Henryk Sienkiewicz

"Komedia z pomyłek"

Szkic z życia amerykańskiego

Wstęp

Wypadek, który posłużył mi za przedmiot do niniejszego szkicu, miał podobno miejsce istotnie w jednym z amerykańskich miasteczek. Czy zdarzył się on na wschodzie czy na zachodzie, nie mogłem się dopytać i naprawdę nic nikomu na tym nie zależy. Być może także, że jaki nowelista amerykański lub niemiecki skorzystał już z niego poprzednio, co według mego zdania powinno być równo obojętne dla czytelników, jak i kwestia miejscowości...
Korzystając ze swobody autorskiej opowiadam rzecz, jakoby się działa w Kalifornii; przy tym będę się starał podać kilka charakterystycznych rysów z tutejszego małomiejskiego życia.

* * *

Zdarzyło się przed pięciu lub sześciu laty, że w hrabstwie Maripoza odkryto w pewnej miejscowości źródła nafty. Ogromne zyski, jakie kopalnie podobne przynoszą w Nevadzie a i w innych stanach, skłoniły zaraz kilku przedsiębiorców do zawiązania towarzystwa, z celem wyzyskiwania nowo odkrytych źródeł. Sprowadzono rozmaite maszyny, pompy, dźwignie, drabiny, beczki i beczułki, świdry i kotły; pobudowano domy dla robotników, ochrzczono miejscowość "Struck Oil" i po niejakim czasie w okolicy pustej i bezludnej, którą przed rokiem zamieszkiwały tylko kujoty, stanęła osada złożona z kilkudziesięciu domów i zamieszkana przez kilkuset robotników.
We dwa lata później, Struck Oil nazywało się już Struck Oil City. Jakoż było to już "city" w pełnym znaczeniu tego wyrazu. Proszę zauważyć, że mieszkał tu już szewc, krawiec, cieśla, kowal, rzeźnik i doktor Francuz, który w swoim czasie we Francji brody golił, ale zresztą człowiek "uczony" i nieszkodliwy, co już w amerykańskim doktorze znaczy bardzo wiele.
Doktor, jak się najczęściej zdarz po małych miasteczkach, trzymał zarazem aptekę i pocztę; miał więc potrójną praktykę. Aptekarzem był równie nieszkodliwym, jak doktorem, albowiem w aptece jego można było dostać tylko dwóch lekarstw: syropu cukrowego i leroa. Cichy ten i łagodny staruszek mawiał zwykle swoim pacjentom:
- Nie obawiajcie się nigdy moich lekarstw. Mam zwyczaj, że gdy choremu daję lekarstwo, sam zawsze zażywam taką samą dozę, bo rozumuję sobie, że jeśli ono mnie zdrowemu nie zaszkodzi, to nie zaszkodzi i choremu. Czy nieprawda?
- Prawda! - odpowiadali zaspokojeni obywatele, którym nie przychodziło jakoś na myśl, że obowiązkiem doktora jest nie tylko nie zaszkodzić choremu, ale pomóc.
Pan Dasonville - tak się nazywał doktor - wierzył jednak szczególniej w cudowne skutki leroa. Nieraz na mityngach zdejmował kapelusz z głowy i zwracając się do publiczności mówił:
- Panowie i panie! przekonajcie się, co to jest leroa! Mam lat siedemdziesiąt; czterdzieści lat, jak zażywam co dzień leroa, i patrzcie: nie mam ani jednego siwego włosa na głowie.
Panie i panowie mogliby znowu zauważyć, że doktor nie miał wprawdzie ani jednego siwego włosa, ale nie miał też żadnego, bo głowa jego była łysa jak klosz lampy. Ale że uwagi podobne w niczym nie przyczyniłyby się do wzrostu Struck Oil City, nie robiono więc ich wcale.
Tymczasem Struck Oil City rosło i rosło. Po upływie dwóch lat przeprowadzono do niego odnogę kolei żelaznej. Miasto już miało swoich urzędników wybieralnych. Doktor, którego lubiono powszechnie, został jako przedstawiciel inteligencji sędzią; szewc, Żyd polski, mister Devis (Dawid) szeryfem, to jest naczelnikiem policji, która składała się z szeryfa i z nikogo więcej; pobudowano szkołę, której kierunek objęła umyślnie sprowadzona "School Madam", przedwieczna dziewica, mająca wieczną fluksję; na koniec stanął pierwszy hotel pod nazwą: "United States Hotel".
