Z pierwszych głosów o "Potopie".

Stanisław Tarnowski

Piotr Chmielowski

Stanisław Tarnowski

O "POTOPIE" Z UCZUCIEM ZAWODU

KMICIC JAKO BOHATER "POTOPU"

O "Potopie" z uczuciem zawodu.

"Potop" nie zrobił nam takiego wrażenia, na jakie czekaliśmy z biciem serca. Owszem, mówimy to śmiało i z góry, bo mamy przekonanie, naprzód, że wina była w tym oczekiwaniu naprężonym, a nie w dziele, bo następnie - autor "Potopu" jest za duży na to, by go krytyka zmniejszyć mogła; bo wreszcie mówimy o pierwszym wrażeniu, które po drugim i trzecim czytaniu zmieniło się bardzo. W pierwszym podziwialiśmy wiele, często, gorąco, ale czegoś nam przecież zawsze brakło. Niebezpieczne (a nieuniknione) zbliżenie z "Ogniem i mieczem" przeszkadzało nam od pierwszej chwili; przypominało ową pierwszą wiosnę roku 1648 i Chmielnickiego, którego "krok wyciskał z ziemi krew, a oddech wzniecał pożary", ów pierwszy akord wspaniałej złowrogiej uwertury; i było nam jakoś nieswojo i ciasno w czeladnej izbie szlacheckiego dworu na Żmudzi, wśród wrzecion, kądzieli i spokojnych pieśni. Testament świętej pamięci Herakliusza Billewicza? Co mnie do Billewicza i jego testamentu? Co mnie obchodzi jego wnuczka i zamężcie wnuczki? Pokaż mi Radziejowskiego, jak zdradza, Karola Gustawa, jak spod kopyt swoich koni dobywa krwi więcej niż Chmielnicki, a oddechem gorsze wznieca pożary, daj mi uczuć co się działo w Polsce, a nie opowiadaj, co się działo w Wodoktach! Darmo refleksja brała autora w opiekę i mówiła, że z umysłu zaczął inaczej i skromniej, żeby nie powtarzać, nie przypominać dawniejszego dzieła, nie narażać się na zarzut, że naśladuje sam siebie, uczucie przekonać się nie dało i żaliło się, że mu brak tego potężnego tragicznego tonu, który tam opanował i oczarował je od razu. Dalej pyszny był Janusz Radziwiłł i taki, jakiego nikt inny stworzyć by nie potrafił; ale jego nocny monolog, jego walka z sobą samym wydały nam się parą do bezsennej nocy księcia Jeremiego, a (niezależnie od innego końca) nie na równej z tamtą wysokości. Częstochowa wydała nam się mniejszą od Zbaraża, heroiczne wycieczki Kmicica nie mniej heroiczne, ale nie tak plastyczne ani tak wzruszające jak wyprawa Podbipięty i Skrzetuskiego. Kończyliśmy pierwsze czytanie z tym uczuciem, że tam była sama tragedia historii polskiej - tu przygody pana Kmicica za panowania Jana Kazimierza; tam wielka, wzniosła myśl moralna i patriotyczna wychodziła sama z czynów i postaci, które autor naprzód w swojej wyobraźni ujrzał i w nich się rozmiłował - tu była ona założeniem z góry postanowionym, tezą, podług której się układały i do której stosowały się postacie i czyny. Tam było dzieło wyjątkowe, nie widziane nigdy, którego nazwać i określić się nie umie, skoro epopeją nazywamy tylko to, co jest pisane wierszem; tu była bardzo piękna, wspaniała powieść historyczna.

"Przegląd Polski" 1888

[powrót na początek strony]

Kmicic jako bohater "Potopu".

