Henryk Sienkiewicz

"Na marne"

ROZDZIAŁ I

- Otóż i Kijów!
Tak mówił do siebie młody człowiek nazwiskiem Józef Szwarc, wjeżdżając do starożytnego miasta, gdy rozbudzony formalnościami rogatkowymi ujrzał się niespodzianie wśród ulic i zabudowań miejskich.
Serce zadrgało mu radośnie: był młody, darł się do życia, więc też wciągnął w szerokie płuca, ile mógł, świeżego powietrza i z wesołym uśmiechem powtórzył:
- Otóż i Kijów!
Buda żydowska toczyła się z wolna, podskakując na wystających kamieniach. Szwarcowi sprzykrzyło się siedzieć w niej pod przykryciem z płótna, kazał tedy Żydowi skierować się do najbliższego zajazdu, a sam szedł obok piechotą.
Potoki ludzi, jak zwykle w mieście, płynęły w rozmaite strony, sklepy błyszczały wystawą, powozy mijały się jedne z drugimi, kupcy, generałowie, żołnierze, żebracy, mnisi snuli się przed oczyma Szwarca. Dzień był handlowy, miasto więc przybrało typowy widok tego rodzaju zbiorowisk. Tu nic nie było na darmo: żaden ruch, żadne słowo nie zdawało się być zmarnowane. Kupiec za handlem, urzędnik za urzędem, złodziej za oszustwem - wszystko goniło przed siebie z jakimś wyraźnym celem, wszystko pchało przed siebie życie, myśląc o jutrze, dążąc do czegoś... a ponad tym gwarem i ruchem unosiła się atmosfera gorąca i słońce zarówno odbijało się w błyszczących szybach gmachów, jak w pierwszym okienku.
- A to zawierucha! - myślał Szwarc, który nie był nigdy w Kijowie ani w żadnym większym mieście. - To życie!
I zadumał się nad szaloną różnicą między ciasnym życiem w małym miasteczku, a szeroką sceną działania w wielkim, gdy wtem z zadumy wyrwał go znany dobrze głos:
- Dalibóg Józef!
Szwarc obejrzał się, popatrzył kilka chwil na człowieka, który go nazwał po imieniu, wreszcie roztworzył szeroko ręce i zawołał:
- Dalibóg Gustaw!
Gustaw był to mały i chudy mężczyzna, lat około dwudziestu trzech; długie włosy, kasztanowatego koloru, spadały mu prawie do ramion, krótkie rude wąsy, obcięte równo z ustami, czyniły go na pozór starszym, niż był w istocie.
- Cóż porabiasz, Józiu? Dlaczegoś przyjechał? Do uniwersytetu? Nieprawdaż?
- Tak.
- Dobrze robisz. Nędzne bo to życie bez nauki - mówił sapiąc Gustaw. - Na jakiż fakultet myślisz chodzić, hę?
- Nie wiem jeszcze, zobaczę - wybiorę.
- Namyśl się dobrze. Ja tu już rok jestem, to się mogłem rozpatrzyć. Wielu żałuje za wczesnego wyboru, ale cóż robić potem? Wracać się za późno, iść naprzód nie ma sił. Łatwiej zrobić głupstwo niż je naprawić. Jutro zaprowadzę cię do uniwersytetu; tymczasem, jeśli nie masz mieszkania, każ znieść rzeczy do mnie. Mieszkam niedaleko. Możesz ode mnie zacząć; jak ci się naprzykrzę, poszukasz sobie innego kolegi.
Szwarc przyjął propozycję Gustawa i za chwil kilka byli już w małej studenckiej izdebce.
- Hę, dawnośmy się nie widzieli; rok jak skończyliśmy szkoły - mówił Gustaw, ustawiając kuferek i zawiniątko Szwarca. - Rok, kawał czasu. Cóżeś robił przez ten cały rok?
- Siedziałem u ojca, który mi nie pozwalał iść do uniwersytetu.
- A cóż mu to szkodziło?
- Człowiek był dobry, ale prosty - kowal.
- A cóż teraz, pozwolił?
- Umarł.
- Dobrze zrobił - mówił kaszląc Gustaw. - Przeklęta astma! dręczy mnie od pół roku. Dziwisz się, że sapię?... Będziesz i ty sapał, gdy posiedzisz nad książkami tak jak ja. Z dnia na dzień ani chwili spoczynku. A i z biedą gryź się, jak pies z psem... Pieniądze masz?