"Business" ożywił się także niezmiernie. Wywóz nafty przynosił piękne zyski. Zauważono, że mister Devis kazał pobudować przed swoim składem wystawkę szklaną, podobną do tych, jakie zdobią sklepy szewskie w San Francisco. Na następnym mityngu obywatele złożyli publiczne podziękowanie panu Devis za tę "nową ozdobę miasta", na które mister Devis odpowiedział ze skromnością wielkiego obywatela: Thank you! thank you! Oj wej!
Gdzie jest sędzia i szeryf, tam bywają sprawy. Wymaga to pisaniny i papieru, zatem na rogu Cojotesstreet i 1-szej powstało "stationery", to jest skład papieru, w którym sprzedawano także dzienniki polityczne i karykatury, przedstawiające Granta w postaci chłopa dojącego krowę, która z kolei miała przedstawiać Stany Zjednoczone. Obowiązki szeryfa nie nakazywały mu wcale wzbraniać sprzedaży podobnych rycin, bo to do policji nie należy.
Ale nie koniec jeszcze na tym. Miasto amerykańskie nie może żyć bez dziennika; po upływie więc roku drugiego powstało pismo pod tytułem: "Saturday Weekly Review" (Przegląd Sobotni Tygodniowy), liczące tylu prenumeratorów, ilu było mieszkańców w Struck Oil City. Redaktor tego dziennika był zarazem jego wydawcą, drukarzem, administratorem i roznosicielem. Ten ostatni obowiązek przychodził mu tym łatwiej, że prócz tego trzymał krowy i każdego rana musiał roznosić mleko po domach. Nie przeszkadzało mu to zresztą wcale rozpoczynać wstępnych artykułów politycznych od słów: "Gdyby nasz podły prezydent Stanów Zjednoczonych poszedł za radą, której udzieliliśmy mu w zeszłym numerze" itd.
Nie brakło więc, jak widzimy, niczego w błogosławionym Struck Oil City. Prócz tego, ponieważ górnicy trudniący się wydobywaniem nafty nie odznaczają się ani gwałtownością, ani grubymi obyczajami, cechującymi poszukiwaczy złota, było więc w mieście spokojnie. Nikt z nikim się nie pobił, o "lynchu" ani było słychać; życie płynęło spokojnie, jeden dzień był podobny do drugiego jak dwie krople wody. Rankiem każdy zajmował się "businessem", wieczorem obywatele palili śmiecie na ulicach, i jeśli nie było mityngu, szli spać wiedząc, że jutro także będą palić śmiecie wieczorem.
Jedynym kłopotem szeryfa było to, że nie mógł oduczyć obywateli od strzelania z karabinów do dzikich gęsi przelatujących wieczorami nad miastem. Prawa miejskie zabraniają strzelać na ulicach. "Żeby to była jaka parszywa mieścina - mawiał szeryf - no, to nie mówię, ale w takim wielkim mieście pif! paf! pif! paf! to jest bardzo niepięknie."
Obywatele słuchali, kiwali głowami, odpowiadali: "O yes!" - ale gdy wieczorem na zarumienionym niebie zjawiły się białe i szare sznury, ciągnące z gór nad ocean, każdy zapominał o przyrzeczeniu, porywał karabin i strzelanina rozpoczynała się na dobre.
Pan Devis mógł wprawdzie zaprowadzić każdego winnego do sędziego, a sędzia mógł go ukarać pieniężnie, ale nie trzeba było zapominać, że winni byli zarazem w razie choroby pacjentami doktora, a w razie podarcia trzewików gośćmi szeryfa; że zaś ręka rękę myje, więc ręka ręce nie robi krzywdy.
Było więc spokojnie w Struck Oil City jak w niebie; nagle jednak skończyły się te piękne dni.
Grocernik zapłonął śmiertelną nienawiścią do grocerniczki, a grocerniczka do grocernika.
Tu potrzeba było objaśnić, co w Ameryce nazywa się "grocery". "Grocery" tedy, czyli grocernia, to jest sklep sprzedający wszystko. Można tam dostać mąki, kapeluszy, cygar, mioteł, guzików, ryżu, sardynek, koszul, słoniny, nasion, bluz, spodni, szkieł do lamp, siekier, talerzy, papierowych kołnierzyków, suszonych ryb, słowem wszystkiego, czego człowiek może zapotrzebować. Z początku była tylko jedna grocernia w Struck Oil City. Trzymał ją Niemiec imieniem Hans Kasche. Był to sobie flegmatyczny Niemiec rodem z Prus; miał lat trzydzieści pięć i wyłupiaste oczy; nie był otyły, ale dość zażywny; chodził zawsze bez surduta i fajki nigdy nie wypuszczał z zębów. Po angielsku umiał tyle, ile potrzeba było do "businessu", zresztą ani w ząb. Handel jednak prowadził dobrze, tak że po roku mówiono już w Struck Oil City, że "był wart" kilka tysięcy dolarów.
