Z pierszych głosów o "Panu Wołodyjowskim".
Stanisław Tarnowski
PAN WOŁODYJOWSKI
Historii daleko mniej, romansu więcej aniżeli w "Potopie" i w "Ogniem i mieczem"; naprawdę romans właściwy, i tylko romans, choć na tle historycznych wypadków. Przez cały ciąg pierwszego tomu odbywa się wprawdzie elekcja w Warszawie, a jej echa dochodzą do przedmiejskiego dworku na Mokotowie; w tomie trzecim jest oddanie Kamieńca Turkom, a w epilogu na pociechę i podniesienie ducha jest chocimskie zwycięstwo; ale te wypadki są istotnie tłem tylko (choć jeden z nich - Kamieniec - wiąże się z losami bohatera powieści i sprowadza jego zgon), a przygody ludzi i dzieje ich serc wysunięte są jedynie naprzód, znaczą tu więcej niż dzieje Rzeczypospolitej. Stąd odmienny od poprzednich, można powiedzieć zupełnie nowy charakter tej powieści. Widzieliśmy dotąd nieraz romans treścią mniejszej Sienkiewicza powiastki, ale w wielkiej powieści gra on po raz pierwszy rolę tak wielką. Skrzetuski z Heleną i Kmicic z Oleńką byli (przy całej swojej piękności) nieledwie pretekstem dla scen i figur historycznych; tu Wołodyjowski i Basia są naprawdę głównymi figurami, a ich miłość główną sprawą. Dwóch żołnierzy i dwie panny, miłość i zawikłania między nimi, a wreszcie dwa śluby - to tom pierwszy; miłość i szczęście jednej z tych par w twardym rycerskim kresowym życiu, zamącone szaloną namiętnością Tatara i podstępnym porwaniem, z którego się ofiara swoją odwagą i przytomnością wyratowała - to dwa tomy dalsze. Kamieniec już się z tym nie łączy; jest tylko zakończeniem bardzo pięknym, historycznie wiernym końcem bohatera powieści.
Wtajemniczeni opowiadają, że z bohaterów swojej pierwszej powieści Sienkiewicz największą miał zawsze słabość do Michała Wołodyjowskiego. Nie mógł mu tam dać tak wielkiej roli do grania jak Skrzetuskiemu lub Bohunowi, jak Zagłobie albo Kmicicowi, ale miał go w skrytości serca lubić bardziej niż tamtych. Zdarzają się takie rodzicielskie szczególne upodobania w jednym dziecku, a właściwie to wybrane i najmilsze było dotąd cokolwiek poświęconym i pokrzywdzonym; nie dano mu takich świetnych bohaterskich i tragicznych przejść jak starszym, zostawiono je w cieniu; tamci musieli silniej działać na wyobraźnię i podbijać serca, on zostawał w tyle, przyćmiony, najmniejszy, ostatni między nimi. W ojcowskiej miłości i sprawiedliwości tkwi zawsze popęd zadośćuczynienia dziecku za upośledzenie choćby chwilowe, dowiedzenia mu, że nie jest ani gorszym, ani mniej kochanym od innych. Czy nie z tego popędu wynikło, że swoją trzecią powieść Sienkiewicza prawie wyłącznie Włodyjowskiemu poświęcił? że dał mu w niej miejsca więcej niż Skrzetuskiemu w pierwszej, a Kmicicowi w drugiej? że jego imię dał za tytuł powieści, czego dla tamtych nie zrobił? Bohaterska śmierć pułkownika, który nie chciał przeżyć hańby oddania Kamieńca, ale się z basztą wysadził w powietrze, jak z jednej strony dodawała mu uroku w oczach autora i wrodzoną słabość podnosiła do wysokości zapału, tak z drugiej strony dawała mu wspaniały, poetycznie i moralnie wspaniały, obraz na finał wspaniałego cyklu powieści. [...]
