kuany, Selim i Zohra itp. Czasem autor w opowiadaniu powieściowym zachowuje dla większego ożywienia swoje ja, czasem opowiada zupełnie przedmiotowo. Zresztą, jak wspomnieliśmy, oba pierwiastki, tj. sprawozdawczo-osobisty i powieściowy, pomieszane są zupełnie, na czym opowiadanie i jego barwność niewątpliwie zyskały, ale co dało powód do niewłaściwych nieporozumień; kto bowiem ten dwojaki charakter zrozumie, ten pojmie zarazem cel autora i nie będzie miał do niego pretensji. W ustępach, w których opowiadanie snuje się jak powieść, autor, nie mając na widoku siebie, obiera umyślnie tę formę dla pochwycenia charakteru i ludzi i uplastycznienia obrazów życiowych. Naszym zdaniem autor ma wszelkie prawo pisać w ten sposób i nie można go za to obarczać zarzutem fantazjowania, zwłaszcza gdy obok ustępów bardziej beletrystycznych dział sprawozdawczy jest ścisłym jak u p. Finkelhausa. Autor popełnia wprawdzie kilka omyłek faktycznych, które płyną z nadawania nazwom specjalnym znaczenia ogólnego. Tak np. specjalną nazwą orangutanów chrzci w ogóle małpy. Jednakowoż tak ta, jak inne podobne omyłki są tylko niewłaściwością wrażenia, autorowi bowiem widocznie było wszystko jedno, czy małpy afrykańskie nazywają się orangutanami, czy inaczej. Sama podróż jest zajmującą i pełną nowych widoków. Pan Finkelhaus puścił się do Algeru z Marsylii. Zwiedził miasto Alger i jego okolice, dalej Bufaryk; był u podnóża Atlasu i w Blidah. Poznał przy tym wielu Polaków stale tam mieszkających, których opowiadania rozjaśniły mu wiele stosunków miejscowych. Ciekawe są rozdziały o urządzeniach administracyjnych, o przyszłości kraju i gospodarstwie francuskim. Na to gospodarstwo patrzy p. Finkelhaus krytycznie. Francuzi nieszczególnymi są kolonistami i o wiele ustępują pod tym względem Anglikom. Między Francuzami najlepiej kolonizują Alzatczycy. Z Bony wyruszył p. Finkelhaus do Tunisu, zaglądając po drodze wszędzie, gdzie go puszczano, a nawet i tam, gdzie nie patrzono na niego chętnie. Arabowie bowiem patrzą trochę krzywo na wścibskich Europejczyków wdzierających się gwałtem nawet w tajemnice ich życia. Pan Finkelhaus należy do podróżników ciekawych, którzy lubią dotrzeć wszędzie, a którzy przy tym opowiadają chętnie. W książce jego panuje nawet miejscami zbytnia obfitość słów, na czym traci jasność. W Tunisie autor zwiedził Gulettę, samo miasto Tunis - ostatnie nader szczegółowo, wreszcie zajmującą swą wędrówkę zakończył na ruinach Kartaginy, które zwiedził nie jako archeolog, ale jako wesoły "flirt" dwóch ładnych Angielek. Wadą jego książki jest zbytnie gubienie się w drobnych szczegółach, co utrudnia czytelnikowi nie znającemu opisywanych krajów odróżnienie rzeczy ważniejszych od mniej ważnych. Szkoda także, że p. Finkelhaus nie dał ogólnej topografii kraju, same nazwy bowiem, jak Bufaryk lub Tipaza, nikomu nic nie mówią, gdybyśmy zaś mieli przed oczyma ogólny obraz geograficzny, łatwiej by nam przyszło zrozumieć, gdzie w szczególności autor jeździł i co mianowicie opisuje. Zdaje nam się również, że i różnice klimatu miejscowości blisko siebie położonych dałyby się wyjaśnić i zrozumieć z pomocą geografii, a mianowicie przez wyjaśnienie wysokości, do jakiej pojedyncze części kraju wznoszą się nad poziom morza. Bez tych wyjaśnień czytelnik gotów uważać Algerię za kraj dziwnie fantastyczny - i trudno mu sobie zdać sprawę z całości. Mimo tych uwag, które zmuszeni byliśmy uczynić, przyznajemy chętnie, że książka p. Finkelhausa jest pisana dobrze, barwnie, żywo, i że zawiera wiele cennych spostrzeżeń, dopełnionych tu i owdzie starannie postrzeżeniami czynionymi przez innych poważnych podróżników. Autor nie tylko sam był w Tunisie i Algerze, ale przeczytał o tych krajach sporo poważnych książek, które mu poznanie ułatwiły i były mu przewodnikiem tak cennym jak własne oczy.