Nagle jednak pojawiła się druga grocernia.
I dziwna rzecz! Pierwszą trzymał Niemiec, drugą założyła Niemka. "Kunegunde und Eduard, Eduard und Kunegunde!" Zaraz tedy zapoczęła się między obiema stronami wojna, a rozpoczęła się od tego, że panna Neuman, czyli jak się sama nazywała "Niumen", dawała na powitalny "lunch" placki pieczone z mąki pomieszanej z sodą i ałunem. Byłaby tym zaszkodziła najwięcej samej sobie w opinii obywateli, gdyby nie to, iż sama utrzymywała i stawiała świadków, że ponieważ jej mąka nie była jeszcze rozpakowana, więc tę kupiła od Hansa Kasche. Wyszło więc na to, że Hans Kasche jest zazdrośnik i nikczemnik, który zaraz z początku chciał zgubić swoją rywalkę w opinii publicznej. Zresztą było do przewidzenia, że dwie grocernie będą rywalizować ze sobą, ale nikt nie przewidywał, że rywalizacja przejdzie w straszną nienawiść osobistą. Nienawiść ta posunęła się wkrótce do tego stopnia, że Hans palił śmiecie tylko wtedy, gdy wiatr wwiewał dym do sklepu jego przeciwniczki; przeciwniczka zaś nie nazywała inaczej Hansa, jak "Doczmen" (Niemiec), co tenże poczytywał sobie za największą obelgę.
Z początku mieszkańcy śmieli się z obojga, tym bardziej że żadne nie umiało po angielsku; powoli jednak, skutkiem codziennych stosunków z grocerniami, wytworzyły się w mieście dwie partie, Hansistów i Neumanistów, które poczęły patrzeć na siebie krzywym okiem, co mogło zaszkodzić szczęściu i spokojności rzeczypospolitej Struck Oil City i sprowadzić groźne na przyszłość zawikłania. Głęboki polityk, mr Devis, pragnął leczyć złe u źródła, więc starał się pogodzić Niemkę z Niemcem. Bywało nieraz, stanie na środku ulicy i mówi do nich rodowitym językiem:
- No! co się będziecie kłócić? Czy to nie u jednego szewca kupujecie trzewiki? Mam teraz takie, że w całym San Francisco nie ma lepszych.
- Próżno chwalić trzewiki przed tym, który niedługo będzie bez butów chodził - przerywała kwaśno panna Neuman.
- Ja nie robię sobie kredytu nogami - odpowiadał flegmatycznie Hans.
A trzeba było wiedzieć, że panna Neuman, chociaż Niemka, miała istotnie piękne nogi; więc takie przycinki napełniały jej serce śmiertelnym gniewem.
W mieście dwie partie poczęły już i na mityngach poruszać sprawę Hansa i panny Neuman; ponieważ jednak w Ameryce nikt w sprawie z kobietą nie znajdzie sprawiedliwości, większość więc przechyliła się na stronę panny Neuman.
Wkrótce Hans obejrzał się, że jego grocernia zaledwie mu się opłaca.
Ale i panna Neuman nie robiła zbyt świetnych interesów, bo znowu wszystkie kobiety z miasta trzymały stronę Hansa; zauważyły bowiem, że ich mężowie zbyt często robią sprawunki u pięknej Niemki i za każdym sprawunkiem siedzą za długo.
Gdy nikogo nie było w żadnym ze sklepów, Hans i panna Neuman stawali we drzwiach, jedno naprzeciw drugiego, rzucając sobie wzajem spojrzenia pełne zajadłości. Panna Neuman śpiewała wówczas sobie na nutę Mein lieber Augustin:
- "Doczmen, Doczmen, Do - Doczmen, Do - Doczmen - men!"
Pan Hans patrzył na jej nogi, potem na figurę, potem na twarz z takim wyrazem, z jakim by patrzył np. na zabitego przed miesiącem kujota; potem wybuchnąwszy piekielnym śmiechem wykrzykiwał:
- By God!
Nienawiść w tym flegmatycznym człowieku doszła do tego stopnia, że gdy rano ukazał się przed drzwiami, a panny Neuman nie było, kręcił się, jakby mu czego brakło.