Krzysia podobałaby się nam bardzo, Basia wcale. Nie lubimy panien-kozaczków, hajdamaków, źle wychowanych, a przez jakąś dla nich zapewne zrozumiałą kokieterią przesadzających umyślnie złe wychowanie i udających jeszcze gorsze, choć to, które mają, jest już doprawdy dodyć złe. Basia, która wyprawia krzyki i hałasy do darowania chyba małemu dziecku, która się dąsa i grymasi, zadąsana i rozgrymaszona drapie się na dach po drabinie, a kidy wołają, żeby zeszła odpowiada: "Nie zlazę!" (jak fornal!) - przez autora traktowana con amore, jest widocznie jego ulubioną kreacją, widocznie ma w niej upodobanie wielkie, wydaje się, jak żeby sam był w niej trochę zakochany. Nam grunt jej natury i charakteru szlachetny i dzielny podoba się bardzo, ale strona zewnętrzna, układ, sposób mówienia i zachowania się z ludźmi dużo mniej. Mniej także jej historia. Że w niebezpieczeństwie kobieta może się bronić, strzelić, nawet zabić, przypuszczamy zupełnie i nie mamy nic przeciwko temu; ale chcielibyśmy, żeby ten człowiek zabity pozostał dla niej na całe życie wspomnieniem przykrym, bolesnym. Basia zrobiła zapewne dobrze, że zabiła Tatara, który się skradał do domu, przez to całą osadę ocaliła od napadu; ale zrobiłaby może jeszcze lepiej, gdyby się tym swoim bohaterskim czynem nie popisywała, gdyby o nim mówić nie lubiła sama, a nie pozwalała drugim. Jest coś tak przeciwnego naturze, tak wstrętnego w śmierci zadnej ręką kobiety, tą ręką, z której jak z boskiej prawie życie tylko winno płynąć, a jak z anielskiej spokój i błogosławieństwo, że przykrym jest już widok kobiety, która poluje i zabija zwierza, nawet kiedy tym zwierzem jest zły lis, cóż dopiero kiedy biedny zając albo rogacz. Kobieta, która zabiła człowieka - choćby tym człowiekiem był Tatar czy rozbójnik - może być bohaterską, ale wdzięczną być już nie potrafi; chyba pod jednym warunkiem, że to zabójstwo w swoim sercu opłakuje, że się nim brzydzi, że je uważa za smutne, za okropne w swoim życiu przejście i wspomnienie. To zastrzeżenie zrobiwszy z góry, przyznajemy zupełnie i z radością, że sposób, w jaki Basia ukrywa się ze swoją rosnącą miłością, szlachetność, z jaką milczy i poświęca się, kiedy widzi Wołodyjowskiego skłonność do Krzysi, ma wiele delikatności i godności, i pozwala powiedzieć, że u niej grunt lepszy niż pozór, pozwala ją lubić i cenić pomimo tych nieprzyjemnych pozorów. [...]
W dalszym ciągu powraca znów Tarnowski do sprawy Krzysi:
Sytuacja prawdziwie dramatyczna. Biedna dziewczyna dała słowo; ten, któremu je dała, jest nie tylko najgodniejszy, ale wierzy w jej słowo i jej miłość; ona jest jego nadzieją, jego szczęściem, jego jedynym dobrem na ziemi - a tymczasem kocha innego całą duszą, całym sercem, całą swą istotą, i musi włąsnego szczęścia się wyrzec, ukochanego poświęcić, narzeczonemu się sprzeniewierzyć, oddać mu rękę tylko, a nie serce, albo odebrać mu dane słowo. Położenie tym trudniejsze, tym boleśniejsze, że o nim nikt nie wie. Oboje z Wołodyjowskim chcieli, żeby ich zobowiązanie wzajemne zostało tajemnicą dla wszystkich aż do jego powrotu; więc ani się przed kim użalić, ani się poradzić! Sama musi wytrzymać tę walkę, sama musi odnaleźć odwagę i sposób wyjścia z tego położenia, które nie może skończyć się inaczej jak nieszczęściem wszystkich trojga. Ale jakkolwiek sympatyczna, szlachetna, wzruszająca w tej kolizji, nie Krzysia przecie najbardziej jest zajmującą, działającą na wyobraźnię, trafiającą do uczucia. Rolę pierwszą w tym dramacie (choć jego sytuacja prostsza) ma Ketling, pierwsza w tym rodzaju kreacja Sienkiewicza, a bardzo wysoka i świetna. Bohaterów cnoty było u niego wielu, nie było dotąd takiego, który by był bohaterem miłości jedynie i niczym więcej. Skrzetuski poświęca swoją miłość ojczyźnie; w Kmicicu transformacja człowieka znaczy i zajmuje więcej niż miłość jako taka. Bohun, prawda, jest