Pomysł "Potopu" był gruntowniej rozważony, jego plan staranniej naprzód ułożony aniżeli w "Ogniem i mieczem". Właściwa treść, poprawa zuchwałego Kmicica, ekspiacja jego dawnych grzechów, wreszcie poświęcenie i bohaterstwo, posunięte jak można najdalej, zawsze gotowe, nigdy nie zmordowane, rozwijają się pochodem tak logicznym i regularnym, tak łatwo i wyraźnie widzialnym, że plan bardzo obmyślany i wypracowany wydaje się nam rzeczą niewątpliwą. Nie czuło się tego może, kiedy po kawałku czytało się powieść wychodzącą w odcinku dziennika, ale widzi się od razu, czytając ją całą jednym ciągiem. W pierwszym tomie po owej ekspozycji, ukazującej Kmicica dzielnego, ale nadpsutego własną butą i złym otoczeniem, budzi się w nim za pośrednictwem miłości uczucie, że błądził, i chęć uczynienia zadość. Ta chęć, podchwycona i oszukana przez przewrotnego Janusza, sprawia, że Kmicic (z wielkim poświęceniem i odwagą) przyjmuje na siebie złe pozory, służy temu, którego wszyscy mają za zdrajcę ojczyzny. W tomie drugim otwierają mu się oczy stopniowo, poznaje zdradę i zdrajców, chce i im oddać za swoje, i stanąć po dobrej stronie i własną sławę ratować. Pod przybranym nazwiskiem broni Częstochowy i prawie ją (rozsadzeniem wielkiej armaty) ocala; to tom trzeci, w którym Kmicic jest nie tylko rozgrzeszony i poprawiony, ale bohaterski i doskonały. Poprawa już dostateczna, ale ekspiacja jeszcze nie! Toteż w następnych tomach coraz nowe hazardy, poświęcenia, zwycięstwa nad drugimi i nad sobą, aż wreszcie po ostatnich trudach i ostatnich wyrzeczeniach się siebie, dobra sława nie tylko powrócona, ale jaśniejąca jak słońce, i nagroda, ręka Oleńki, zapowiada szczęście całego dalszego życia. [...]
Obrona Częstochowy stanowi naturalnie punkt kulminacyjny powieści i roli Kmicica. Ktokolwiek w Polsce będzie o wojnie szwedzkiej pisać, zawsze będzie musiałtak rzecz swoją ułożyć; inaczej byłby w sprzeczności z prawdą i w sprzeczności z powszechnym uczuciem. Historia sama tak postanowiła, a uczucie narodu tak było (ten jedyny raz może) przejęte szczęściem i wdzięcznością, że jak wówczas widziało, tak do dziś dnia widzi cud w tej obronie; w Kordeckim człowieka natchnionego, który walczył Bożą mocą i nadnaturalną łaską. Podobnie Dziewica Orleańska ocaliła Francję, której zwykłe siły ludzkie i środki ocalić już nie mogły. [...]
Ale zadanie ile ponętne, tyle jest i trudne. Jak zrobić, żeby dorównać temu, co wyobraźnia polska o tym fakcie od dwóch z górą wieków roi, temu, co serce polskie o nim czuć przywykło? Dla Sienkiewicza zaś trudność większa niż dla każdego innego. Jego obowiązywał i przeszkadzał mu Zbaraż. Kto jedno oblężenie, w historii mniej ważne, w pamięci narodu nie tak żyjące, potrafił zrobić tak homerycznie epickim, tak groźnym i tragicznym, a do tego tak drgającym od najgłębszego natchnionego uczucia, ten zapewne powołany jest jak nikt do opisania Częstochowy; ale jeżeli ma zadaniu sprostać, to musi przewyższyć Zbaraż i samego siebie.