Dawno już miałyby miejsce pomiędzy nimi pewne zajścia czynne, gdyby nie to, iż Hans był pewny przegranej w każdej urzędowej sprawie, a to tym bardziej, że panna Neuman miała za sobą redaktora "Saturday Weekly Review". Hans przekonał się o tym, gdy rozpuścił wieść, że panna Neuman nosi biust sztuczny. Było to nawet prawdopodobne, bo w Ameryce zwyczaj to powszechny. Na następny tydzień jednak w "Saturday Weekly Review" zjawił się piorunujący artykuł, w którym redaktor, mówiąc ogólnie o potwarzach "Doczmenów", kończył zapewnieniem uroczystym, jako "dobrze poinformowany", że biust pewnej spotwarzonej lady jest prawdziwy.
Odtąd pan Hans pijał co rano czarną kawę zamiast białej, nie chciał bowiem brać już mleka od redaktora, ale za to panna Neuman brała stale dwie porcje. Prócz tego kazała sobie uszyć krawcowi suknię, której forma stanika przekonała ostatecznie wszystkich, że Hans był potwarcą.
Hans wobec chytrości niewieściej uczył się bezbronnym; a tymczasem Niemka, stając przed sklepem każdego ranka, śpiewała coraz głośniej:
- "Doczmen, Doczmen, Do - Doczmen, Do - Doczmen - men!"
"Co ja jej mogę zrobić? - myślał Hans. - Mam zatrutą pszenicę na szczury, choćbym też jej kury wytruł? Nie! Każą mi zapłacić! Ale wiem, co zrobię."
I wieczorem panna Neuman ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spostrzegła pana Hansa znoszącego pęki dzikich słoneczników i układającego je jakoby w ścieżkę pod zakratowanym okienkiem piwnicy. "Ciekawam, co to będzie - myślała sobie - pewno coś przeciw mnie!" - A tymczasem ściemniło się. Pan Hans ułożył słoneczniki w dwie linie, tak że środkiem tylko zostawała wolna droga do okienka piwnicy; potem wyniósł jakiś przedmiot okryty płótnem, obrócił się plecami do panny Neuman, płótno z tajemniczego przedmiotu zdjął, pokrył go liśćmi ze słoneczników, następnie zbliżył się do muru i począł kreślić na nim jakieś litery.
Panna Neuman umierała z ciekawości.
"Pewno na mnie coś pisze - myślała - ale niech tylko wszyscy spać pójdą, pójdę zobaczyć, choćbym miała skonać."
Hans skończywszy robotę poszedł na górę i wkrótce zagasił światło. Wówczas panna Neuman zarzuciła naprędce na siebie szlafroczek, wdziała pantofle na gołe nogi i dalejże przez ulicę. Doszedłszy do słoneczników, szła prosto ścieżką do okienka, chcąc przeczytać napis na ścianie. Nagle oczy jej wyszły na wierzch, rzuciła się wierzchnią połową ciała wstecz, a z ust wyrwało się jej bolesne: "Aj! aj! - potem zaś rozpaczliwy okrzyk: "Ratunku! ratunku!!!"
Okno na górze podniosło się do góry.
- Was ist das? - rozległ się spokojnie głos Hansa. - Was ist das?
- Doczmenie przeklęty! - wrzeszczała panna - zamordowałeś mnie, zgubiłeś! Jutro będziesz wisiał. Ratunku! ratunku!
- Zaraz schodzę - rzekł Hans.
Jakoż po chwili ukazał się ze świecą w ręku. Spojrzał na pannę Neuman, która stała jak przygwożdżona do ziemi, po czym wziął się pod boki i począł się śmiać:
- Co to? To panna Neuman? Ha! ha! ha! Dobry wieczór pannie! Ha! ha! ha! Zastawiłem żelaza na skunksy, a złapałem pannę! Po coś panna przyszła zaglądać do mojej piwnicy? Umyślnie napisałem na ścianie ostrzeżenie, żeby się nie zbliżać. Krzycz teraz panna; niech się ludzie zlecą; niech wszyscy widzą, że nocami przychodzisz zaglądać do piwnicy Doczmena. O mein Gott! krzycz, ale postój sobie aż do rana. Dobranoc pannie, dobranoc!
Położenie panny Neuman było okropne. Krzyczeć? ludzie się zlecą: kompromitacja! Nie krzyczeć? stać całą noc złapana w żelaza, a na drugi dzień dać z siebie widowisko?... A tu noga boli coraz bardziej... W głowie jej się zakręciło, gwiazdy pomieszały się ze sobą, księżyc ze złowrogą twarzą pana Hansa... Zemdlała.
