Henryk Sienkiewicz

"Na jasnym brzegu"

ROZDZIAŁ VIII

Nazajutrz jednak z weselszym już sercem przyjmował panią Cervi i pannę Marynię. Na widok ślicznej, świeżej twarzy dziewczyny ogarnęła go nawet radość.
W pracowni było już wszystko przygotowane, stalugi zatoczone, sofka dla modelki wysunięta i przykryta odpowiednio. Pani Lageat otrzymała najsurowszy rozkaz nie wpuszczania nikogo, choćby do pracowni zgłosiła się "sama królowa Wiktoria".
Świrski to rozsuwał, to zsuwał zasłony przykrywające okno w pułapie - lecz ciągnąc za sznury spoglądał ustawicznie na swoją wdzięczną modelkę.
Tymczasem panie Cervi zdjęły kapelusze i panna Maria zapytała:
- Co teraz trzeba robić?
- Teraz trzeba przede wszystkim rozpuścić włosy - rzekł Świrski.
I zbliżył się ku niej, ona zaś podniosła obie ręce do głowy. Widać było, że ją to zawstydza i wydaje jej się dziwnym, ale zarazem miłym. A Świrski patrzył na jej zmieszaną twarz, na spuszczone powieki, na przegiętą w tył postać, na wykwintny rysunek bioder - i mówił sobie, że w tym wielkim śmietniku nicejskim odkrył podwójną, prawdziwą perłę.
Włosy spadły po chwili na ramiona. Panna Cervi potrząsnęła głową, chcąc je rozproszyć i wówczas pokryły ją zupełnie.
- Corpo Dio! - zawołał Świrski.
Po czym przyszła kolej na czynność jeszcze trudniejszą, a mianowicie na układanie modelki. Świrski widział doskonale, że serce w dziewczynie bije żywiej, że pierś jej porusza się szybciej, a policzki pałają, że musi się przezwyciężyć i zwalczać w sobie instynktowny opór, z którego sama nie umie zdać sobie sprawy, a jednocześnie poddaje się z jakimś niepokojem podobnym do nieuświadomionej rozkoszy.
On mówił tez sobie: "Nie! to nie zwykła modelka, to wcale co innego - i ja też nie patrzę na nią, jakby patrzył tylko malarz." Jakoż czuł się także zakłopotany i palce drżały mu nieco, gdy jej układał głowę na poduszce; chcąc jednak wyprowadzić z kłopotu i ją, i siebie, począł mówić do niej żartobliwie udając zrzędę:
- Niechże pani leży spokojnie! Tak! Przecie i dla sztuki trzeba coś zrobić. O, teraz doskonale! Jak to się ten profil ślicznie rysuje na czerwonym tle. Gdyby pani go mogła widzieć! Ale nic z tego! Nie wolno się uśmiechać!... Trzeba spać! Zaraz idę malować.
I poszedł malować, a przy tym swoim zwyczajem jął gawędzić, rozpowiadać i rozpytywać panią Cervi o dawniejsze czasy. Dowiedział się od niej, że "Marynia" rok temu miała korzystną posadę lektorki u hrabiny Dziadzikiewicz z domu Atrament, córki wielkiego przemysłowca z Łodzi, Atramenta. Ale posada dopóty trwała, dopóki pani Dziadzikiewicz nie dowiedziała się, że dziad i ojciec Maryni służyli w wojsku włoskim. Wielkie to było zmartwienie, gdyż marzeniem i matki, i córki było, by Marynia mogła zostać lektorką przy jakiej damie stale zimującej w Nizzy, bo w takim razie nie potrzebowałyby się rozłączać.
W Świrskim tymczasem zbudził się malarz. Marszczył brwi, skupiał się, patrzył przez trzonek od pędzla na leżącą dziewczynę i malował zawzięcie. Od czasu do czasu jednak kładł paletę i kij malarski, zbliżał się do modelki i biorąc ją lekko za skronie poprawiał położenie jej głowy. Wówczas pochylał się nad nią niżej może, niż tego interesy sztuki wymagały, i gdy ciepło jej młodego ciała poczynało na niego bić, gdy patrzył na długie rzęsy jej oczu i nieco rozchylone usta, to dreszcz przechodził mu przez kości, palce poczynały drżeć nerwowo, a w duszy wołał na się:
- Trzymaj się, stary! Co u licha! trzymaj się!
Podobała mu się po prostu z całej duszy. Uszczęśliwiały go zarazem nad wszelki wyraz jej zmieszanie, jej rumieńce, jej nieśmiałe, a jednak nie pozbawione pewnej dziewczęcej zalotności spojrzenia. Dowodziło mu to wszystko, że i ona nie poczytuje go za starego. Czuł, że i on podoba się jej również. Musiał tam dziadek opowiadać jej swego czasu niebywałe rzeczy o swych ziomkach i może rozmarzył ją, a oto zaszedł jej wreszcie drogę jeden - nie byle jaki - poczciwy, sławny, który w dodatku zjawił się, jak w bajce, w chwili największej potrzeby, z pomocą i zacnym sercem. Jakże nie miała czuć dla niego sympatii i patrzeć na niego z zajęciem i wdzięcznością?