Usuwa on naprzód wszelką cudowność: Matka Boska nie ukazuje się na chmurach. Kordecki nie ma widzeń i objawień. Swoją mocą ducha i świętością, swoją wiarą i modlitwą, trzyma wszystkich i krzepi, i sprawę ratuje; ale czyni to jak dzielny i świątobliwy człowiek, nie jak święty albo prorok. Słuszne to i rozumne. W epopei Matka Boska mogłaby się ukazać i szwedzkie kule odbijać, nie dlatego, że dawna estetyka wymaga cudowności w epopei, ale dlatego, że w jej wysokiej formie i stylu cud może się zmieścić i wydać, kiedy w prozie, w powieści, trudno by doszedł do tej wielkości, bez której nie znajdzie wiary, nie zrobi wrażenia, nie może być. A prócz tego, czy w naszych czasach, w naszych powieściach można porywać się na opisywanie cudów z nadzieją, że się zrobi cud prawdziwy, a nie teatralną machinę? Das Wunder ist des Glaubens liebstes Kind (cud jest najukochańszym dzieckiem wiary); wiek i społeczeństwo, wśród których żyją dziesiejsi artyści, nie usposabia ich do poczęcia i wydania na świat tego dziecka; a gdyby który i zdołał, czy otoczenie odpowiedziałoby mu tym samym uczuciem, czy nie znalazłby "słuchaczy głuchych"...?
Mamy więc Częstochowę czysto ludzką, i słusznie. Prócz tego Częstochowę nie straszną, nie smutną. Strzelają, bombardują, biją się i zabijają, ale czytelnikowi mimo to wesoło i lekko na sercu. Koniec był tak szczęśliwy, a my tak dobrze wiemy, że był taki, iż zapominamy o trwogach i niebezpieczeństwach, a wyrywamy się zawsze naprzód myślą do tej końcowej radości do tego triumfu. Albo się bardzo mylimy, albo w takim samym uczuciu opisywał to oblężenie i autor. Urządza on ze zwykłą sobie sztuką wycieczki, opisuje walki i hazardy, nawet strachy, upadki na duchu, wołania o układy ze Szwedami; ale darmo, i jemu ciągle przyświeca to słońce zbawienia, i opisując jest pogodny, jest wesół, jest szczęśliwy. W Zbarażu było ponuro i ciężko, bo choć się wie, że przyszła odsiecz i nastąpiły ukały, to wie się także, że to nie zwycięstwo ani początek zwycięstw; a prócz tego drży się o bohaterów, o Podbipiętę, o Skrzetuskiego... Tu wie się, że Kmicic może zginąć kiedyś, ale nie teraz jeszcze, w trzecim tomie; a wreszcie gdyby i zginął, to przed sobą ma się taką pociechę, że się Kmicica odżałuje, i o niego nie troszczy.
Czyta się też całą połowę tomu z jakimś wewnętrznym spokojem pewności i szczęścia; zostaje się w usposobieniu pogodnym, prawie wesołym. Nie żeby powagi zabrakło, żeby autor lekko i wesoło rzecz traktował, bynajmniej. On z żywą czcią i głębokim przejęciem przystępuje do tej "Arki, co nie może zatonąć w potopie", jak się pięknie wyraża; ma w sercu całą, wielką, historyczną, polską i religijną wzniosłość tej sprawy, prawie co chwila wtrąci jakieś słowo przejmujące, które to przypomina i żywo uczuć daje; ale on temu nie winien i nie może na to poradzić, że jest szczęśliwy z obrony Częstochowy i że w tym usposobieniu pisane jego oblężenie ma charakter triumfalny, a nie ponury i groźny.
