Henryk Sienkiewicz
"Dwie drogi"
ROZDZIAŁ I
Miś Rossowski leżał w głębokim fotelu naprzeciw Jana Złotopolskiego, który leżał w drugim fotelu. Miś palił cygaro i puszczał dym na Jasia, a Jaś palił cygaro i puszczał dym na Misia.
Milczeli. Wreszcie Miś spojrzał posępnie na guziki swych kamaszów i ozwał się:
- No i cóż będziesz dalej robił?
- Albo ja wiem.
Nastała znowu chwila milczenia. Jaś nalał Misiowi szklankę porteru, sam z rezygnacją pociągnął ze swojej. Widać było pewne zakłopotanie na twarzach obydwóch: zgadłeś, przyszła na nich ciężka chwila.
- Wiele ci może zostać po zajęciu Złotopola? - spytał znowu Rossowski.
- Nic.
- Nic zupełnie?
- Te trochę gratów.
Widocznie niedola, o której mówili, miała na imię: ubóstwo. A jednak na pozór nic nie zdawało się go zapowiadać: ubrania na nich były pierwszej mody; fotele, na których siedzieli, aksamitne, mieszkanie umeblowane ze smakiem i dostatkiem; przed nimi stała elegancka zastawa do śniadania. Nic nie brakło, chyba wesołości u rozmawiających.
- Więc cóż tedy myślisz robić?
- Mówiłem ci, że nic nie wiem.
- O! ciężkie czasy, w których nawet ludzie tacy jak my muszą sami o sobie myśleć.
- Ciężkie! - potwierdził Złotopolski.
- Z Bujnickimi nie możemy skończyć?
- Choćby dziś. Matka jest za mną, a panna pewno nie ma nic przeciw.
- Zatem kończ.
- Mój drogi, upewniam cię, że mój przyszły papa ma jeszcze więcej długów ode mnie.
- Dlaczegóż się więc starasz o pannę?
- Bo ją kocham.
Jaś Złotopolski powiedział to takim tonem, że choć mu było nie do śmiechu, i sam się roześmiał, i rozśmieszył Rossowskiego.
- Doskonały jest ten Jaś! Mów no bez żartów.
- O czym?
- O Fanny Bujnickiej.
- Dobrze. Otóż żenię się z Fanny dla tych samych powodów, dla których nie żenię się z Berlińską.
- Berlińska ma tylko jedną zaletę.
- Jaką?
- Sto tysięcy rubli.
- Przepraszam cię, dla mnie ma osiemkroć.
- A to jakim sposobem?
- Chyba nie wiesz, co powiedział papa Berliński, że jeżeli córce trafi się nieszlachcic, to dostanie sto tysięcy rubli - a jeżeli szlachcic, zwłaszcza taki jak ja lub ty, to osiemkroć. Ale Berliński ma jeszcze jedną zaletę, o której może nie wiesz.
- Nie wiem.
- Ano, dziadka chasydę, który do dziś dnia wyprawia pobożne tańce z dziesięciorgiem przykazań na głowie.
- Oj, to sęk!
- Fanny ma przynajmniej nazwisko.
- I brzemię długów papy?
- I to sęk!
- Słuchaj, Jasiu! ja ciebie nie rozumiem. Nigdy bym się nie ożenił z panną bez nazwiska, ale też nigdy nie wziąłbym nazwiska bez pieniędzy. Berliński ma jedno, Fanny - drugie. Z obiema nie możesz się przecie żenić.
- Być... albo nie być?
- Patrzaj! z Szekspira coś zarywasz?
- Oj, Misiu Rossowski! Misiu Rossowski!
- Czego chcesz?
- Naiwny jesteś.
- Tak twierdzisz?
- Tak. Uważaj: Fanny, gdyby dziś miała pieniądze, nie poszłaby za mnie dlatego, że ja ich nie mam. Dla Berlińskiej mam przynajmniej nazwisko, Fanny go nie potrzebuje - jej potrzeba pieniędzy.
- I tobie potrzeba pieniędzy.
Jaś Złotopolski zanucił:
Potrzeba nam pieniędzy,
Wenus pieniędzy nie chce dać...
- Otóż dlatego, szanowny Misiu Rossowski, że Wenus nie chce dać pieniędzy, a my obadwa potrzebujemy, ona zgodzi się wyjść za mnie, a ja zgodziłem się już.
- Mów dalej, mój drogi... ty czasem bywasz taki dowcipny! zatem pobierzecie się i... ?
- Ja będę żonaty, a ona zamężna.
- A dalej?
- Domyśl się, Misiu! Ja nie należę do ludzi, którzy robią coś bez powodu. Fanny wyjdzie dziś za mnie dlatego, że nic nie ma, a ja ożenię się z nią dlatego, że kiedyś coś będzie miała. Rozumiesz teraz, mój panie? Będę miał żonę, jakiej ty przy swoich Rossowcach nigdy nie znajdziesz. Rozumiesz, mój panie?