bohaterem romansu w całym znaczeniu słowa, ale poetyczny Bohun jest zły, mściwy, jest prócz tego złożony z różnych pierwiastków, jak jego charakter ruski, jego nienawiść do Lachów, jego namiętność plemienna i religijna, jeżeli nie polityczna. W małych powieściach był Selim, prawda, i był ten biedny, co swoją ubóstwianą, a później umierającą żonę wiózł przez stepy; ale Selim miał naturę więcej zapalną niż głęboką: tamten był znowu taki nieszczęśliwy, że się o jego nieszczęściu myślało więcej niż o jego uczuciu. Ketling jest żołnierzem i rycerzem, bo czymś być trzeba, nie można być na tym świecie tylko kochankiem i niczym więcej; ale oprócz tego żołnierskiego stanu nie ma w nim nic, tylko miłość. Kochanek idealny, może nie tak świątobliwy jak Skrzetuski, nie tak porywczy i owładający jak Kmicic, ale żyjący jedynie swoją miłością i dla niej; zakochany i namiętny, i rzewny jak Bohun, ale Bohun z innego świata i wychowania; doskonały kawaler, któremu cześć umiłowanej kochanki, rycerski obowiązek poświęcenia się dla niej, najszlachetniejszy wzgląd na jej uczucia i jej wolę przeszły w krew i stały się prawem, tradycją, pierwszym obowiązkiem, pierwszym przykazaniem jego rycerskiego zakonu. Nie przypominamy sobie w literaturze polskiej drugiego bohatera, który by był tak jak ten tylko zakochanym, a tak pięknie, tak poetycznie, a zarazem poczciwie i zdrowo zakochanym. Miłość bije z jego słów wszystkimi swoimi światłami, od płomiennych i gorejących, aż do najłagodniejszych księżycowych, dźwięczy wszystkimi swoimi tonami od potężnych i porywających do najbardziej słowiczych i fletowych; ale koroną tego miłosnego duetu, a zarazem jedną z celniejszych rzeczy, jakie Sienkiewicz kiedykolwiek napisał, jest cudowna scena w kościele Św. Jana, kiedy po wspomnieniu Marii Ludwiki, smutnej przez całe życie, bo musiała wyrzec się swojej miłości - klęcząc na miejscu, gdzie ona zwykle klękała, Ketling robi ostatnie błagalne oświadczenie, a biedna dziewczyna odpowiada, że go kocha nad wszystko, ale jego żoną być nie może. On przyjmuje wyrok w milczeniu, nie pyta nawet o powody, wierzy, że muszą być wielkie. Wspaniały, przejmujący efekt robi zakończenie tej sceny, kiedy wychodzących z loży Zagłoba pyta żartem, czy im się nie ukazał duch Marii Ludwiki, a Krzysia odpowiada, że tak. Ujrzała przed sobą los tamtej i z jej mężnym duchem postanowiła go znosić.
Rozumiemy dobrze, dlaczego Krzysia Wołodyjowskiemu prawdy nie wyznała; oczywiście, dlatego, że po takim wyznaniu nie byłoby sceny z Basią ani szukania Ketlinga, ani zakończenia. Wszelako, choć rozumiemy autora i jego powody, to nie rozumiemy Krzysi. Mogła ona ukrywać tajemnicę swego serca, przed kim chciała, tylko nie przed Wołodyjowskim. Człowiekowi, który ją kochał, któremu dała słowo, któremu pozwoliła wierzyć, że kocha nawzajem, winna była koniecznie powiedzieć prawdę, i całą prawdę. Dziewczyna dobra i szlachetna ten obowiązek zrozumie zawsze i spełni go, choć ją to kosztuje i boli. Krzysia, która go nie pełni, zniża się przez to moralnie, okazuje się mniejszą, niż się ją dotąd sądziło. Przykład Julietty, która ojcu wydającemu ją za Parysa powinna była wyznać, że już jest zamężną, Krzysi nie usprawiedliwia, bo naprzód - Julietta miała istotne i wielkie powody do strachu, a po wtóre - Julietta jest natura bardzo namiętna, ale czy bardzo szlachetna, to pytanie; i kto wie, czego by jeszcze był się doczekał Romeo, gdyby oboje byli dłużej pożyli. Desdemona, która jest na wskroś prawa i szlachetna, ma odwagę (choć z natury trwożliwa i bardzo strwożona) wyznać prawdę przed ojcem i przed całym weneckim senatem. Krzysia potrzebowała odwagi mniej, i żal nam, że się na nią nie zdobyła. A ostatnią scenę z Basią i zakończenie tego romansu mógłby był autor pomimo tego innym jakim sposobem przeprowadzić, gdyby był się namyślił i tego sposobu poszukał. [...]