- Mam, sprzedałem domostwo po ojcu: mam dwa tysiące rubli.
- Setnie!... To ci wystarczy. Mnie bieda! przeklęta astma!... Oj, tak! Trzeba się uczyć! Zaledwie wieczorem trochę odetchnienia; dzień na prelekcjach, noc na robocie... Ani się przespać! To u nas! Jak wejdziesz w nasze życie, zobaczysz, co to uniwersytet! Dziś cię zaprowadzę do klubu albo po prostu - knajpy, trzeba się zapoznać z kolegami: dziś zaraz pójdziesz tam ze mną.
Gustaw bez przerwy kręcił się po pokoju, sapiąc i pokaszlując. Patrząc na jego zgarbione plecy, zapadłą twarz i długie włosy, można by go raczej wziąć za człowieka zmęczonego wesołym życiem, nie pracą; ale stosy książek i zapisanych papierów, ubóstwo w urządzeniu izby aż nadto świadczyły, że gospodarz należał do owego rodzaju nocnych ptaków, co więdną zgarbieni nad książką i umierają z myślą o kreskowaniu lub niekreskowaniu jakiejś litery.
Szwarc jednak oddychał pełną piersią atmosferą izdebki; był to dla niego świat nowy i odrębny zarazem. Kto wie - dumał - jakie myśli tryskają z tych głów mieszkających na czwartych piąterkach? kto wie, jaką przyszłość gotują nauce takie poddasza?
- Poznasz dziś jeszcze wielu z naszych - mówił Gustaw, wyciągając spod łóżka samowar o jednej nodze i podstawiając pod niego dla równowagi stłuczony garnek. - Niech cię nie zraża ten wieczór - ciągnął sypiąc węgle do samowara - zrobię herbaty... niech cię nie rażą te szalone po części głowy. Jak się rozejrzysz w mieście, poznasz, że i tu głupców nie brak, ale są i tęgie głowy. Zresztą, zobaczysz. Życie to nasze trochę sztuczne, trochę szalone, ale idzie naprzód niemałym krokiem. Oryginałów nie brak, chociaż i bezbarwności pełno czczej, śmiesznej i najgłupszej ze wszystkich głupot. W jednych głowach się pali, a w drugich ciemno - ot, jak teraz na dworze.
Przez chwilę cisza panowała w izbie, słychać było tylko sapanie i dmuchanie w samowar Gustawa. Rzeczywiście, wieczór powoli zapadał, na ściany i podłogę izby padał mrok coraz większy; ogniste kółko, odbite z samowara na podłodze, zwiększało się lub gasło w miarę, jak Gustaw dmuchał, wreszcie woda zaczęła szumieć, sykać i pryskać, Gustaw zapalił świecę.
- Masz tu herbatę. Pójdę jeszcze na lekcję - mówił dalej - ty poczekaj tu na mnie, najlepiej prześpij się na moim łóżku. Jak wydasz pieniądze, musisz i ty postarać się o lekcje. Nudna to rzecz, ale cóż robić? Jest przy tym przykra strona życia studenckiego, ale co tam ci naprzód mówić! Nasz świat i reszta świata to rzecz zupełnie odrębna. Ani nas tu lubią, ani przyjmują i kłócimy się ze wszystkimi, nawet ze sobą... Trudne życie! Jak zachorujesz, jeśli nie kolega, nikt ręki ci nie poda - to los nas ubogich. Ba, zresztą gniewa ludzi, że my komedii nie gramy, że nazywamy rzeczy po prostu.
- Czarno rzeczy widzisz - zauważył Szwarc.
- Czarno czy nie czarno - odrzekł z goryczą Gustaw - zobaczysz. A ja ci powiadam, że nie na różach będziesz sypiał... Młodość ma swoje prawa, swoje wymagania. Z tych praw i z tych wymagań w oczy ci się rozśmieją, powiedzą, żeś niedowarzony, nazwą egzaltacją. A tobie diabli do tego, jak się to nazywa, kiedy cię to pali lub boli... Zresztą, zobaczysz... Nalej sobie herbaty i połóż się spać - za godzinę wrócę, a teraz daj mi tam czapkę i bywaj zdrów.
Przez chwilę słychać było jeszcze sapanie i kroki Gustawa na schodach. Szwarc został sam.