36

Wyświecona, obraz Herncisza w Salonie artystycznym Ungra. Obraz ten poprzedzony został pewnym rozgłosem. Mówiono o nowej gwieździe artystycznej, dlatego nie brakło ciekawych, tak między prawdziwymi miłośnikami jak i między szerszą publicznością. Oczekiwania zostały jednak poniekąd zawiedzione. Obraz jest ładny, znamionujący niewątpliwy talent i pewną umiejętność, ale daleki od doskonałości, do jakiej winno sięgać prawdziwe dzieło sztuki. Ostatecznie na każdej wystawie zagranicznej można spotkać wiele równie dobrych płócien, którym nikt nie odmówi uznania ani nawet pochwał, ale które nie zasługują na szczególny rozgłos. Wyświecona jest dobrą obietnicą na przyszłość, nie zaś żadnym fenomenem artystycznym. Temat jej co do ducha pokrewny jest ze Skazaną Rossowskiego, Skazana jednak o wiele przewyższała Wyświeconą nie tylko dlatego, że była pierwszą, ale pod względem kompozycji i wykonania. Wyższość pomysłu polegała w pierwszym obrazie głównie na tym, że Skazana była ofiarą, co malowało się w jej postawie i wyrazie twarzy. Z tego powodu budziła litość, przywiązywała widza do siebie swoim nieszczęściem i cierpieniem. Stanowiło to jej urok idealny, którego Wyświeconej brak. Przypuszczamy, że barbarzyńskie prawo wyświecania dotykało często istoty niewinne, ale bohaterka p. Herncisza nie wyglądała wcale na niewiniątko. Na twarzy jej widać raczej jakąś namiętną zawziętość; oczy jej płoną, białe zęby błyskają z ust czerwonych. Za chwilę zwleką z niej odzież i będą ją nagą gnać przez ulice miasta, a jednak na tej twarzy nie znać wstydu. Jest to urocza czarownica, ale czarownica, rodzaj Cyganki, która naprawdę musiała broić. Może się to komuś podobać, zwłaszcza, że Wyświecona jest niezmiernie piękna, a przy tym rysowana i malowana doskonale; zajmie ona z pewnością zmysły; ale gdy w Skazanej był jakiś rozdzierający dramat, który widz sobie w duszy dośpiewywał - u Herncisza jest tylko barbarzyński zwyczaj, ilustrowany co do głównych osób dość świetnie, wszelako bez wyższego polotu. Inaczej mówiąc, pomysł jest mniej szlachetny. Ponieść go mogło tylko niezmiernie świetne wykonanie, ale i pod tym względem w obrazie dużo jest szwanków. Sama Wyświecona i kat, a w ogóle środkowa naczelna grupa jest dobra i niewiele pozostawia do życzenia, tak pod względem wyrazu jak i techniki w ogóle; za to gromady widzów po obu stronach obrazu przedstawiają wiele do życzenia. Młoda kobieta zwrócona profilem, w której twarzy widzą niektórzy wiele współczucia czy zaś tylko zaciekawienie się połączone z przestrachem - jest fałszywa w kolorycie, który jedynie mógłby usprawiedliwić jej małość w stosunku do ogromnej twarzy i postaci halabardnika odsuwającego tłum; jeśli bowiem artysta pragnął ją przez proporcje rysunkową wsunąć bardziej w głąb, należało to uwydatnić w malowaniu. Takiż sam błąd perspektywiczny widzimy w stosunku tejże samej kobiety do głowy mężczyzny wyglądającego spomiędzy filarów. Ten jest znacznie dalej, a jednak głowa jego prawie jest większa od stojących bliżej. W ogóle w większości postaci albo perspektywa jest zaniedbaną, albo koloryt fałszywy. Prawa strona obrazu jest zacieśniona; brak tam powietrza, swobody. Jest to masa dość konwencjonalna, wśród której brak oryginalnych postaci. Artysta wysiliwszy się na środkową grupę, traktował lekko boczne, jakby miał służyć tylko do zapełnienia boków. Jest to błąd, bo właśnie ci świadkowie barbarzyńskiego obyczaju mają dopełniać jego charakteru. U Rossowskiego tak było, Herncisz zaś miał nawet więcej pola do tworzenia rozmaitych wyrazów. Jego dramat odgrywa się, miarkując po strojach i perukach, w czasach późniejszych - można więc było ludzi podzielić na zwolenników i przeciwników - w imię ludzkości - dawnego obyczaju, przez co obraz zyskałby na ożywieniu. Powtarzamy jeszcze raz, że obraz mimo wszystkich wad w rysunku i kolorycie jest piękny, że znamionuje talent, ale brak mu jakoś szczerości. Być może, że pierwszy do niego pomysł zarysował się w wyobraźni p. Herncisza pod wpływem Skazanej; więc chociaż dzięki talentowi artysta uniknął naśladownictwa wprost, przecie jednak wrażenia otrzymanego pośrednio, od kogoś, a nie od rzeczy samej, nie mógł odczuć dość mocno i szczerze. Skutkiem tej pośredniości wrażeń obraz robi wrażenie dobrego malowidła na zadany temat konkursowy. Jest to wiele; ale samodzielna, szczera i natchniona twórczość to jeszcze więcej - gdy zaś połączy się z nią doskonałość techniczna, wówczas dopiero artysta dać może prawdziwe dzieło sztuki. Na tym wysokim stopniu obraz pana Herncisza jeszcze nie stoi.