- Myślisz o ciotce?
- Myślę i myślę, że siedzi na dożywociu po swoim mężu, a stryju Fani, zatem to nie może minąć.
- A jakby to minęło?
Złotopolski położył rękę na ramieniu Rossowskiego.
- Przyjacielu! śmierć nikogo nie mija. Kiedy cioci zaśpiewają: Dies irae, to ty, drogi Misiu, zaśpiewasz mi wówczas coś weselszego, np...
- Pana Tadeusza, jeszcze przedtem nim cioci: Dies irae. Nawet przypomnij sobie nutę, bo ci to będzie potrzebne.
Złotopolski posmutniał.
- Yes! Jeżeli mi sprzedadzą Złotopole, to Fanny ani przed, ani po śmierci ciotki mnie nie zechce.
- Yes!
- Och! gospodarować teraz, to lepiej kamień sobie u szyi uwiązać! - przerwał Złotopolski.
- Och, gospodarować teraz, to lepiej się nie rodzić!
- Co tu kłopotów!
- Dawnoś był u siebie, w Złotopolu?
- Rok temu. A ty w Rossowcach?
- Rok temu, drogi Jasiu.
- My to najlepiej rozumiemy, co znaczy gospodarstwo!
- A tak, właśnie dlatego, że siedzimy w Warszawie.
- Możemy zatem ocenić, jak małe mamy dochody.
- Zresztą z raportów naszych ekonomów...
- Wiesz, Misiu, my jesteśmy męczennicy!
- Znosimy to z rezygnacją: noblesse oblige!
- Diable! dobrze ci udawać Anglika, a mnie Złotopole sprzedadzą!
- Ktoś dzwoni.
- Niech sobie dzwoni. Jeżeli wierzyciel, nie oddam mu ani grosza; owszem zabawimy się. Franciszek, puszczać!
Po chwili Franciszek, lokaj, otworzył drzwi panu adwokatowi Maszko. Był to młody jeszcze człowiek, który pracą doszedł do kawałka chleba i wszystko sobie tylko zawdzięczał. Prócz adwokatury zajmował się rozmaitymi interesami i miał się dobrze. Ale że pochodził z mieszczan z Przytyka, szukał tedy bardzo naturalnie związków z szlachetną młodzieżą, która go tolerowała, a czasem się nim bawiła. Ale pan Maszko miał zdrowy rozsądek i wolał żeby tacy ludzie drwili z niego, jak żeby nie mieć znajomości między takimi ludźmi. Pan Maszko miał nawet rozum, bo oczywiście tacy ludzie oddawali mu w ręce interesa majątkowe, na czym zarabiał; pan Maszko miał nawet charakter, bo oddawał wszelkie możliwe usługi takim ludziom, szukał ich, szczycił się ich znajomością, ale pieniędzy im nie pożyczał.
- Bonjour! bonjour mes amis - witał pan Maszko, podając ręce obydwom.
Młodzi ludzie, nie wstając, podali mu dłonie.
- Ach, Maszko! że też ty nigdy nie nabierzesz manier - rzekł zimno Rossowski. - Ty chyba nie masz w sobie krwi naszej.
- Naprzód, wiedz o tym - odparł przybyły - że Maszkowie są tak dobrą szlachtą, jak i wszyscy inni, a po wtóre, powiedz mi, w czym moje maniery zasługują na zarzuty?
- Jak ty rękę podajesz?
- Jakże mam podawać? Wyciągam dłoń i ściskam rękę tego, z którym się witam.
- A to jest do najwyższego stopnia mauvais genre.
- Do najwyższego stopnia - potwierdził Złotopolski.
- Przez Boga żywego! cóż mam robić?
- Jak to? tego nie wiesz? Nas przecie nie trzeba tego uczyć, my mamy to we krwi.
- Ależ i ja mam we krwi, zaręczam wam za to; tylko jak nie wiem, no to nie wiem! Mam we krwi, ale... w zarodku... Każda rzecz potrzebuje się rozwinąć.
- Wiedz więc o tym, że ręki się nie wyciąga wedle zasad dobrego tonu.
- Tylko co się robi?
- Tylko się kurczy.
- Zmiłuj się, jak ja skurczę rękę i ten, z którym się witam, skurczy ją także, to się nie przywitamy.
- To się nie przywitacie, ale nie ubliżycie w niczym prawom przyjętym przez ludzi dobrze wychowanych. Podając rękę, trzyma się dłoń wyprostowaną przy samych piersiach albo przy samej pasze. Uważasz: ręka powinna być skurczona, dłoń wyprostowana i położona przy samej pasze. A kto chce, niech po nią sięga. Oto jest godne człowieka dobrze wychowanego.
- A co! zawsze coś we mnie mówiło, żeby tak rękę podawać! Tak, tak! to jest najodpowiedniej. Jasiu, mój drogi! przychodzę do ciebie w pewnym interesie. Ale co ci jest? jakiś smutny jesteś?