Słowa Gustawa dziwne na nim zrobiły wrażenie. Szwarc pamiętał go innym; dziś w głosie jego brzmiała jakaś zrzędność i zniechęcenie, jakiś ponury nastrój umysłu przebijał się przez te słowa na wpół porwane, na wpół smutne. Dawniej był zdrów na umyśle i ciele, dziś oddychał z trudnością, w mowie i ruchach jego była dziwna gorączkowość jak u człowieka, który się wyczerpał.
- Czy go tak już zmęczyło życie? - myślał Szwarc. - Więc to tu trzeba walczyć, trzeba iść przeciw prądowi trochę, a ten biedak widać sił nie miał. Tu trzeba zwyciężyć! Widać, świat nie nazbyt lekką dłonią spoczywa na nas. Do licha, to tu niełatwa sprawa. Gustaw coś bardzo mizantrop, musiał nieźle osmalić piórka. Ależ on tu nie próżnuje, więc jeszcze idzie naprzód. Może to tylko skorupa ta mizantropia, pod którą wygodniej i bezpieczniej?... Ale jeśli rzeczywiście trzeba iść na przebój lub zginąć? ha!... to pójdę! - zawołał z mocą młody człowiek, lubo w tym wykrzykniku więcej było stanowczości niż zapału.
W godzinę po owym monologu sapanie znowu dało się słyszeć na schodach i w tej chwili wszedł, a raczej wsunął się Gustaw.
- No, dalej za mną! - zawołał. - Stoisz w przedsieniu studenckiego życia; dziś zobaczysz jego stronę weselszą. A nie trać czasu!
Mówiąc to, kręcił czapkę w ręku i rzucał oczyma na wszystkie strony, potem przysunął się do stolika i wydobywszy z niego grzebień począł czesać swe długie, płowego, a raczej wypłowiałego koloru włosy.
Wreszcie wyszli na ulicę.
W Kijowie naówczas były knajpy, gdzie zbierali się studenci. Okoliczności istniały takie, że nie można było żyć z całym miejscowym towarzystwem. Już to tam owe różne koterie miejskie niechętnie u siebie widziały młodzież, którą dopiero przyszłość miała wyrobić na ludzi. Z jednej strony brak statku, gwałtowność słowa, buta i inne przyrodzone zwykle młodości cechy nie bardzo chciały się giąć do form towarzyskich; z drugiej, prowincja dostarczała swojskiego żywiołu tylko w czasie zimy lub kontraktów; - jakoś więc uniwersytet zawiązał się w ciało zamknięte w sobie, żyjące życiem książkowym w dzień, klubowym w nocy. Z wielu nawet powodów było to więcej dobrze niż źle, bo jakkolwiek młodzież wychodziła nieotarta w świecie, za to żartka i do czynów pochopna; ludzi znudzonych i przeżytych między nimi tak jakby nie bywało.
Nasi znajomi przeszli szybko środek ulicy, kierując się ku oświetlonym oknom klubowego domu. Popod światło księżycowe można było odróżnić szeroką i silną postać Szwarca, obok zgarbionych pleców i wielkiej głowy Gustawa. Ten ostatni biegł nieco naprzód, rozmawiając z Józefem lub z sobą na przemiany; następnie zatrzymał się pod oknem, a ująwszy się za gzymsy i podciągnąwszy w górę, jął pilnie rozpatrywać wnętrze kawiarni; wreszcie spuścił się na dół i otarłszy kolana z wapna zawołał:
- Nie ma.
- Kogo?
- Albo już była, albo wcale nie przyjdzie.
- Kto taki?
- Która godzina?
- Po 10. Kogo upatrywałeś przez okno?
- Wdowy.
- Wdowy? któż to jest?
- Boję się, czy nie chora.
- Znajoma twoja?
- Oczywiście. Gdybym jej nie znał, to bym się nią nie zajmował.
- No, to jasne - odpowiedział Szwarc - chodźmy.
Przycisnął klamkę drzwi: weszli.