37

Krzyżacy 1410. Obrazy z przeszłości przez J. I. Kraszewskiego. T. 2. Warszawa, nakładem Gebethnera i Wolffa. 1882. Niektórzy twórcy powieści historycznych uważają historię samą, to jest wypadki historyczne, tylko za ramy, w które wstawiają obrazy życia współczesnego. Starają się je wskrzesić - tak pod względem archeologicznym jak i obyczajowym. A wówczas otwierają się przed nami jakby światy nowe, o których ogólna historia polityczna nic nas nie poucza. Widzimy wnętrza domów stawianych przed wiekami, ich urządzenia, statki, a dalej ludzi wraz z ich sposobem myślenia, obyczajami i całym bytem. Fantazja autorska dopełniona badaniem i intuicją dopełnia historię ze strony prywatnej, dając tej ostatniej przewagę nad polityczną. W Krzyżakach stary mistrz naszej powieści poszedł inną drogą. Zetknął się on z faktami tak wielkimi i mającymi tyle dla nas uroku, że historia polityczna po prostu porwała go. Toteż właściwa powieść wije się w Krzyżakach naokoło historycznej osnowy tak jakoś nieśmiało, jak maleńka gałązka bluszczu naokół olbrzymiej wieży jakiego średniowiecznego gmachu. Grünwald ciśnie tam wszystko swą wielkością; wszędzie historia polityczna przeważa nad archeologią i stroną obyczajową ówczesnego życia - wszędzie występuje na pierwszy plan. Zyskała na tym niewątpliwie wielkość obrazu, ale że strony czysto powieściowe straciły cokolwiek, to i sam szanowny autor zapewne chętnie by przyznał. Powieściowi bohaterowie opowiadania, jak pan Andrzej Brochocki, młody Dienheim, Ofka i Noskowa, to tylko ulotne i szkicowe sylwetki w opowiadaniu. Nie historia jest tłem, na którym autor maluje ich losy, ale oni to właśnie są tylko jakby dorzuceni - w duchu konieczności powieściowej - do wypadków niezmiernie od nich ogromniejszych. Jest to jedyna uwaga krytyczna, jaką można uczynić, bo zresztą łatwo każdy zgadnie, że i ogromne wypadki opowiedziane są malowniczo i tak zajmująco, iż dwa tomy jednym tchem przeczytać można. Jedynie opis bitwy grünwaldzkiej zawiódł trochę nasze oczekiwania. Autor postanowił widocznie naszkicować ją tylko z pewnych stron i nie tworzyć wielkiego, wykończonego artystycznie obrazu. Może powstrzymał go wzgląd, że takowy stworzył już Szajnocha, ale w każdym razie żałujemy, że się tak stało, gdyż bogactwo faktu może dostarczyć wielu jeszcze twórcom niewyczerpanego materiału. Natomiast obrazy Malborga i narad krzyżackich są wysokiej artystycznej wartości. Czytelnik przenosi się całkowicie w czasy ubiegłe i słyszy echo kroków żelaznych rycerzy odbijające się wśród kamiennych gmachów. Również piękną w znaczeniu estetycznym i pełną