Jeszcze większy żal ma Tarnowski do Sienkiewicza, że "napisał rzecz, której wielki, której szlachetny artysta napisać nie był powinien!"
Mówimy naturalnie o śmierci Azji.
Ranny, skrępowany na koniu, nieprzytomny, żywiony i trzeźwiony gwałtem, żeby w drodze nie umarł, Azja przywieziony jest do Raszkowa; na miejscu jego zbrodni chce Nowowiejski wymierzyć karę. To wszystko dobrze. Wbicie na pal nam wydałoby się karą wprawdzie okrutną, ale za małą; jednak skoro autor taką wymyślił, niechby było wbicie na pal. Tylko na sposób, w jaki to jest opisane, żadną miarą zgodzić się nie możemy. Azja, ocucony ze snu czy nieprzytomności, widzi się na ziemi ze świeżo naostrzonym palem między kolanami; widzi do swoich rąk wyciągniętych ponad głową przywiązane orczyki, u tych orzcyków zaprzężone konie. Zaczynają go nawlekać na pal, wachmistrz każe ruszać końmi wolno, żeby trwało długo; na drzazgach, na chropowatościach pala zatrzymuje się nieszczęsliwe ciało i rozdziera się gorzej. Wreszcie ostrze pala doszło gdzieś głeboko, pod piersi, wtedy dźwigają pal do góry, wkopują w ziemię; ciało obsuwa się swoim ciężarem i rozdziera się znowu. Potem wachmistrz Luśnia wychodzi po drabinie i świdrem wyjmuje nieszczęśliwemu drugie oko, potem okręcają mu ręce słomą, oblewają smołą, zapalają - i odchodzą. W głuchym czarnym stepie świeci ta pochodnia długo, daleko - widać ją zapewne na mile i mile dokoła.
Co ona oświeca? Czy barbarzyństwo polskie? chyba to jedno, a w takim razie oświeca nieprawdę, oświeca coś, czego nie było. Wiemy, że to czasy tortur i wbijania na pale, ale Nowowiejski, człowiek dobry, Nowowiejski rycerz, Nowowiejski chrześcijanin, mógł zemsty pragnąć, mógł ją wykonać, mógł obiecywać sobie, że się będzie pastwił z rozkoszą, ale gdy istotnie przyszło do rzeczy, nie mógł się pastwić, nie mógł tej długiej męki wytrzymać, nie mógł pozwolić, żeby Luśnia świdrował oko; musiał się przerazić i ulitować razem, i skrócić to straszliwe konanie. Raz nas więc i martwi ta tortura w naszym uczuciu polskim i chrześcijańskim, bo przez nią zbrodniarz wychodzi na męczennika, pokrzywdzony i rycerz - na oprawcę.
Gdzie i jak łączą się nerwy człowieka z jego uczuciem estetycznym, tego nie wiemy, ale to wiemy, że oboje zarówno nie znoszą pewnej miary okropności i obrzydliwości. Jak tę miarę oznaczyć, znowu nie wiemy, ale to wiemy, że instynkt artysty umie ją czasem szcęśliwie utrafić. W "Ogniem i mieczem" był Sucharuka wbity na pal, a jego widok był straszny, ale nie wstrętny. Był naprzód, usprawiedliwiony tym, że, skoro zdarzyły się takie okrucieństwa, to należało je przypomnieć na to, by książę Jeremi nie był zbyt bez winy, Chmielnicki zbyt bez wymówki. A prócz tego, jakże inaczej był traktowany! Krótko, szybko i tak, że czuć byłocały ból i całą godność umęczonego, a nie było słychać trzeszczenia jego stawów, nie było widać prucia jego wnętrzności tępym drewnianym kołem. Tu egzekucja trwa długo, sześć stronic; tu w wydarzeniu zmyślonym nie wymagała jej prawda i wierność, tu jest dla moralnego i estetycznego zmysłu dręcząca i nieznośna, dla zmysłów fizycznych odrażająca dokładność i obfitość szczegółów. Co się zaś tyczy owej granicy, oznacza ją Lessing w "Laokoonie" lepiej niż ktokolwiek inny; a choć przyznaje, że pocie łatwiej i więcej niż malarzowi wolno ukrywać okropności i obrzydliwości, bo w jego opowiadaniu nie jest ona tak skupiona i działa wprost na zmysły jak w obrazie - to przecież twierdzi, że łudzą się artyści, którzy myślą, że ich talent, ich dzieło zrobi wrażenie i wywoła podziw, choć przedmiot sam będzie odrażający lub obrzydliwy.