Gorąca a dymna atmosfera owiała ich. W perspektywie wnętrza sali widniały różnego wieku twarze, po części obce dla Szwarca. Między kłębami dymu zaciemniającymi światło kinkietów i wybuchami śmiechu błąkały się tony fortepianu, jakby zmęczone a niedbałe; wtórowała im gitara, na której od czasu do czasu brzdąkał wysoki, chudy młodzieniec, z przyciętymi przy samej skórze włosami i szramą na twarzy. Długimi palcami bałamucił po strunach, a wielkie niebieskie oczy utopił w pułap, utonąwszy w zamyśleniu. Ten, który siedział przy fortepianie, ledwo wyszedł z dzieciństwa; cerę miał mleczną, włosy ciemne, zgarnięte ku tyłowi głowy, słodycz w czerwonych ustach, a smutek w oczach; był delikatny i wątłej budowy ciała, a urodziwy. Widać, grał tu od dawna, bo już czerwone plamy na obu policzkach zwiastowały w nim wielkie zmęczenie. Tyłem do światła stało kilku Pińczuków, a wszystko chłopy jak dęby, a tak przy tym chciwe na wszelaką gędźbę, że byle zagrano w klubie, obstępowali w koło grającego i ze zwieszonymi głowami słuchali muzyki, wzdychając lub radując się z nią razem. Inna młodzież siedziała na ławkach lub krzesłach; kilka młodych dziewcząt z rodzaju koników polnych, prześpiewujących lato, kręciło się tu i owdzie. Było gwarno; gdzieniegdzie brzękły kufle. W alkierzu obok sali grano zapamiętale w karty, a przez na wpół przywarte drzwi widać było twarz jednego z grających: zapalał w tej chwili cygaro od stojącej na rogu stołu świecy, a przytłumiony lub wznoszący się chwilowo płomień oblewał od czasu do czasu ostre jego rysy. Bufetowa z doskonałą obojętnością przypatrywała się pod światło końcowi pióra, którym zapisywała dzienne wydatki; obok na stołku drzemała z cudowną równowagą jej pomocnica, a kot, siedzący na rogu stołu, otwierał czasami oczy i zamykał je z wyrazem godności i filozoficznego spokoju.
Szwarc obrzucił wzrokiem zgromadzenie.
- Ho! jak się masz, Szwarc? - ozwało się kilka głosów.
- Dobrze. Jak się wy macie?
- Do nas na stałe?
- Na stałe.
- Przedstawiam go jako członka szanownego zgromadzenia klubowego. Ty zaś wiedz raz na zawsze obowiązki: przychodzić tu codziennie; przywileje: nie wysypiać się nigdy po ludzku - chrypiał Gustaw.
- Jako członka? tym lepiej! Zaraz tu usłyszysz mowę... Hej tam, Augustynowicz, zaczynaj!
Z drugiego pokoju, w którym grali w karty, wyszedł młody człowiek o przygarbionych plecach i prawie łysej głowie. Wyglądał szpetnie, rzucił czapkę na stół i siadłszy na krześle tak mówić zaczął:
- Panowie! Jeżeli nie będziecie cicho, zacznę mówić uczenie, a wiem, moi drodzy, że nie ma nic dla was równie obmierzłego jak wszelka uczoność. Wreszcie, na Jowisza! przyzwyczajajcie się do życia parlamentarnego. Co to jest? Słyszę hałas? Cicho mi, cicho! Zaczynam mówić uczenie!
Jakoż, pod wpływem groźby, chwilę zapanowała cisza: mówca spogląda triumfalnie i mówi:
- Panowie! Jeśli zebraliśmy się tutaj, to nie na to, aby w samym tylko spoczynku szukać wspomnienia chwil przykrych (bardzo dobrze!). Powie mi ktoś, że zbieramy się tu co dzień (bardzo dobrze!). Wszak ja tu co dzień przychodzę i wcale tego zaprzeczać nie myślę - nie zaprzeczycie także, że dziś jestem! (oklaski; mówca promienieje i mówi dalej): Cicho! Jeślibym miał sądzić, że wszelkie moje usiłowania w celu nadania celowości naszym zebraniom, odbite od lekkomyślności ogólnej, bo mogę ją nazwać ogólną (można! można!), nie kierowane prądem zgody powszechnej, rozdrabniając w samym nawet zbiorze (uważcie, panowie: w zbiorze) jednolite usiłowania pojedynczych, jeżeli dążności, oznajmionowane prawidłowym celem zjednoczenia luźnych myśli w jakąś organiczną całość, nie zejdą nigdy z pola marzeń na realniejsze pole działania, tedy ja pierwszy, panowie, a ręczę, że i wielu innych ze mną zgodzi się na zaprzeczenie sensu dotychczasowemu sposobowi naszego bytu (oklaski!) i przedsięweźmie inne środki (tak! tak!), obowiązujące jeżeli już nie wszystkich, to wybranych (oklaski).