efektów jest chwila, w której piersi gońcowie przybiegają do Krzyżaków z wieścią o klęsce. Tylko niezmierna wprawa powieściopisarska i znakomity talent mogą wyjaśnić tę łatwość tworzenia od jednego zamachu podobnych obrazów. Wobec podobnych zalet bledną drobniejsze uchybienia i sprawozdawca musi przyznać, że gdyby strona archeologiczna i bytowa dorównywała w tym utworze kronikarskiej, a zarazem gdyby fantazja dopełniła, czego erudycja dać nie mogła - należałoby policzyć Krzyżaków do najcelniejszych dzieł Kraszewskiego.

38

Bitwa pod Raszynem. Powieść historyczna dla młodzieży przez Walerego Przyborowskiego, z 6 rycinami podług rysunku Gersona. Warszawa, nakładem Gebethnera i Wolffa, r. 1881. Bohaterem tej powieści jest mały Janek, któremu los pozwolił podsłuchać oficerów niemieckich układających się, jak napaść znienacka i wziąć w niewolę księcia Józefa, bawiącego z małym pocztem ułanów w Nadarzynie. Wysłuchawszy zmowy Janek wymyka się z piwnicy, siada na kucyka, galopuje przez siedm mil bez ustanku i ostrzega dość jeszcze wcześnie księcia, od którego dostaje za to krzyż. W Nadarzynie biorą go jednak Niemcy do niewoli, ale w drodze, napadnięci i pobici przez ułanów, uciekają. Gdy ułani również pognali za nimi, Janek zostaje sam wśród lasu. Następnie włóczy się z Cyganami, doznając różnych przygód; wreszcie ucieka od nich i trafia na największy zamęt bitwy pod Raszynem, w której dokazuje cudów waleczności, rąbiąc Niemców jak wióry. Przygody takie mogą dzieci, a zwłaszcza chłopców, zajmować do najwyższego stopnia. Szkoda tylko, że autor zbył kilku pobieżnymi słowy historię, miał bowiem doskonałą sposobność przy opowiadaniu o losach Janka nauczyć dzieci, co naówczas działo się na świecie, jakim sposobem powstało Księstwo Warszawskie i o co toczyła się wojna. Na takim połączeniu utile dulci zyskałaby niezmiernie książka. Rzucamy tu nawiasem uwagę, że gdyby ktoś w formie powiastek dla dzieci objął całą historię od początku aż do czasów ostatnich, wyświadczyłby niemałą przysługę literaturze dziecinnej i ułatwiłby niezmiernie późniejsze uczenie historii. Jest to jednak zadanie ważne i trudne, wymagające prawdziwego talentu i powieściopisarskiego, i pedagogicznego. Sądząc z Bitwy pod Raszynem i z poprzednich prac historycznych p. Przyborowskiego, mógłby on się o spełnienie tego zadania pokusić. Wracając do Bitwy, jest to w każdym razie książka ciekawa, a o wiele pożyteczniejsza od innych powiastek dla dzieci, tłumaczonych z angielskiego, w których prócz przygód rozpalających do wysokiego stopnia wyobraźnię i nieprawdopodobnych awantur nie ma nic innego.