- Herr Je! - wykrzyknął do siebie Hans - jeśli umrze, to jutro zlynczują mnie bez sądu.
I włosy powstały mu na głowie ze strachu.
Nie było rady. Hans poszukał czym prędzej klucza, aby otworzyć żelazo, ale niałatwo było otworzyć, bo przeszkadzał mu szlafrok panny Neuman. Trzeba było go trochę zwinąć i... mimo całej nienawiści i strachu Hans nie mógł się wstrzymać od rzucenia oczyma na piękne, jak gdyby marmurowe, nóżki swej nieprzyjaciółki, oświetlone blaskiem czerwonego miesiąca.
Mógłby ktoś powiedzieć, że w nienawiści jego była teraz litość. Otworzył prędko żelazo, a że panna nie poruszała się jeszcze, więc wziął ją na ręce i zaniósł prędko do jej mieszkania. Po drodze znów czuł litość. Potem wrócił do siebie i całą noc nie mógł oka zmrużyć.
Nazajutrz panna Neuman nie pojawiła się przed swoją grocernią w celu śpiewania: "Doczmen, Doczmen, Do - Doczmen"... Może się wstydziła, a może knuła w milczeniu zemstę.
Pokazało się, że knuła zemstę. Wieczorem tegoż jeszcze dnia redaktor "S.W. Review" wyzwał Hansa na kułaki i zaraz na początku walki podbił mu oko. Hans jednak, przywiedziony do rozpaczy, zadał mu tyle straszliwych ciosów, że po krótkim daremnym oporze redaktor padł jak długi wołając: "Enough! enough!" (dosyć! dosyć!)
Nie wiadomo jakim sposobem, bo nie przez Hansa, całe miasto dowiedziało się o wypadku nocnym panny Neuman. Po walce z redaktorem w sercu Hansa znowu zniknęła litość dla nieprzyjaciółki, a pozostała tylko nienawiść.
Hans przeczuwał, że go spotka jakiś niespodziewany cios z nienawistnej ręki, jakoż niedługo nań czekał. Właściciele grocerni przylepiają często przed sklepami ogłoszenia o rozmaitych towarach, zatytułowane zwykle Notice. Z drugiej strony trzeba wiedzieć, że grocernie sprzedają zwykle szynkom lód, bez którego żaden Amerykanin nie pije ani whisky, ani piwa. Otóż nagle Hans zauważył, że przestano brać u niego lód zupełnie. Ogromne kawały, jakie sprowadził koleją, złożone w piwnicy stopniały; szkody było na kilkanaście dolarów. Dlaczego? jak? co? Hans widział, że nawet jego stronnicy brali codziennie lód u panny Neuman; nie rozumiał więc, co się to znaczy, tym mniej że się z żadnym szynkarzem nie pogniewał.
Postanowił tę rzecz wyjaśnić.
- Dlaczego nie bierzecie ode mnie lodu? - spytał łamaną angielszczyzną szynkarza Petersa, który właśnie przechodził koło jego sklepu.
- Bo go nie trzymacie.
- Jak to nie trzymam?
- No, bo ja wiem!
- Aber ja trzymam lód.
- A to co? - rzekł szynkarz, wskazując palcem ogłoszenie przylepione na domu.
Hans spojrzał i zzieleniał ze złości. W jego ogłoszeniu ktoś w wyrazie "Notice" wydrapał "t" ze środka, skutkiem czego z "Notice" zrobiło się "No ice", co po angielsku znaczy: nie ma lodu.
- Donnerwetter! - wykrzyknął Hans i cały siny i drżący wpadł do sklepu panny Neuman.
- To jest nikczemność! - krzyczał zapieniony. - Czemuś mi panna wydrapała literę ze środka?
- Com panu wydrapała ze środka? - spytała z głupia frant panna Neuman.
- Literę mówię: "t", mówię! Wydrapałaś mi panna "t"! Aber goddam! to nie może być dłużej. Panna mi musisz zapłacić za lód! Goddam! goddam!
I straciwszy zwykłą zimną krew począł wrzeszczeć jak opętany, na to panna Neuman w krzyk. Ludzi się nazlatywało.
- Ratujcie! - wołała panna Neuman. - Doczmen zwariował! Mówi, żem mu coś wydrapała ze środka, a ja mu nic nie wydrapałam. Com mu miała wydrapać? nic nie wydrapałam! O! na Boga! wydrapałabym mu oczy, gdybym mogła, ale nic więcej. Ja biedna kobieta, sama!... On mnie tu zabije, zamorduje!