- Co to znaczy? - spytał Szwarc.
Gustaw ruszył ramionami.
- Mowa.
- W jakim celu?
- A cóż to kogo obchodzi!
- Co to za jeden?
- Nazywa się Augustynowicz. To dobra głowa, ale w tej chwili jest pijany, słowa mu się plączą: wie jednak, czego chce i dalibóg ma rację!
- Czegoż chce?
- Żebyśmy się tu daremnie nie schodzili, żeby zebrania nasze miały jakiś cel, ale śmieją się i z celu, i z mowy. Zresztą z konieczności pociągnęłoby to za sobą rozbrat ze swobodą i spoczynkiem, które dotychczas w tych zebraniach panowały.
- A jakiż cel chce im nadać Augustynowicz?
- Literacki, naukowy.
- Dobrze by było.
- Powiedziałem, że ma rację, i gdyby kto inny proponował, rzecz by może przeszła.
- No, a on?
- Na wszystkim, czego się dotknie, zostawia ślady własnej śmieszności i poniżenia. Strzeż się, Szwarc! tyś wprawdzie w niczym, ile cię znam, do niego niepodobny, ale tu każdemu nie w ten, to w inny sposób może się noga pośliznąć...
Gustaw powiódł zamglonymi oczyma po Augustynowiczu, ruszył ramionami i mówił dalej:
- Dziwnie się los składał na tego człowieka. Mówiłem ci: to zbiór wszelkich zdolności, a małego charakteru, wyniosłych chęci, a nędznych czynów - wieczny rozbrat! Nie masz w nim żadnej równowagi między żądaniem, a siła, dlatego marnuje się.
Tymczasem zbliżyło się kilku znajomych Szwarca; przy kuflu pogawędka stała się ogólną. Szwarc wypytywał o uniwersytet.
- Żyjecie wszyscy razem?
- Niepodobna - odrzekł jeden z Litwinów. - Masz tu ludzi z najróżniejszymi pojęciami, stąd i różne koterie.
- To źle.
- Nieprawda! Przypuszczam jedność jakichś wyższych celów; jedność w pożyciu koleżeńskim jest niemożliwa, dlatego na nic się nie przyda starać się o nią.
- A niemieckie uniwersytety?
- I tam masz ferajny, żyjące tylko w sobie. Życie uczuć i myśli, przynajmniej u nas, winno być zgodne z praktycznym, dlatego różność pierwszego rodzi różność w drugim.
- Nigdy się więc nie łączycie?
- To znowu co innego. Łączymy się w interesie uniwersyteckim lub obchodzącym wszystkich. Zresztą myślę, że sprzeczności, jakie tu napotkasz, dowodzą naszej żywotności; to znak, że żyjemy, czujemy i myślimy. W tym nasza jedność, to, co nas rozdziela, łączy nas.
- Pod jaką tedy chorągwią wy stoicie?
- Pracy i biedy. My nie mamy swojego nazwiska. Chłopomani zwą nas piekarczykami.
- Co?
- A tak. Życie cię nauczy, co to jest. Każdy z nas stara się zamieszkać tam, gdzie piekarz, zaznajomić się z nim i wyrabiać sobie kredyt. To nasz sposób; zaufanie mamy. Większość z nas nie jada nic ciepłego, ale bułek na kredyt dostaniesz tak długo, jak zechcesz.
- To wesoło!
- A wesoło. Prócz naszej koterii, nie mającej węzłów zbyt ścisłych, masz tu chłopomanów; założył ich i sformował Antoniewicz, prowadzili czasowo Rylski i Stępkowski, ale dziś to są już głupcy, którzy nie wiedzą, czego chcą; mówią po małorusku i piją prostą wódkę - oto wszystko.
- A więcej jakież są koterie?
- Jasno określonych nie ma więcej, ale są rozmaite odcienie. Jednych łączy wspólność idei naukowych, drugich wspólność towarzyskiego stanowiska. Masz tu demokratów, arystokratów, liberalnych, ultramontanów, wreszcie hultajów, kobieciarzy, próżniaków, jeżeli chcesz, i na koniec zagorzałych pracowników.
- Kto tu uchodzi za najtęższą głowę?
- Między studentami?
- Tak.
- Stosownie do fachu. Mówią niektórzy, że Augustynowicz umie wiele - ja dodam, że niedobrze. Ścisła, jednolitą pracą i nauką odznacza się Gustaw.