39

Z podróży po Norwegii Jana Finkelhausa. Biblioteka Mrówki, t. 128. Lwów, nakładem Księgarni Polskiej. Książeczka nie obejmuje całej podróży; są to raczej urywki z podróży, poświęcone szczególnie kwestiom oświaty ludowej w Norwegii w urządzeniu wewnętrznym tego kraju. Spostrzeżenia p. Finkelhausa wypadają na korzyść Norwegczyków. Jest to jeden z najoświeceńszych ludów w świecie, w którego skromnym budżecie największą rubrykę zajmują szkoły. Toteż nie ma tam prawie nie umiejących czytać i pisać, chyba dzieci, które rodzą się niedołężne umysłowo. Pod względem urządzeń wewnętrznych Norwegia jest typem społeczeństwa demokratycznego, w którym panuje absolutna równość stanowa. Są to wszystko chłopi nader oświeceni i w ogóle zamożni, ale nie różniący się między sobą nawet bogactwem, gdyż mimo ogólnego dobrobytu kraj jest ubogi i wielkie fortuny nie wytwarzają się w nim dotychczas. Piękna jego przyroda znaną jest powszechnie. Autor opisuje ją z zachwytem. Nowością dla nas zupełną jest wzmianka autora o tym, iż w tym kraju, tak północnym i zimnym, są miejscowości, w których dojrzewają winogrona. Chrystianię, stolicę kraju, autor zwiedził dość dokładnie, ale nie zdołała go zająć. W ogóle natura widocznie przeważa w Norwegii nad dziełami rąk ludzkich. Dokładnego zresztą pojęcia o kraju z książki p. Finkelhausa mieć nie można, gdyż jak wspomnieliśmy, są to urywki z podróży, poświęcone tylko niektórym sprawom norweskim.

40

Album widoków przedstawiających miejsca historyczne Królestwa, Galicji i Ziem Krakowskich, rysowane z natury przez Napoleona Ordę. Skład główny w Pińsku u autora. Gubernia mińska. Szósta seria tego pięknego i pożytecznego wydawnictwa ukazała się niedawno. Obejmuje ona Galicję, wszystkie jej znakomite miejscowości historyczne lub bardziej malownicze. O wartości artystycznej wydawnictwa równie jak o zasłudze obywatelskiej autora, który nie szczędził trudów i kosztu, by wyilustrować wszystkie ziemie Polski, pisaliśmy niejednokrotnie poprzednio. Obecnie tedy poprzestajemy na przypomnieniu publiczności, że winna stale przychodzić w pomoc podobnemu wydawnictwu, którego celem jest utrwalić swojskie pamiątki. Ruiny dawnych historycznych zamków kruszą się lub przechodzą w ręce, które ich uszanować nie umieją. Wkrótce może pamiątka wielu miejscowości przechowa się li tylko w tym albumie, a zatem tym większą mu to nadaje wartość. Biorąc zaś ze strony czysto estetycznej, ci, co salony swe i stoły zdobią licznymi fotografiami widoków niemieckich, włoskich lub szwajcarskich, mają sposobność przyozdobić je oryginalnymi widokami własnego kraju. Będzie to piękniej, poważniej i pożyteczniej.