"Nie sam smród, ale już przypomnienie smrodu sprawia obrzydzenie; a choć wrażenie musi być silniejszym, kiedy działa wprost na wzrok aniżeli kiedy przez słuch dostaje się do myśli, niemniej i w tym sposobie nie zdoła ono nigdy złączyć i zmieszać się naprawdę z wrażeniem zgrozy. Kiedy przejdzie pierwsza chwila zadziwienia i odurzenia - a przechodzi prędko - oddzieli się w umyśle (widza czy czytelnika) jeden pierwiastek od drugiego, i to, co wstrętne, zostaje w pamięci i w wyobraźni w całej swojej surowej obrzydliwości."
Nic nie pomoże wyrazistość i plastyczność obrazu; przy takich scenach jak ta staje się ona tylko nadużyciem wyjątkowego epickiego uzdolnienia i daru.
Wyznajemy wreszcie, że gdybyśmy byli panem Nowowiejskim albo autorem powieści, bylibyśmy tę zemstę pojęli inaczej. Do poetycznej wyobraźni nie mamy żadnej pretensji, ale zwykły rozsądek mówi nam, że fizyczny ból i śmierć to jeszcze nie największa męka. Wiekiem jedynie tłumaczymy sobie to, że w "Piekle" Dantego jest tak wiele cierpień fizycznych, a stosunkowo mało udręczeń moralnych; a nie rozumiemy już zgoła, że Słowacki w "Dantyszku" rozdziera brzuch Katarzyny, a nie rozedrze Katarzynie serca i sumienia: nie każe jej widzieć, czuć, rozumieć złego, jakie zrobiła, cierpieć nad każdym cierpieniem, którego była powodem; czemu za karę nie da jej wstydu, upokorzenia, zgryzoty, rozpaczy bez końca i nieśmiertelnej? Otóż, gdybyśmy, prosty człowiek, byli panem Nowowiejskim, bylibyśmy długo i lubieżnie myśleli o tym, żeby Azji zadać śmierć, i to najboleśniejszą, i to w Raszkowie... ale w ostatniej chwili byłaby nam przyszła myśl lepsza. Śmierć, choćby w najokrutniejszych męczarniach, przyjdzie nareszcie i wszystko zakończy; ale życie w męczarni może trwać długo, a wstyd i zazdrość bolałyby Azję gorzej niż pal. Nie zabijać go, ale go żywym zawieść do Chreptiowa: pokazać mu Basię w objęciach męża, żywą, zdrową, szczęśliwą! pokazać jego Basi, jej mężowi, wszystkim, w niewoli, w upokorzeniu, w bezsilności... czy ta zemsta nie byłaby lepszą, większą? o tym już nie mówiąc, że w powieści mogłaby wyglądać wspaniale. Namiętność Azji, jego pycha, jego dzielność, wszystko byłoby wzięte na tortury, i jego sumienie także; przypominać mu, co zrobił, dręczyć go jego własnymi zbrodniami, może w końcu dobrać się do jakiej iskry ludzkiego uczucia i obudzić zgryzotę. Po tym wszystkim jeszcze go nie zabijać! Mógłby albo jeńcem odesłanym być do hetmana, albo sam zadać sobie śmierć (w chwili mniej bacznego pilnowania stłuc szybę i polknąć szkło, na przykład, albo od przypadku nosić na sobie zawsze truciznę)... Nowowiejski nie byłby się splamił barbarzyństwem, a byłby miał zemstę nierównie lepszą; Azja byłby miał koniec nierównie bardziej tragiczny - zyskałaby na tym powieść i autor.
A zdaje się przez chwilę, że wchodzi na ten tor, że jest takiego pomysłu bliskim. Przed samym nawleczeniem na pal wachmistrz mówi Azji, że Basia ocalona i u męża, i tym dręczy go bardziej niż całą przygotowaną torturą. Gdyby w tej chwili Nowowiejski był zmiarkował i obliczył wartość tych dwóch męczarni, gdyby był zaniechał jednej, a wykonał drugą. [...]