Tak krzycząc zalała się rzewnymi łzami. Amerykanie nie zrozumieli wprawdzie, o co chodzi, ale Amerykanie nie znoszą łez kobiecych, więc Niemca za łeb i za drzwi. Chciał się opierać: gdzie tam! wyleciał jak z procy, przeleciał przez ulicę, wleciał we własne drzwi i upadł jak długi.
W tydzień potem, nad sklepem jego wisiał ogromny malowniczy szyld. Szyld przedstawiał małpę ubraną w pasiastą sukienkę, biały fartuszek z naramiennikami: słowem, zupełnie jak panna Neuman. Pod spodem stał napis wielkimi żółtymi literami: "Grocernia pod małpą."
Ludzi naschodziło się oglądać. Śmiechy wywabiły pannę Neuman przede drzwi. Wyszła, spojrzała, zbladła, ale nie straciwszy przytomności zawołała zaraz:
- Grocernia pod małpą? Nic dziwnego, bo pan Kasche mieszka nad grocernią. Ha!
Cios jednak trafił ją w serce. W południe słyszała jak tłumy dzieci, przechodząc koło sklepów ze szkoły, zatrzymywały się przed szyldem wołając:
- O! that's miss Neuman! Good evening, miss Neuman!
Tego było zanadto. Wieczorem, gdy przyszedł do niej redaktor, rzekła mu:
- Ta małpa to ja! wiem, że ja, ale nie daruję swego. Musi on zdjąć i zlizać tę małpę własnym językiem.
- Co panna chcesz robić?
- Idę zaraz do sędziego.
- Jak to zaraz?
- Jutro.
Rankiem wyszła i zbliżywszy się do Hansa rzekła:
- Słuchaj, panie Doczmenie! wiem, że ta małpa to ja, ale pójdź no ze mną do sędziego. Zobaczymy, co on na to powie.
- Powie, że wolno mi malować nad moim sklepem, co mi się podoba.
- Zobaczymy to zaraz.
Panna Neuman ledwo mogła oddychać.
- A skąd panna wie, że ta małpa to panna?
- Sumienie mi to mówi. Pójdź, pójdź do sędziego, a nie, to cię szeryf w kajdanach zaprowadzi.
- Dobrze, pójdę - rzekł Hans, pewny wygranej.
Poprzymykali sklepy i poszli wymyślając sobie po drodze. Dopiero przy samych drzwiach sędziego Dasonvilla przypomnieli sobie, że oboje nie umieją dość po angielsku, aby sprawę wytłumaczyć. Co tu robić? Ot szeryf, jako Żyd polski, umie i po niemiecku i po angielsku. Dalejże do szeryfa.
Ale szeryf siedział właśnie na wozie i zabierał się do wyjazdu.
- Idźcie do devil! - krzyknął prędko. - Całe miasto przez was niespokojne! Chodzicie w jednych trzewikach po całych latach! Ja jadę po lumber. Good bye!
I pojechał.
Hans wziął się pod boki.
- Musisz panna czekać do jutra - rzekł flegmatycznie.
- Ja mam czekać? Pierwej umrę. Chyba że zdejmiesz pan małpę.
- Nie zdejmę małpy.
- To będziesz pan wisiał! Będziesz wisiał, Doczmenie! Obejdzie się i bez szeryfa. Sędzia i tak wie, o co nam chodzi.
- A to pójdziemy i bez szeryfa - rzekł Niemiec.
Panna Neuman myliła się jednak. Jeden tylko sędzia w całym mieście nie wiedział ani słowa o ich kłótniach. Bogu ducha winien staruszek przyrządzał swoje leroa i zdawało mu się, że świat zbawia.
Przyjął ich, jak zwykle przyjmował każdego, z dobrocią i grzecznie:
- Pokażcie języki, moje dzieci!... - rzekł. - Zapiszę wam tu zaraz...
Oboje zaczęli machać rękoma na znak, że nie chcą lekarstw. Panna Neuman powtarzała:
- Nie tego potrzeba, nie tego!
- Więc czego?
Gadali jedno przez drugie. Co Hans słowo to panna dziesięć. Nareszcie Niemka wpadła na koncept pokazać na serce, na znak, że je pan Hans przebił siedmioma mieczami.
- Rozumiem! rozumiem teraz! - rzekł doktor.