41

Straszne skutki zaniedbanego wychowania. Powiastka przez Lusławę, r. 1880. Podzielona osada - tejże, r. 1881. Literatura nasza ludowa jest uboga, a co więcej, to prace, które już posiadamy lub które pojawią się w handlu księgarskim, są mało zadawalniające. Panuje dość powszechne mniemanie, że dla prostego ludu należy pisać, jak pisze się dla dzieci, a prócz tego, że utwory ludowe mogą się obejść bez artystycznego obrobienia. Jest to błąd zasadniczy, który w obu razach szkodzi, odejmuje bowiem wpływ, jaki książka wywrzeć by mogła. Chłop nasz jest pozytywnym człowiekiem i jako dziecka traktować go nie można. Spotykając się w książce z naiwnością dziecinną, która ma niby zastępować prostotę, traci zaufanie do książki, przyucza się nie patrzeć na nią jako na rzecz poważną i pożyteczną. Z drugiej strony, książki ludowe, by były zrozumiałe, muszą mówić silnie i plastycznie, bo na to, by czytelnik własną wyrobioną wyobraźnią wypełnił mgliste ogólne określenia, liczyć nie można. Trzeba więc w książkach ludowych zwięzłości, prostoty, jasności i siły, co wymaga artyzmu. Warunkom tym powiastki pani Lusławy w małej tylko części czynią zadość. Jej stanowisko jest naiwne, autorka za widocznie usiłuje zniżyć się do pojęć prostaczków, z czego od razu wynika brak powagi - a co nie przeszkadza autorce używać określeń zbytecznych i dla prostaków niezrozumiałych. Zaraz na stronicy pierwszej spotykamy wyrażenie "ufny w przychylność pańską i własną siłę fizyczną". Chłop nie będzie wiedział, co robić z tą fizyką. Przesada w dawaniu dworowi absolutnie idealnego stanowiska w stosunkach ze wsią jest także niebezpieczną. Zastrzegamy wyraźnie, że nie chcemy, by dwór malować czarno i stosunki rozdrażniać. Byłoby to objawem albo głupoty, albo złej woli. Owszem, należy dwór odmalować dodatnio, ale czynić to rozważnie, tak by w umysłach ludowych nie wzbudzać protestu, i po wtóre: czynić bardzo realnie, to jest w takich sprawach, w których oczywistość dodatniego wpływu dworu uderzy każdy umysł chłopski. Powiastka Straszne skutki ma także tę wadę, że bohaterowie jej źle wychodzą na dobrym uczynku. Przygarnęli oni sierotę, a raczej nieprawe dziecię, które zapłaciło im niewdzięcznością i wniosło w dom nieszczęście. Dzieje się to niby dlatego, że źle ją wychowali, ale nim prostaczy umysł to zrozumie, pierwej pomyśli sobie, że gdyby nie przygarniali tej przybłędy, to by żyli sobie spokojnie! Nie wiadomo, dlaczego autorka uczyniła ową złą Marysię wychowanką a nie córką, bo gdyby była córką, morał o złym wychowaniu zyskałby jeszcze na sile, a nie byłoby pola do wyprowadzenia fałszywych wniosków. Druga powiastka, Podzielona osada, jest lepsza, bo jaśniejsza i logiczniej przemawiająca. Z dwóch braci jeden rządził się dobrze i pracował, drugi pił - toteż pierwszy był szczęśliwy, drugiego licho porwało. To chłop zrozumie i będzie czuł, że tak się stać musiało. Ponieważ druga powiastka jest późniejsza, widocznie więc autorka postępuje. Radzi byśmy, żeby jak najwięcej. Natomiast powinna raz na zawsze wyrzec się używania w książkach dla ludu chłopskiego języka. Są do tego dwa powody: pierwszy, że autorka go nie umie, ratując się zarwaną tu i owdzie gwarą mazurską, a i to źle, po wtóre, chłop tego, co gada z nim po chłopsku, poczytuje za franta lub wykpisza. Książka nie powinna używać innego języka, jak ksiądz, pan lub wiejski nauczyciel, gdyby ten ostatni był takim, jakim być powinien. Inaczej wzbudzi niedowierzanie, nie mówię już o gmatwaninie ortograficznej i tym podobnych szkodach dla tych, którzy już czytać umieją. Zresztą druga książeczka i pod względem języka lepsza jest od pierwszej.

[powrót]