Widzieliśmy dotąd dwa oblężenia w powieściach Sienkiewicza: żadne nie było tak straszne jak to. Nie mówimy: tak piękne, tylko tak straszne i smutne. Niezrównany, nigdy dotąd nie wychwalony Zbaraż był ponurym uciskiem i niebezpieczeństwem, tragiczny ofiarami, ale samymi tymi ofiarami podnoszący na duchu; honor był nie tylko cały, ale podniesiony na najwyższy szczebel chwały i zasługi; wreszcie, było jakieś, choć niezupełnie zwycięstwo. W obronie Częstochowy był triumf, było szczęście, od którego zgroza wojny jaśniała jakimś błogim blaskiem. Tu jest wstyd, jest srom, jest oddanie Turkowi twierdzy na zawsze, poddanie jej skutkiem tej nieopatrzności, tej bezradności, tego niedołęstwa, które Polaka palą takim upokorzeniem i poją taką goryczą, kiedy je w dziejach swoich spotyka. A że ta nieopatrzność i bezradność, ta małoduszność i lekkomyślność występuje tu w całej smutnej nagości, dlatego obraz taki bolesny, że się go czyta z sercem rozdartym a czołem spuszczonym.
A jak nic nie przesadzone! jak nic nie wpada w oklepany melodramatyczny kolor i efekt! jak nikt nie jest czarny, nikt nie zdradza, tylko stopniowo coraz bardziej słabną i boją się! Ten upadek ducha tak naturalny, tak częsty, tak nieunikniony (z wyjątkiem większych charakterów) w położeniach podobnych, oddany jest z taką prawdą, z taką miarą, z taką sztuką, że jest sam jedną z głównych piękności smutnego obrazu. Te zaś wahania się i przejścia od nadziei i większej odwagi do strachu, do szemrania, do układów o kapitulację; ten kolejny przypływ i odpływ tęższego ducha - to jest niezwykle i wielce dramatyczne. Na tym tle dopiero rysują się wybitniejsze sceny, wzniosłe i patetyczne, jak przysięga Wołodyjowskiego i Ketlinga; bohaterskie i doskonale epickie, jak pomoc posłana Żwańcowi, na przykład, albo pojedynek z Hamdim; rysują się figury, teraz wzruszające i przywiązujące do najwyższego stopnia, Wołodyjowskiego i Basi. Basia w Kamieńcu, drżąca o męża, uległa i cicha, płacząca podczas jego przysięgi, której spełnienie przeczuwa, że będzie jego śmiercią, odważna nie przez junactwo już, ale z miłości, z obawy o męża, stojąca na blankach fortecy i patrząca na bój - każe zapomnieć o wszystkich swoich dawnych niepotrzebnych zachceniach czy zwyczajach i rozbraja zupełnie. Nic na świecie żewniejszego, smutniejszego, bardziej zmuszającego do płaczu jak ich ostatnia rozmowa. Po boju - jednym z niezliczonych, a nawet dość pomyślnym - przyszedł ją zobaczyć, uściskać i sam trochę wypocząć. W izbie od armatniego dymu oddychać nie można, siadają na ulicy gdzieś pod murem, przytuleni do siebie; jedno drugiemu każe spać, ale żadne usnąć nie może. Dolatuje ich odgłos jakiejś śpiewki "...byle przy tobie" - i całe wspólne szczęście, takie wielkie, takie jasne, takie niezmącone, staje im w myśli razem z tym jeo końcem, który przyjść może lada chwila. Te slowa proste, krótkie, a tak niezmiernie miękkie i delikatne, którymi Wołodyjowski przygotowuje żonę na swoją śmierć; ten sposób żartobliwy, którym jej opisuje swoją radość, jak kiedyś po nim ona przyjdzie do nieba; ta powtórzona parę razy nauka czy przestroga, żeby się nie martwiła zbytecznie, gdyby zginął, "bo to nic" ... doprawdy! Doprawdy Hektor z Andromachą żegnali się dłużej i wymowniej, ale nie lepiej, nie rzewniej. A potem odmawiają pacierz, wśród którego zmorzył ich sen - jak dwoje dzieci; a potem jeszcze, gdy przyszło rano, odprowadził ją do klasztoru i raz jeszcze powiedział "Pamiętaj! nic to!"