Występują i działają same tylko siły ludzkie, ale te doskonałe. Epicka plastyczność walk czy figur jest taka, jaką u Sienkiewicza dawno znamy, jemu właściwa; są i sytuacje dramatyczne bardzo, choćby ta pierwsza, kiedy Kmicic klasztor nie wierzący w oblężenie ostrzega o planach szwedzkich (podsłuchał szczęśliwie rozmowy Wrzeszczowicza z Lisolą), a nie znany, podejrzany jest prawie wszystkim i nie od razu znajduje wiarę. Wierność historyczna jest wielka: wszystkie prawie szczegóły, które zapisał Kordecki w "Gigantomachii", znajdują się tu jako sceny, a przynajmniej jako wspomnienia i wzmianki. Strona wojenna, bitwy, szturmy, wycieczki - wspaniałe (na przykład nocny napad Kmicica i Piotra Czarnieckiego na szaniec szwedzki, śmierć Fossisa i Horna). Usposobienie oblężonych, przejścia od odwagi do strachu, i odwrotnie, jako tło, na którym występują główne figury, oddane z wielkim życiem, doskonałe. Jeszcze świetniej może strona druga, obóz szwedzki. Od owej pierwszej rozmowy Wrzeszczowicza z Lisolą (epizodyczny, ale znów wybornie nakreślony ten poseł, przez którego pośrednio daje się widzieć i cesarz, i cały tradycyjny temperament austriackiej polityki) - od owej pierwszej rozmowy, przez wszystkie przejścia pewności siebie i zuchwałości w zdziwienie, w gniew, wściekłość, a wreszcie w rozpacz i wstyd; wszystkie narady Szwedów między sobą, ich nieporozumienia, wzajemne niechęci ich natury w różnych stopniach szlachetności lub zepsucia (Miller, Wrzeszczowicz, książę Heski, Polacy w służbie szwedzkiej), wszystko jest historycznie i epicznie doskonałe.
Po stronie polskiej oczywiście dwóch głównie obchodzi czytelnika, jak recenzenta. Kmicic jest śliczny. Rycerz jakiś z Ariosta czy Tassa, dokazujący niesłychanych cudów waleczności, ale ożywiony swoją wielką myślą ekspiacyjną i patriotyczną, a pomimo całej skruchy nie tracący fantazji i humoru. On swoją pokutę i zadośćuczynienie bierze bardzo głęboko i poważnie, ale nie smutno. Poświęcił się, przysiągł i dotrzyma; całą noc po spowiedzi z całego życia leżał krzyżem i dyscypliną biczował się bez miłosierdzia: ale grzechy swoje tylko rzucił, zresztą się nie zmienił. Taki sam junak, taki hajdamak, taki butny i hardy, jak był; a czy po rozgrzeszeniu lżej mu było na sercu, czy to, że w niebezpieczeństwie znalazł się w swoim żywiole jak ryba w wodzie, i on jest wesół i pełen kawalerskiej fantazji. Skrzetuski poświęcał się patetycznie i uroczyście; ten pogodnie, nieraz z humorem i żartem. Sympatia, jaka powstała między nim a Kordeckim, ojcowska prawie miłość starszego, a powolność i uwielbienie młodszego, te ich między sobą poufałe żarty, dodają tym scenom oblężenia i obu figurom wiele życia i wdzięku. Kordecki znów, pojęty jako wielki charakter i świątobliwy człowiek, ale bez tego "szczególnego objawienia", którego i Skarga nie