- Aa!
- Tylko, że rozmaicie o nim mówią. Niektórzy go nie cierpią. Mieszkając z nim razem, ocenisz go najlepiej... Albo, na przykład, stosunek jego do wdowy? Ot, egzaltowana sztuka! inny nie tak by sobie postępował. Prawda, że z nią dziś niełatwo.
- Słyszałem mówiącego o niej Gustawa; powiedzże mi raz przecie, co to za jedna?
- Jest to młoda osoba, znajoma nas wszystkich. Smutne przechodziła koleje. Kochała dawniej Potkańskiego, jurystę, a kochała go podobno szalenie. Ja tam już nie pamiętam tych czasów, Potkańskiego pamiętam jednak. Był to chłopiec zdolny, ogromnie bogaty i pracowity; był w swoim czasie bożyszczem kolegów. Jakim sposobem poznał wdowę, nie wiem, różnie mówiono; to tylko pewna, że kochali się do upadłego. Ona nie miała wówczas więcej nad osiemnaście lat. Na koniec Potkański postanowił się z nią ożenić! Co wyrabiała jego rodzina, by temu przeszkodzić, trudno opisać, ale Potkański, energiczna sztuka, postawił na swoim i wziął z nią ślub, mimo wszelkich przeszkód. Żyli z sobą rok jeszcze. Raptem on zapadł na tyfus i umarł, pozostawiwszy ją tak, jak na bruku, bo majątek zabrała rodzina. Dziecię już żyjące umarło także wkrótce, ona została sama i gdyby nie Gustaw, to - ot, zmarniałaby ze szczętem.
- Cóż Gustaw?
- Cudów dokazywał. Z nędznymi środkami pozywał Potkańskich - Bóg wie, czy byłby sprawę wygrał, bo to rodzina magnacka, tyle jednak zrobił, że chcąc uniknąć skandalu, obowiązali się wypłacać wdowie jakąś szczupłą pensję do śmierci.
- Dzielnie się spisał.
- Ba, ba! Niech go, co za energia! A pamiętaj, że był wtedy pierwszy rok na uniwersytecie, bez znajomych, w obcym mieście, bez środków; ale to tak, mój kochany: bogaty może sobie radzić - biedny musi.
- Ale co miał dla niej za obowiązki?
- Był przyjacielem Potkańskiego, ale to jeszcze mało, kochał ą podobno, nim została jego żoną, trzymał się jednak z daleka, teraz już się z tym nie kryje.
- A ona?
- E! e! ona od czasu nieszczęść, jakie przeszła, wpadła w zupełne odrętwienie - po prostu zwariowała. Ani wie, co się z nią dzieje, obojętna na wszystko, zresztą, zobaczysz ją dziś pewno, bo codziennie tu przychodzi.
- I w jakim celu?
- Mówię, wariatka. Wieść chodzi, że pierwszy raz poznała Potkańskiego w knajpie, owóż teraz nie wierzy podobno, że umarł, i chodzi po całym świecie, zwyczajnie jak wariatka! Istotnie, gdyby zmartwychwstał, a nie poszedł prosto do niej, pewno by go tu, nie gdzie indziej, znalazła. Ha! może przypominamy jej Potkańskiego; u nich wielu młodzieży bywało.
- Że to jej Gustaw pozwala tu przychodzić?...
- Potkański by nigdy na to nie pozwolił... Ale Gustaw, ten jej niczego nie wzbroni.
- Jakże ona go traktuje?
- Jak stół, jak stołek, talerz lub kłębek nici. Zdaje się go nie widzieć, ale i nie unika, zawsze obojętna, apatyczna. Musi go to gryźć, ale to jego rzecz... A! ot, masz ją! ta, co wchodzi na prawo.
Gdy wdowa weszła, uciszyło się cokolwiek, wejście tej tajemniczej postaci zawsze robiło wrażenie. Wzrostu więcej niż średniego, szczupła, twarz miała pociągłą, jasnoblond włosy i ciemne oczy; ramiona jej i piersi, jakkolwiek szczupłe, miały okrągła pełność form dziewiczych, czoło, zaledwie dostrzegalnie w tył posunięte, wznosiło się smutno, poważnie, jakby marmurowe, oczy głęboko pod czołem osadzone, jakby w cieniu, obrysowane były z góry jednym delikatnym łukiem brwi. Dziwne były jej oczy: koloru stali, świeciły jak stal polerowna, ale było to prawdziwe światło. Było to światło i nic więcej; pod owym blaskiem brakło ciepła i głębokości myśli. Można by rzec o tych oczach: patrzą, ale nie widzą. Nie wytwarzały wyobrażenia przedmiotu, ale tylko odbijały go. Był w nich chłód nie do opisania; dodajmy, że powieki ich nie mrużyły się prawie nigdy, a źrenice posiadały jakoby pewny ruch, niby śledczy, badawczy, poszukujący, a jednak mechaniczny.