Po czym otworzył książkę i jął pisać. Spytał Hansa: ile ma lat? - Trzydzieści sześć. Spytał panny - nie pamiętała dokładnie: tak coś koło dwudziestu pięciu. All right! Jakie są ich imiona? - Hans - Lora. All right! Czym się trudnią? - mają grocernie. All right! Potem jeszcze jakieś pytania. Nie zrozumieli oboje, ale odpowiedzieli "yes". Doktor kiwnął głową. Wszystko skończone.
Skończywszy pisać, wstał i nagle ku wielkiemu zdziwieniu Lory objął ją wpół i pocałował.
Wzięła to sobie za dobrą wróżbę i pełna różowych nadziei poszła do domu.
Po drodze powiada do Hansa:
- Ja panu pokażę!
- Pokażesz panna komu innemu! - odparł spokojnie Niemiec.
Nazajutrz rano przyszedł szeryf pod sklepy. Oboje stali przed drzwiami. Hans pykał fajkę, panna śpiewała:
- "Doczmen, Doczmen, Do - Doczmen, Do - Doczmen - men!"
- Chcecie iść do sędziego? - spytał szeryf.
- Jużeśmy byli.
- No i co?
- Mój szeryfku! mój panie Dewisku! - zawołała panna - pójdźcie się dowiedzieć. Potrzebuję właśnie trzewików. A przemówcie tam za mną słówko do sędziego. Widzicie, ja biedna dziewczyna... sama...
Szeryf poszedł i w kwadrans wrócił. Ale nie wiadomo dlaczego wrócił otoczony tłumem ludzi.
- No co? no jak? - poczęli wypytywać oboje.
- Wsistko dobrze, oh! - rzekł szeryf.
- No, co sędzia zrobił?...
- Ny, co miał złego zrobić? On was pożenił.
- Pożenił?!!!
- Albo to się ludzie nie żenią?
Żeby piorun nagle trzasł, Hans i panna Neuman nie przeraziliby się do tego stopnia. Hans wytrzeszczył oczy, otworzył usta, wywiesił język i spoglądał jak głupi na pannę Neuman, a panna Neuman wytrzeszczyła oczy, otworzyła usta, wywiesiła język i spoglądała jak głupia na pana Hansa. Osłupieli, skamienieli. Potem oboje w krzyk:
- Ja mam być jego żoną!?
- Ja mam być jej mężem!?
- Gwałtu! gwałtu! Nigdy! Zaraz do rozwodu! Ja nie chcę!
- Nie, to ja nie chcę!
- Pierwej umrzeć! gwałtu! Rozwód, rozwód, do rozwodu! Co to się dzieje!
- Moi kochani - rzekł spokojnie szeryf - co tu pomoże krzyk?... Sędzia daje ślub, ale sędzia nie daje rozwodu. Na co krzyczeć? Czy to wy milionerzy z San Francisco, żebyście brali rozwód? Czy wy nie wiecie, co to kosztuje? Aj! Co tu krzyczeć? Mam piękne trzewiki dziecinne, tanio sprzedaję! Good bye!
To rzekłszy odszedł. Ludzie śmiejąc się porozchodzili się także; nowożeńcy pozostali sami.
- To ten Francuz - wykrzyknęła panna mężatka - naumyślnie nam to zrobił, bośmy Niemcy!
- Richtig - odpowiedział Hans.
- Ale pójdziemy do rozwodu!
- Ja pierwszy! pannaś mi wydrapała "t" ze środka.
- Nie! ja pierwsza! paneś mnie w żelaza złapał.
- Ja panny nie chcę.
- Ja pana nie cierpię.
Porozchodzili się i pozamykali sklepy. Ona siedziała u siebie, rozmyślając cały dzień, on u siebie. Przyszła noc. Noc przynosi spokój. Oboje jednak nie mogli myśleć o śnie. Położyli się, ale oczy im się nie kleiły. O myślał: "Tam śpi moja żona." Ona: "Tam śpi mój mąż!" - I dziwne jakieś uczucia rodziły im się w sercach. Była to nienawiść, gniew w połączeniu z poczuciem samotności. Prócz tego pan Hans myślał o swojej małpie nad sklepem. Jak ją tu trzymać, kiedy to teraz karykatura jego żony? I wydało mu się, że zrobił bardzo brzydką rzecz kazawszy wymalować tę małpę. Ale znowu ta panna Neuman! Przecie on jej nienawidzi. To przez nią lód jego stopniał. On ją przecie złapał po księżycu w żelaza. Tu znowu na myśl przyszły mu owe kształty, widziane przy blasku księżyca. "No, co prawda, to ona tęga dziewczyna (myślał). Ale ona mnie nie cierpi i ja jej." Oto położenie! Ach, Herr Gott! Ożenił się? I z kim? z panną Neuman! A tu rozwód tyle kosztuje! cała grocernia nie starczy!