To ich ostatnie widzenie.
Ostatek, kiedy wśród heroicznej obrony, wśród świtającej nadziei, że obrona może będzie skuteczną, ukazała się biała chorągiew; gdy się pokazało, że to nie kapitulacja tylko, ale poddanie Kamieńca Turkom na zawsze; gdy ci dwaj, co przysięgli, zrozumieli, że przyszła na nich godzina śmierci, kiedy po braterskim uścisku oba ostatnią modlitwą polecają Bogu te dwie najdroższe, które zostawiają w wiecznej żałobie - i kiedy wreszcie Ketling schodzi do lochu (dla historycznej wierności, bo on, nie Wołodyjowski, wysadził zamek w powietrze), ten ostatek godny całego oblężenia, godny wszystkich piękności całej powieści i świetnych kart wszystkich trzech powieści.
Wybuch sam nie opisany: w kilku tych wierszach powiedziano, że był ten ostatni protest przeciw poddaniu Kamieńca.
Na tym smutku, na tym rozpaczliwym upokorzeniu nie chciał Sienkiewicz skończyć, i miał słuszność. Do Stanisławowa odprowadzono ciało Wołodyjowskiego, za którym Basia szła całą drogę piechotą, i tam odbywa się pogrzeb. Na podłodze leży krzyżem wdowa, i jedno słowo powtarza (ta niegdyś tak wesoła i pusta), jedno ostatnie słowo: "Nic to!" Na ambonie ksiądz. Nie bardzo nam się podobało i wydało się przesadą konceptów kaznodziejskich tego czasu, że ten ksiądz bębni na zmarłego żołnierza, żeby wstawał. Księdza Muchowieckiego kazanie na pogrzebie Podbipięty było niemniej w stylu wieku, a lepsze od tej pobudki. Ale dalej wrażenie się zmienia, tak że jak niegdyś przy śmierci Longina już się nie wie i nie myśli, czy to powieść, czy rzeczywistość, a czyta się jak modlitwę, jak jakie z duszy Skargi wyrwane zaklęcie.
"Kościoły, o Panie zmienią na meczety i Koran śpiewać będą tam, gdzieśmy Ewangelię śpiewali. Pogrążyłeś nas, odwróciłeś od nas oblicze Twoje i w moc sprosnemu Turczynowi nas oddałeś. Niezbadane wyroki Twoje, ale kto, o Panie, teraz opór mu stawi! jakie wojska na kresach wojować go będą?... Ojcze dobrotliwy! nie opuszczaj nas! Okaż miłosierdzie, ześlij nam obrońcę! ześlij sprosnego Mahometa pogromcę, niech tu przyjdzie, niech stanie między nami, niech podniesie upadłe serca nasze, ześlij go, Panie!"
O szczęśliwi! szczęśliwi! im w tej chwili do tego kościoła wszedł Sobieski. Im za rok Sobieski pobił Turków pod Chocimiem!
W całej książce, we wszystkich trzech książkach, nic nie sprawia takiego żalu, takiego bólu, jak ten Sobieski, który wtedy był i zjawił się w samą porę! a teraz...
"Przegląd Polski" 1889
Piotr Chmielowski
OSTATNIA CZĘŚĆ TRYLOGII
Pierwszy tom "Pana Wołodyjowskiego" wyróżnia się i od dwóch następnych, i od całego cyklu powieści historycznych Sienkiewicza: poświęcony jest przeważnie dziejom miłości, przedstawionym ładnie, powabnie, ujmująco. Tu i ówdzie starał się wprawdzie autor nakreślić ówczesną sytuację polityczną podczas bezkrólewia po Janie Kazimierzu, ale zaraz, jak by mu te rzeczy ciężyły, przerywał ich opis i wracał do malowania zalotów, jakie stroił wydobyty z klasztoru Wołodyjowski, rycerz niewielkiej postaci, znakomicie się pojedynkujący, kochliwy i ruszający ciągle wąsikami, do poważnej i szlachetnej Krysi, póki nie poznał, że się właściwie kocha w Basi, sprytnym, trochę źle wychowanym, ale serdecznie, głęboko umiejącym kochać "kozaczku". Wszystkie przejścia miłosne, nawet zakochanie się Krysi w strojnym, pięknym, wykształconym na sposób cudzoziemski, lecz miłującym przybraną ojczyznę rycerzu Ketlingu, są traktowane dość lekko, niemal żartobliwie, choć nie brak scen wzruszających. Autor nie chciał doprowadzić powikłań do tragizmu, wolał puścić na ten prolog dużo promieni jasnych, wesołych, bo miał jeszcze do opowiedzenia wiele smutków i cierpień. Opis tych miłości czyta się z zajęciem i przyjemnością, ale jak autor prawdopodobnie, tak i czytelnik nie przywiązuje do niego wielkiej wagi, uważa go za dość powszedni i nie raz w powieściach naszych przedstawiany obraz stosunków, bez pogłębienia psychologicznego, bez wskazań jakichś nowych, mniej zbadanych i znanych rysów duszy. Jest to stosunkowo dość wesołe intermedium wśród szeregu opisów bitew, jakie w poprzednich powieściach czytelnik poznał i jakie go jeszcze czekają.