Reszta twarzy wdowy odpowiadała oczom, usta były zagięte nieco ku dołowi, posągowe, a płeć jednostajna, matowa, blada nosiła cokolwiek śniadawy odcień. Nie była ani śliczna, ani ładna, była tylko dokładnie piękna. To było w niej dziwnego, że z twarzy zdawała się być zamarłą, a w całej jej postaci było coś takiego, co ciągnęło ku sobie niewypowiedzianie męską stronę ludzkiej natury. Stanowiło to jednak wdzięk. Była do najwyższego stopnia posągiem, ale i do najwyższego stopnia kobietą. Ciągnęła i odpychała. Gustaw to czuł najlepiej. Trudno to było pogodzić z ową chłodną martwotą, dlatego wrażenie, jakie budziła, zdawało się jakby nie od niej, jakoby obce dla niej.
Był to niby kwiat uśpiony; boleść ją tak uśpiła. Rzeczywiście ciosy, jakie wytrzymała, były uderzeniem niby obucha w głowę. Pamiętajmy, że na drodze tej kobiety krótkie chwile szczęścia kończyły dwie trumny. Jako dziewica umiała kochać, ten, którego kochała, nie żył, jako żona i matka porodziła dziecię, dziecię umarło. To, co jej dawało prawo, co było powodem i skutkiem jej życia, zniknęło. Odtąd przestała żyć, istniała tylko. Wyobraźmy sobie roślinę, którą podcięto z góry i z dołu - to była ona. Odarta z przeszłości i przyszłości, z początku nosiła w sobie mętne pojęcie bezczelnej krzywdy, którą jej wyrządzono. W pierwszej chwili bólu rzuciła - trudno wiedzieć komu - to bezdenne jak otchłań pytanie: dlaczego się to stało? Odpowiedź nie przyszła ani z błękitów, ani z ziemi, ani z pól, ani z lasów; krzywda została krzywdą, słońce świeciło i ptaki śpiewały jak dawniej. Potem to nieszczęsne serce ścisnęło się w sobie własnym bólem i zmartwiało. Odpowiedź nie przyszła, ale przyszedł obłęd, straciła wtedy wiarę w śmierć męża, sądziła, że wziąwszy na ręce rozpłakane dziecię poszedł gdzieś, ale że wróci lada chwila. Tymczasem, zgoła niezdolna już do żadnej innej myśli, szukała go owym przykrym, mechanicznym ruchem oczu. Chodziła do klubu myśląc, że tam go znajdzie, gdzie go poznała. Na nieszczęście, nie umarła. Natychmiast znalazła się dzielna ręka, co ją usiłowała wyrwać z obłędu, i pierś, która chciała ją rozgrzać. Marne to było usiłowanie, ale przecież uratowało jej życie. Miłość Gustawa, oplotłszy ją, niby pajęczą nicią, ratunkiem i opieką, nie puszczała jej od ziemi. Jego głos wołał na nią: "zostań!", więc choć nie było w niej echa, została jednak, ale bez świadomości o sobie, bierna, jakby rzecz, a nie istota ludzka.
Taką była wdowa.
Weszła do izby i jak kamienny posąg stanęła przy drzwiach w smętnym majestacie. W klubie było dymno i parno; w powietrzu drgały jeszcze ostatnie dźwięki piosenki trochę rozpustnej i rubasznej zarazem, a na owym nieczystym tle zakwitła wdowa jak wodny kwiat na mętnej fali. Uciszyło się. Szanowano ją tam - w jej obecności nawet Augustynowicz stawał się znośnym; niektórzy pamiętali Potkańskiego, inni schylali głowy przed jej nieszczęściem, byli i tacy, co czcili w niej piękność. Zebranie przybrało tedy przyzwoitszy pozór.