miał, jak sam mówi o sobie, ma tę wielką zaletę, że jest naturalny i prosty, bynajmniej nie na szczudłach, nienadęty; przez to robi wrażenie poważne i prawdziwe. Dowierza mu się, można się zgodzić na takiego Kordeckiego. W jego modlitwach, w jego upomnieniach do słabnących na duchu, znajdują się bardzo piękne, przejmujące słowa... ale czy nie można było podnieść go cokolwiek wyżej, czy tu i ówdzie ton i siła "Kazań sejmowych" albo "Wzywania do pokuty" nie byłyby dały użyć się szczęśliwie, z korzyścią dla postaci, z pociechą dla czytelnika, z chwałą dla autora? Skrzetuski, kiedy mówił z Chmielnickim, miał tyle natchnienia i siły, że prawie za ucznia Skargi mógłby ujść, a tu, w ustach Kordeckiego potrzeba ich było tyle, i więcej...
Nocna wyprawa Kmicica i rozsadzenie wielkiej kolubryny Szwedów, choć może po ariostowemu trochę awanturnicze, śliczne. Każe myśleć o wykradzeniu się Podbipięty i Skrzetuskiego ze Zbaraża, a wrażenia takiego nie robi - może dlatego, że także traktowane jest z fantazją raczej niż z grozą - ale od początku do końca śliczne. Jedno tylko mniej nam trafia do przekonania i do smaku. Że obrzydliwego Kuklinowskiego, kiedy przychodził do klasztoru z propozycjami układów, a jego samego namawiał do zdrady, Kmicic uderzył w twarz i nogą wypchnął za bramę, to bardzo dobrze zrobił. Ale że później tego samego Kuklinowskiego, uwiązanego w stodole pod belką, rozpaloną smołą prażył, a potem zostawił, żeby tak zmarzł, to mniej dobrze. Naprzód, Kmicic, poprawiony i wyszlachetniony, nie powinien już być okrutnym; powinien się wstrzymać, choćby miał do okrucieństwa ochotę. A po wtóre, pisarz, artysta nie powinien nigdy mieć ochoty do okropności i okrucieństw. Może ich używać kiedy są potrzebne, ale wtedy pilnie ma baczyć, żeby dla moralnego zmysłu nie były zbyt dręczące, ale dla zmysłów fizycznych obrzydliwe. Skwierczenie skóry przypalanej smołą, osmolenie wąsów i brody ogniem, potem to wszystko obsiadłe lodem ze skrzepłego oddechu konającego to już wchodzi w kategorię tych piękności, o których Murillo mówił, że trzeba na nie nos zatykać.
Ale trzeba przyznać, że Kmicic miał szczęście! To on już (znaleziony jak martwy przy rozsadzonej kolubrynie) uwiązany był u tej belki, to on już miał bok smołą przypieczony, kiedy nie wiedzieć skąd znaleźli się Kiemlicze w szwedzkich mundurach (włóczyli się za wojskiem dla łupu), Kuklinowskiego zwiedli, że go Miller wzywa, Kmicica odwiązali, a potem po odwecie na Kuklinowskim, przeprowadzili przez śląską granicę. Znów trzeba przyznać, że zdarzają się czasem takie szczęścia - w powieściach.
Kiedy po odejściu Szwedów ludzie z okolic cisną się na Jasną Górę, kiedy się już pokazało na dobre, że "arka nie zatonęła w potopie", i kiedy Kordecki zaintonował Te Deum, jakoś się dziwnie robi na sercu. Tak było naprawdę! Kiedyż tak będzie znowu? Wszystko razem wziąwszy, bardzo to piękna rzecz ta obrona Częstochowy Sienkiewicza.