W dwu następnych tomach przebywamy znowu na kresach Rzeczypospolitej, jak w "Ogniem i mieczem", znowu niebezpieczeństwa grożące od Tatarów, syn nawet Tuhaj-beja, nazwiskiem Azja, jest najgłówniejszą po Wołodyjowskim postacią, stojącą obok jego żony, Basi, w której się szalenie w sposób dziki zakochał.
Jako bohater, Wołodyjowski niknie w porównaniu z takimi olbrzymami jak Podbipięta lub Kmicic, jest może prawdziwszy od nich życiowo, ale artystycznie wykonany jest nieporównanie słabiej. Czuły mąż, dzielny rycerz, niedaleko widzący polityk: oto wszystko, co o nim można powiedzieć; rysów delikatniejszych, które by tę dosyć pospolitą figurę wyróżniły z tłumu, autor mu poskąpił; nic więc dziwnego, że kiedy się o nim mówi lub myśli, to stają nam przede wszystkim w wyobraźni jego wąsiki, których ruszanie aż zanadto często jest wspominane, jak by było najznamienniejszą cechą jego fizjonomii.
W charakterze Azji są rysy przypominające Kmicica w pierwszej fazie, przed przedsięwzięciem rehabilitacji, to jest pycha nieokiełznana, ambicja zezdenna, zawziętość i upór prawdziwego męstwa i pogarda niebezpieczeństwa i śmierci. Ale oprócz tych cech jest w nim jeszcze azjatycka dzikość i przewrotność. Ma on właściwości wybitniejsze od Wołodyjowskiego i żywiej maluje się w pamięci. Namiętność jego względem Basi jest główną osią akcji, rozwijającej się, co prawda, powoli, ociężale. Szczegóły porwania Basi, która miała także dużo uporu, są opowiedziane z życiem; ale obrona jej przeciw Azji, pomimo że dokonana przez kobietę zaprawioną do robienia bronią, mało wydaje się prawdopodobną, a powrót, wśród piętrzących się ciągle przeszkód, ze stepu do domu należy policzyć chyba do baśni, słabo w dodatku przedstawionych. Jest w pismach Sienkiewicza inny powrót kobiety wśród burzy, Rzepowej w "Szkicach węglem"; i ten, choć krótszy, nieskończenie jest wyższy i prawdziwszy od tej kopii rozwiniętej szeroko, ale bez odpowedzniej tematowi siły.
Końcowe sceny oblężenia Kamieńca są w gruncie rzeczy kopią oblężenia Zbaraża z "Ogniem i mieczem"; a ponieważ nie ma w nich rysów potężniejszych od tych, jakie już czytelnicy dawniej poznali, nie sprawiają wrażenia, wydają się bledzsze.
Tam wreszcie, gdzie autor chciał wzniecić grozę, np. w obrazie znęcania się Tatarów nad jeńcami lub oprawienie Azji, powstaje pewien niesmak estetyczny, gdyż umysł czytelników nie jest należycie przysposobiony uprzednimi szczegółami do przyjęcia tych wstrętnych wrażeń. Nie chcę przez to powiedzieć, żeby powieściopisarzowi nie było wolno takich scen malować; mamy przykłady w naszej własnej literaturze ("Zamek kaniowski", prolog do "Uskoków"), że mogą być one kreślone z powodzeniem artystycznym, lecz zdaje mi się, że we wskazanych u Sienkiewicza miejscach nie mają one przygotowania ustopniowanego.
"Ateneum" 1889