- Ja jestem żoną tego Doczmena - mówiła sobie panna Neuman. - Ja już nie panna... to jest chciałam powiedzieć: panna, ale poszłam za mąż! Za kogo? Za Kaschego, który mnie złapał w żelaza. Prawda i to... że wziął mnie wpół i odniósł na górę. A jaki mocny! Ot! tak sobie wziął mnie wpół... Co to jest?... tu jakiś szelest?
Szelestu nie było żadnego, ale panna Neuman poczęła się bać, choć poprzednio nigdy się nie bała.
- Gdyby on jednak ośmielił się teraz... Boże!
Potem jednak dodała głosem, w którym brzmiała dziwna jakaś nuta rozczarowania:
- Ale on się nie ośmieli... On...
Z tym wszystkim bojaźń jej wzmagała się. "To tak zawsze kobiecie samej! - myślała dalej. - Gdyby tu był jaki mężczyzna, byłoby bezpieczniej. Słyszałam o jakichś zabójstwach w okolicy (o zabójstwach panna Neuman nie słyszała). Przysięgam, że mnie tu kiedy zabiją. Ach, ten Kasche! ten Kasche! zamknął mi drogę. Trzeba jednak naradzić się o rozwodzie."
Tak myśląc przewracała się bezsennie po szerokim amerykańskim łożu i istotnie czuła się bardzo samotną. Nagle zerwała się znowu. Tym razem przestrach jej miał powód rzeczywisty. W ciszy nocnej słychać było wyraźne stukanie młotka.
- Jezus! - krzyknęła panna - dobierają się do mojej grocerni!
To rzekłszy wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna, ale spojrzawszy w nie uspokoiła się zaraz. Przy świetle księżyca widać było drabinę, a na niej okrągłe białe kształty Hansa, odbijającego młotkiem gwoździe podtrzymujące szyld z małpą.
Panna Neuman otworzyła z cicha okno.
"Jednak zdejmuje małpę: to poczciwie z jego strony!" - pomyślała.
I uczuła nagle, jakby jej coś topniało koło serca.
Hans wyciągnął powoli gwoździe. Blacha z brzękiem upadła na ziemię; wówczas zlazł, odbił ramy, zwinął blachę w trąbkę w żylastych rękach i począł odstawiać drabinę.
Panna śledziła go oczyma... Noc była cicha, ciepła...
- Panie Hans... - szepnęła nagle dziewica.
- To panna nie śpi? - odrzekł równie cicho Hans.
- Nie! Dobry wieczór panu!
- Dobry wieczór pannie.
- Co pan robi?
- Zdejmuję małpę.
- Dziękuję panu, panie Hans.
Chwila milczenia.
- Panie Hans! - zaszemrał znowu głos panieński.
- Co, panno Loro?
- Musimy naradzić się o rozwodzie.
- Tak, panno Loro.
- Jutro?
- Jutro.
Chwila milczenia; księżyc się śmieje, psy nie szczekają.
- Panie Hans!
- Co, panno Loro?
- Bo mnie by pilno wziąć ten rozwód...
Głos panny brzmiał melancholicznie...
- I mnie, panno Loro!
Głos Hansa był smutny.
- Bo to, widzi pan, żeby nie zwłóczyć...
- Najlepiej nie zwłóczyć.
- Im by się prędzej naradzić, tym by lepiej.
- Tym lepiej, panno Loro.
- To możemy się zaraz naradzić...
- Jeśli panna pozwoli...
- To pan przyjdzie do mnie...
- Tylko się ubiorę.
- Nie trzeba ceremonii.
Drzwi na dole otworzyły się, pan Hans znikł w ciemnościach, a po chwili znalazł się w panieńskim pokoiku, cichym, ciepłym, schludnym. Panna Lora miała biały szlafroczek i była zachwycająca.
- Słucham panny - rzekł Hans złamanym, miękkim głosem.
- Ale, bo to widzi pan, ja bym bardzo chciała wziąć rozwód, ale... boję się, żeby nas kto z ulicy nie zobaczył.
- Wszak ciemno w oknach... - rzekł Hans.
- Ach! prawda!... - odparła panna.
Wówczas to zaczęła się narada o rozwodzie, która już do opowiadania nie należy.
Spokój powrócił do Struck Oil City.

[powrót]