"Przegląd Polski" 1888

[powrót na początek strony]

Piotr Chmielowski

O "POTOPIE"

"POTOP" I HISTORIA

O "Potopie".

Druga z kolei wielka powieść Sienkiewicza, "Potop" (1887 r.), wzbudzała w czytelnikach nie mniej zajęcia jak pierwsza, "Ogniem i mieczem", nie mniej gorączkowo była pochłaniana, nie mniej wywoływała uwielbienia w rozmowach. Trzecia natomiast, "Pan Wołodyjowski", kończąca cykl Trylogii, znacznie chłodniej przyjętą została i jakby tylko dla "konsekwencji" była chwalona.
Było to, oczywiście, zwykłym wynikiem naszego usposobienia gorączkowego; w początkach płoniemy jak świece, niebawem dymimy jak kaganki. Niepodobna wszakże nie zauważyć w tym objawie i innych także czynników.
Treść i duch "Potopu" oraz "Pana Wołodyjowskiego", może także bezwiednie, dla krytyków ze sfery arystokratycznej nie mogły być w tak wysokim stopniu sympatyczne jak treść i duch powieści "Ogniem i mieczem". Tu była w pewnej mierze, w osobie Wiśniowieckiego, apoteoza oligarchii naszej XVII wieku, przez wskazywanie (wbrew dziejom) jej płomiennej miłości dla kraju, jej rycerskiego animuszu i jej wzniosłej pobożności; a tam, przeciwnie, w Januszu i Bogusławie Radziwiłłach, Radziejowskim, Opalińskim, wysławił autor zwyrodnienie tej oligarchii, przepaścistą, niczym napełnić się nie dającą jej pychę, ambicję, samolubstwo, żądzę władzy, prowadzące do zdrady i wyrzeczenia się własnej ojczyzny, gdy, przeciwnie, cnotę, męstwo, poświęcenie przypisał nieznanym wśród arystokracji, skromnym rodom szlacheckim Czarnieckiego, Kmiciców, Wołodyjowskich, ba! takim mieszczanom z rodu, jak Kordecki, lub chłopom góralom. W "Ogniem i mieczem" istnieli wprawdzie także, i to na pierwszy plan wysunięci, przedstawiciele szlachty (Skrzetuski, Podbipieta, Wołodyjowski), ale pomimo wszelkich przyznanych im czynów bohaterskich byli oni właściwie akolitami tylko, a wielkim celebrantem książę Jeremi, boć oblężenie Zbaraża stanowiło środkowy punkt całego utworu. Czyny pojedynczych rycerzy szlachty służyły tylko do tym świetniejszego i wypuklejszego przedstawienia wielkiej postaci oligarchy. W "Potopie" i "Panu Wołodyjowskim" jest wprost przeciwnie. Tu jednostki spomiędzy szlachty występują w roli zbawców kraju wśród najstraszliwszej zawieruchy nieszczęść, oligarchowie zaś w roli nikczemników, co tylko swoje prywatne interesa pragnęliby uratować i egoizmowi osobistemu lub kastowemu dogodzić, bez względu na to, co z krajem się stanie.
Takie obrazy nie mogły być rozpatrywane z upodobaniem przez wielbicieli bohaterstwa księcia Wiśniowieckiego z "Ogniem i mieczem", bo choćby nawet w rozważaniu dziejów przyznawali im trafność i prawdę, to przecież woleliby zapewne, ażeby taki sąd o oligarchii pozostał w dziejach historycznych, a nie przenosił się do utworów sztuki, jako działających na ogół bardziej bezpośrednio i skutecznie niż wywody ściśle naukowe. Gdyby takie obrazy namalowane były przez którego z powieściopisarzów o silnie zaznaczonych demokratycznych rysach, to może by krytycy z owej sfery arystokratycznej znaleźli sposobność do krzyków o zohydzanie przeszłości dla tendencji; ponieważ jednak zrobił to twórca postaci księcia Jeremiego, nie poczytali mu za grzech wystawienia prawdy dziejowej, ale niesmak swój wewnętrzny wyrazili chłodniejszym przyjęciem "Potopu" i zdaniem o jego niższości artystycznej w porównaniu z pierwszą powieścią.

"Ateneum" 1889

[powrót na początek strony]

"Potop" i historia.