Gustaw podsunął przybyłej krzesło i zdjąwszy z niej szal ciepły odszedł w kąt do Szwarca, który zajęty i zdziwiony zwracał na nią błyszczące oczy.
Gustaw począł rozmowę ze Szwarcem.
- To ona! - rzekł półgłosem.
- Rozumiem.
- Nie pokazuj jej się bardzo. Biedactwo! każda nowa twarz sprawia jej zawód, wciąż szuka męża.
- Dawno ją znasz?
- Drugi rok. Na ślubie Potkańskiego byłem świadkiem i drużbą (Gustaw uśmiechnął się gorzko). Po jego śmierci widuję ją co dzień.
- Mówił mi Wasilkiewicz, że dałeś jej pomoc i opiekę.
- Dałem, nie dałem; musiał się tym ktoś zająć, to ja się zająłem, ale taka też to i opieka. Rób, co chcesz, pracuj, lataj, zabiegaj - bieda i bieda! Ot, czasem rozpacz ogarnia.
- A rodzina?
- Jaka?
- Jego.
- Krzywdzą ją! - wołał gwałtownie Gustaw.
- Ale to bogaci ludzie podobno?
- Krzywdzą ją! Panki! nabożnisie! Jeszcześmy nie skończyli; długo popamiętają krzywdę tego gołębia. Słuchaj, Szwarc! żeby maleńkie dziecko z tego rodu prosiło mnie o kawałek chleba z głodu, to bym go wolał psu rzucić.
- Romanse!
- Szwarc, nie krzywdź mnie! Ja, biedny człowiek, słów nie marnuję; ale Potkański już w szpitalu przed samą śmiercią oprzytomniał trochę i powiada: "Gustawie, zostawiam ci żonę, przyjmij ją." Powiadam: "Biorę ją w opiekę." On pyta: "Nie dasz jej z głodu umrzeć?" Mówię: "Tak!" On znowu: "Nie daj, pomścij, jakby ją kto chciał krzywdzić." Ja na to: "Jak mi Bóg i życie miłe, pomszczę!" Potem zgasł jak gromnica - ot, masz wszystko!
- Nie wszystko! nie wszystko, bracie!
- Mówił ci i resztę Wasilkiewicz. To dobrze! Powtórzę ci toż samo: nie mam nikogo na świecie, ani ojca, ani matki, sam bieduję z dnia na dzień, a z życiem wiąże mnie (pokazał oczyma wdowę) ta jedna.
A tu mało świadomy jeszcze Szwarc miał sposobność ocenić to, co jest namiętność, gdy wzbierze w młodej piersi i ognia do krwi doleje. Ów suchy i skurczony Gustaw zdawał się w tej chwili nabierać sił i życia, zdawał się wyższym i mężniejszym, wstrząsnął włosami jak lew grzywą, na twarz wystąpił rumieniec.
- No, panowie! - zabrał głos Wasilkiewicz - godzina późna, a nie wszystkich czeka sen po wyjściu stąd. Jeszcze jedna nasza piosneczka, a potem, kto wola, dobranoc!
Siedzący przy fortepianie o dziewiczej twarzy młodzieniec wziął kilka znanych akordów; wkrótce zabrzmiała z początku na kilka, potem na cały chorał młodych głosów rozłamana, miła młodzieży piosenka: Gaudeamus.
Szwarc zbliżył się więcej niż inni do fortepianu. Stał bokiem odwrócony do wdowy, pod światło, ale kinkiet, wiszący przy ścianie, obrzucał profil jego jedną ognistą linią. Za chwilę promienie oczu wdowy padły na ową linię, niespokojnie wiążąc ją z własnymi myślami; nagle podniosła się blada jak marmur, z gorączkowym światłem w oczach i wyciągnąwszy ręce przed siebie krzyknęła:
- Kazimierzu mój, znalazłam cię!
W głosie jej czuć było nadzieję, trwogę, radość i przebudzenie. Ucichło. Wszystkich oczy zwróciły się na Szwarca, i tych, którzy znali Potkańskiego, dreszcz przebiegł. W świetle i cieniu ta wysoka, silna postać była jakby odbiciem postaci Potkańskiego.
- Nie spostrzegłem się - mruczał Gustaw, wracając o świcie do domu - hm! no, już jej przeszło, ale gorączka była!... Podobny jest w istocie... Niech to diabli porwą!... A dusi mnie dziś w piersiach przeklęcie.

[powrót] [rozdz.II]