- Mam długów więcej jak włosów na głowie.
- O! istotnie, to bardzo nieprzyjemna rzecz.
- Jaka rada na to?
- Zapłacić.
- Skąd wziąć pieniędzy?
- Sprzedać Złotopole.
- Chcę to od dawna zrobić, ale skąd kupca?
Maszko uśmiechnął się.
- Właśnie z tym do ciebie przychodzę.
- Wybawicielu!
- Ludzie jak my powinni sobie pomagać! Znajdzie się kupiec.
- Kto?
- Niemcy.
- Jacy?
- Koloniści.
- Aa!
- Ale musisz jechać do Złotopola.
- Po co?
- Ułożyć cały interes. Ja pojadę z tobą.
- I zostanie mi się co, jak sprzedam w ten sposób Złotopole?
- Mój kochany, Złotopole razem z Kalinowszyzną to magnacki majątek; gdyby towarzystwo sprzedało, to nie tylko ty nic byś nie dostał, ale jeszcze wierzyciele by spadli. Inna rzecz kolonizacja.
- Ileż może pozostać?
- Ze trzykroć - rzekł niby niedbale Maszko. - Zresztą, uważasz, ponieważ to tak dobrze brzmi: Złotopolski na Złotopolu - znajduję więc sposób, żebyś Złotopole sprzedał, a jednak je miał.
- Niech kto co chce mówi, ten Maszko jest jednakże gentlemanem. Jakże to będzie?
- Szczerze ci dziękuję. Jestem gentlemanem i dlatego właśnie rozumiem położenie gentlemana, który ma więcej długów niż włosów na głowie. Złotopole sprzedasz Niemcom, a zostawisz sobie dwór, ogród i parę mórg lasu na park. To wszystko będzie się oczywiście zwało: Złotopole.
- Maszko!
- Kochany Jasiu! Tak jest i za granicą, prawdziwy szlachcic trudni się polowaniem, ale nie rolą. Złotopole będzie niby twoim pied à terre.
- Wiesz, Misiu! - zawołał Złotopolski - Maszko jest równy nam pod każdym względem, a jednak, o Misiu! Misiu! między nami a Maszką jest jedna wielka różnica.
- Jaka?
- Że Maszko ma głowę, a my jej nie mamy.
Rossowski odrzekł obojętnie:
- Kto wie, czy Pan Bóg nie dlatego dał Maszce głowę, żeby nas nie utrudzać zbytnim ciężarem.
- Jak to tobie musi być lekko, drogi Misiu?
- I tobie, kochany Jasiu.
- Ależ, przyjaciele! - zawołał Maszko - nie macie sobie nic do wyrzucenia. Jasiu, pod jednym warunkiem zajmę się twymi interesami.
- A warunek ten?
- Dasz nam u siebie, w Złotopolu, obiadek przyjacielski; zaprosisz mnie, Misia, Antosia i kogo chcesz więcej z naszego grona.
- Doskonały projekt.
- Zatem pojutrze najdalej jedziemy do Złotopola. Adieu Mich! Fare well John!
Tu Maszko wziął za kapelusz i ulokowawszy rękę koło pachy wyciągnął palce w kierunku Misia i Jasia, a zaś Miś i Jaś, ulokowawszy ręce pod swoimi pachami, wyciągnęli palce ku Maszce. Dłonie ich spotkały się z sobą.
Gdy Maszko wyszedł, Miś udusił gwałtownie w popielniczce na wpół dopalone cygaro i odezwał się z gniewem:
- Ambetuje mnie ten Maszko!
- Przyznaj jednak, że on ma głowę.
- Właśnie ta głowa, ten spryt do interesów, ten dar radzenia sobie na świecie, przepraszam cię, ale my tacy nie jesteśmy.
- Albo to między nami nie ma ludzi z głową?
- Nie mówię, ale nie do interesów. Wiem, że Władzio ma głowę - mój ojciec miał głowę...
- A i ty przecie masz talent krasomówczy?
- Że tam czasem jaki speech powiem.
- Powiesz na obiadku w Złotopolu. Ej! co tam! niech żyje Maszko i Niemcy.
- Wiesz, Jasiu, co ci powiem?
- Nie jestem jasnowidzącym, Misiu, zatem nie mogę odgadnąć.
- Że Niemcy chyba mniej jeszcze rozumu od nas mają.
- Dobrze powiedziane - mais pourquoi ça?
- A bo dają nam gotówkę, a biorą ziemię.
- Dobrze powiedziane.
- Ich chyba Pan Bóg na to stworzył, żeby ratowali szlachtę polską - biorą ziemię, a dają talary; rozumiesz, Jasiu! - talary!
- I rozumiem, i czuję, że będę je posiadał. Nie mów nic o tym u Bujnickich; chcę Fanny zrobić niespodziankę.
- Dobrze. Adieu!
- Adieu!