Sienkiewicz w pojęciu grozy położenia dziejowego, za czasów owego "potopu", miał ułatwione zadanie nie tylko przez poprzedników na polu powieściopisarstwa, ale też przez badania naukowe nowszych czasów. Przejął się na wskroś poczuciem tej grozy i umiał jej nadać wyraz artystyczny, prawdziwie wspaniały. Nigdy przedtem nie malował charakterów i scen z taką śmiałością, siłą, brawurą, nieraz w zdumienie wprawiającą, jak właśnie w "Potopie". Można by powiedzieć, że w "Ogniem i mieczem" są dopiero rozkwitające pączki tego pysznego kwiatu, jakim rozkoszujemy się w drugiej powieści. Autor pisząc rozgrzewał się i potężniał. Takie sceny, jak uczta na zamku Janusza Radziwiłła, rozmowa tegoż z Kmicicem, w której, starając się go sobie pozyskać, oligarcha rozwija całą moc swego sofistycznego umysłu, rozmowa Oleńki z Kmicicem, w której ta wypowiada swą wzgardę dla zaprzedania sprawie prywatnej, a jednak nie może ze swego serca wyrwać miłości, pogoń Kmicica za Bogusławem Radziwiłłem, bitwa w Tatrach, epizody z oblężenia Częstochowy, tak się wpijają w wyobraźnię czytelnika, że niemal na jego własność przechodzą, świadcząc o nadzwyczajnej potędze plastycznego talentu u autora. To, co dawniej w drobnych rysach przedstawiał, tutaj rozwija się w przepysznych obrazach, kreślonych ręką pewną, nie wątpiącą, że nie zawiedzie oczekiwań mistrza-artysty. Sienkiewicz zużytkował po swojemu, i to w sposób genialny, postać Bogusława Radziwiłła i pomysł wprowadzenia owych kup partyzanckich, jakie Rzewuski pierwszy wystawił; co więcej, robiąc Kmicica pod imioniskiem Babinicza główną postacią swego utworu, na tych oddziałach ześrodkował prawie całą jego akcję, a przynajmniej chciał na nich skupić uwagę czytelnika. Pod względem wykonania, czyli "roboty" artystycznej, "Potop" nie ma dotychczas równego sobie w powieściopisarstwie naszym.
Nie znaczy to, żebym poczytywał "Potop" za rzecz doskonałą bezwzględnie. Bo przede wszystkim owa brawura w wykonaniu, świadcząca o śmiałości pióra i bogactwie wyobraźni, nie całkiem może być nazwana oryginalną. Jeżeli nie u naszych dawniejszych powieściopisarzy, to u francuskich znaleźć mógł i pobudkę, i zachętę Sienkiewicz do podobnego traktowania przedmiotu. Jak w "Ogniem i mieczem" osoby i sytuacje przypominają "Trzech muszkieterów" Dumasa ojca, tak parę scen w "Potopie", że tylko dla przykładu przytoczę pogoń za Bogusławem, ma analogie uderzające z dalszym ciągiem owej Dumasowskiej epopei pn. "W dwadzieścia lat później". Oczywiście, ażeby umieć po swojemu odtworzyć sytuacje podobne, potrzeba mieć talent, i to duży, taki, jaki posiada Sienkiewicz; ale jest w tym jakaś słabostka, gdy się w wykonaniu posługujemy obcym wzorem.
Następnie, przesadził autor zbyt wielką ilością bitew. Prawda, że czas wojenny musi być scharakteryzowany tym, co go najbardziej znamionuje; prawda, że w "Iliadzie" przedstawiona jest znaczna liczba utarczek; prawda, że Sienkiewicz umie nadać wielką rozmaitość swoim opisom walk tak, iż dwu do siebie zupełnie podobnych nigdy nie nakreślił; ale przyznawszy to wszystko i podziwiając niezmierne zasoby wyobraźni powieściopisarza, musimy zrobić uwagę, iż dla względów artystycznych należało autorowi uczynić ustępstwo ze swych zamiłowań w malowaniu batalii, bo w dziele sztuki jedna dobrze opisana bitwa wybornie zastępuje całe dziesiątki bitew rzeczywistych. Taka jest rąbanina w "Potopie", że czytelnik może być nieco zdziwiony, iż Szwedów jeszcze tak dużo zostało... Co w "Iliadzie" jest dobrym, to niekoniecznie ma być świetnym i za naszych czasów w powieści. Oczywiście, gdyby z "Potopu" wyrzucić większą część bitew i utarczek, to by się całość dała zawrzeć w trzech, a może i w dwu tomach zamiast sześciu; zdaje mi się jednak, że dzieło nie straciło by na tym; owszem, stałoby się spójniejszym i przedstawiałoby, pod względem kompozycji, wiekszą jedność artystyczną, gdy obecnie jako całość jest świetnie, barwnie, malowniczo wykonaną "kroniką", która mogłaby się ciągnąć w nieskończoność, bo małżeństwo Kmicica nie jest właściwie żadną granicą nieprzekraczalną czy chronologicznie, czy artystycznie, a więc bić się on może i dalej, a tymczasem nowe pokolenia coraz narastają i mogą się bić równie dzielnie jak i on. Pomimo całej rozmaitości, jaką Sienkiewicz potrafił nadać swoim opisom bitew, świeżych motywów w porównaniu z "Ogniem i mieczem" wprowadził do nich niewiele; chyba tylko dzielna rozprawa w górach całkiem nową nazwać się może.

"Ateneum" 1889

[powrót na początek strony]