Wszystko to sprawiło, że Świrskiemu spłynął czas do południa tak, że ani się spostrzegł. Ale o południu pierwsza panna Maria oświadczyła, że muszą wracać, bo dziaduś został sam, a czas pomyśleć o jego śniadaniu. Świrski począł prosić ich, by przyszły po południu. Jeśli nie chcą zostawiać staruszka samego, to może mają kogo znajomego, który by zgodził się zostać przy nim przez dwie popołudniowe godziny... Może by odźwierna domu, może jej mąż lub ktokolwiek z rodziny? Tu chodzi o obraz! Dwa posiedzenia dziennie byłyby dla obu stron korzystne. Gdyby znalezienie dozoru dla dziadusia pociągnęło za sobą jakieś koszta, on, Świrski, uważałby sobie jeszcze za łaskę, gdyby wolno było mu je ponieść, albowiem przede wszystkim chodzi mu o obraz.
Dwa posiedzenia były istotnie dla pani Cervi zbyt korzystne, aby wobec biedy w domu, mogła się na nie nie zgodzić. Stanęło więc na tym, iż o drugiej przyjdą znowu. Tymczasem uszczęśliwiony Świrski postanowił odprowadzić je do domu.
W bramie spotkała ich gospodyni, która wręczyła Świrskiemu pęk mszystych róż mówiąc, że przywieźli je dwaj mali śliczni chłopcy wraz z dziwnie ubranym służącym i chcieli koniecznie wejść do pracowni, ale ona, pomna na rozkaz, nie chciała ich wpuszczać.
Świrski odpowiedział, że dobrze zrobiła, po czym wziąwszy róże oddał je wszystkie pannie Cervi. Po chwili znaleźli się na Promenade des Anglais. Świrskiemu Nizza wydała się tak ładna i ożywiona jak nigdy. Pstrocizna i gwar na Promenadzie, które dawniej go gniewały, poczęły go bawić. Po drodze ujrzał Wiadrowskiego i de Sintena, którzy zatrzymali się na jego widok. Świrski skłonił się i przeszedł, ale przechodząc zobaczył, jak de Sinten wsadził monokl w oko, aby spojrzeć na pannę Marynię, i usłyszał jego pełne zdumienia: "prrristi!" Obaj szli nawet czas jakiś za nimi, ale naprzeciw Jetée Promenade Świrski wziął powóz i odwiózł panie do domu.
Po drodze brała go ochota zaprosić całą rodzinę na śniadanie, ale pomyślał, że ze staruszkiem będzie kłopot i że wobec ich krótkiej znajomości panią Cervi mogłoby zdziwić tak nagłe zaproszenie. Za to obiecał sobie, że gdy już dziaduś będzie miał zapewniony dozór, wówczas niby dla zaoszczędzenia czasu postara się urządzić śniadanie w pracowni. Tymczasem pożegnawszy matkę i córkę przy bramie sam wpadł do pierwszego lepszego hotelu i kazał sobie dać jeść, a następnie połknął naprędce kilka potraw, nie zdając sobie sprawy z tego, co spożywa. Pani Elzenowa, Romulus i Remus oraz pęki mszystych róż przemknęły mu kilkakrotnie przez myśl, ale w sposób prawdziwie widziadłowy. Kilka dni temu piękna wdowa i jego do niej stosunek, to dla niego pytania pierwszej wagi, nad którymi niemało nałamał sobie głowy. Pamiętał przecie ową rozterkę wewnętrzną, prze jaką przeszedł na morzu wracając łodzią z Ville Franche. Teraz powiedział sobie: "To dla mnie przestało istnieć i nie będę o tym więcej myślał." I nie odczuł najmniejszego niepokoju, najmniejszej zgryzoty. Owszem: zdawało mu się, że spadł mu z ramion jakiś ciężar, który je przygniatał. Wszystkie jego myśli pobiegły natomiast do panny Cervi. Miał jej pełne oczy i pełną głowę, widział ją na nowo mocą wyobraźni, z rozpuszczonymi włosami i przymkniętymi powiekami, a gdy pomyślał, że za godzinę będzie znów dotykał palcami jej skroni, znów pochylał się nad nią i wyczuwał ciepło bijące od niej, czuł się odurzony jak winem i po raz drugi zadał sobie pytanie:
- Hej, stary, co się z tobą dzieje?...
Lecz wróciwszy do domu zastał depeszę pani Elzenowej: "Czekam o szóstej na obiad." Świrski zmiął ją i schował do kieszeni, a gdy pani Cervi z córką nadeszły, zapomniał o niej tak zupełnie, że gdy po skończeniu pracy wybiła piąta, począł namyślać się, gdzie pójść na obiad, i był zły, że nie ma co ze sobą wieczorem zrobić.

[powrót] [rozdz.IX]