Henryk Sienkiewicz
"Na marne"
ROZDZIAŁ VI
Tymczasem Augustynowicz zakwaterował się na dobre u Szwarca. Co za różnica jego dawniejszego życia z teraźniejszym! Dawniej nie miał ciepłego kąta - Szwarc dał mu ciepły kąt; nie miał łóżka - Szwarc kupił mu łóżko; brakło mu pościeli - Szwarc kupił pościel; nie miał odzienia - Szwarc zaopatrzył go w odzienie; nie jadał - Szwarc dzielił z nim obiady. Znalazł się zupełnie w innych warunkach. Ogrzany, nakarmiony, w porządnym surducie, uczesany, umyty, ogolony, stał się zupełnie innym człowiekiem. Był to, jak mówiliśmy, niesłychanie słaby charakter; zawsze stwarzały go warunki życia, zawsze był tylko wypadkową tych czynników. Toteż pod surową ręką Szwarca zmienił się do niepoznania, zaczął smakować w życiu porządnym a dostatnim. Jak dawniej nie wstydził się niczego, tak teraz zaczął się wstydzić wszystkiego, co nie pasowało z eleganckim ubiorem i rękawiczkami. Najtrudniej mu było odzwyczaić się od picia, ale nie miał zręczności zapadać w dawny nałóg, bo Szwarc pilnował go jak oka w głowie, nie spuszczał go z oczu, natomiast kupował mu wódkę, ale nie dawał pieniędzy. Z jaką niecierpliwością oczekiwał Augustynowicz chwili, w której Szwarc otwierał szafę dla nalania mu kieliszka, trudno sobie wystawić. Ileż namarzył się w tej chwili, jak sobie wystawiał smak napoju, wprowadzając go do ust, dotknięcie językiem, popchnięcie do gardła i wreszcie uroczyste wejście do żołądka! Zresztą Szwarc, by odebrać tym poczęstunkom upokarzający charakter, zwykle sam pił do niego.
Z biegiem czasu zaczął go lepiej traktować, zaczął go wcielać w rozliczne swoje i uniwersyteckie sprawy i wreszcie w swój sposób myślenia.
Nie ma potrzeby mówić, że Augustynowicz przyswajał sobie to wszystko jako swoją własność, że słowa Szwarca powtarzał, gdzie mógł, dodając zwykle z początku: "Ja sądzę, że" itd. Kto by go poznał? On, dla którego nie było nic nadto bezwstydnego, teraz na zebraniach młodzieży, kiedy rozmowa brała trochę za wesoły kierunek, mawiał: "Panowie, tylko przyzwoitość przede wszystkim!" Śmieli się studenci, śmiał się sam Szwarc po cichu, ale dotychczas kontent był z własnego dzieła.
Nie potrzebujemy dodawać, że chodząc z Augustynowiczem na jeden fakultet uczył się z nim razem wieczorami. Wtedy miał sposobność ocenić w całej pełni jego zdolności; dla tego umysłu nie było rzeczy trudniejszych i łatwiejszych; jakaś szalona intuicja zastępowała tam rozmysł, pamięć nie tyle trwała, ile obszerna, zastępowała pracę.
Częstym gościem Szwarca i Augustynowicza bywał Wasilkiewicz. Początkowo przychodził z Karwowskim, potem i sam bywał codziennie o swojej godzinie. Rozmowy jego ze Szwarcem krążące koło najważniejszych pytań nauki i życia stawały się coraz poufalsze. Ci dwaj ludzie przeczuli się i jeden odgadywał w drugim potężny umysł i wolę. Stosunek oparty na wzajemnym szacunku zdawał się stałą zapowiadać przyszłość. Jeden i drugi pochwycili w ręce kierunek młodzieży uniwersyteckiej; inicjatywa ogólnych czynów wychodziła tylko od nich, a że byli zgodni, zgodnie się też działo i w uniwersytecie, koleżeństwo i nauka najwięcej na tym wygrywały.
- Powiedz mi też - pytał pewnego razu Szwarc - co mówią o moim postąpieniu z Augustynowiczem?
- Jedni cię uwielbiają - odrzekł Wasilkiewicz - drudzy śmieją się. Byłem u jednego z twoich antagonistów w interesie naszej biblioteki; zastałem tam niemałe grono i mówiono właśnie o Augustynowiczu i o tobie... Ale, ale! czy wiesz, kto ciebie tam najgoręcej bronił?
- No kto?
- Zgadnij!
- Lolo Karwowski.
- Nie.
- Dalibóg, nie domyślam się.
- Gustaw.
- Gustaw?
- Aa! nagadał tam tym, co się wyśmiewali z ciebie, tyle przyjemnych rzeczy, że zaręczam ci, iż nieprędko zapomną. Wiesz, jak on to umie! Myślałem, że ich licho porwie.
- Tego bym się nie spodziewał!
- Ale bo go już dawno nie widziałeś... Ech! on też zagrzązł w tę nieszczęsną miłość po uszy. Ale to tęgi chłopiec... i żal mi go. Powiedz, ty się na tym znasz lepiej, bardzo on chory?
- O, niedobrze z nim!
- Cóż to? Astma?
Szwarc kiwnął ręką.
- Astma... nadmierna praca... zgryzoty...
- Szkoda.
Nagle czyjeś kroki dały się słyszeć na schodach, drzwi się otworzyły - wszedł Gustaw.
Był zmieniony do niepoznania. Skóra na jego twarzy wybielała dziwnie, stała się przezroczystą. Z tej twarzy wiało jakieś zimno, jakby od trupa; żółtawy odcień świtał mu z czoła, które zdawało się być woskowym. Wargi miał białego koloru; zarósł, ciemne włosy, broda i wąsy rysowały się przy owej bladości prawie czarno. Wyglądał jak człowiek, który przebył długą chorobę, a na twarzy osiadła mu pewność siebie i rozpaczliwa jakaś rezygnacja.
Szwarc trochę zdziwiony, trochę zmieszany, nie wiedział, od czego zacząć. Gustaw wyprowadził go z kłopotu.
- Szwarc! - mówił Gustaw - przychodzę do ciebie z prośbą. Niegdyś przyrzekłeś mi nie widywać Potkańskiej, cofnij to przyrzeczenie.
Szwarc wykrzywił twarz rodzajem przymusu. Nie w smak mu była rozmowa w tej materii; więc odpowiedział tylko:
- Nie zwykłem nie dotrzymywać słowa.
- Tak - odrzekł spokojnie Gustaw - ale tu jest zupełnie co innego. Gdybym umarł np., przyrzeczenie nie obowiązywałoby ciebie, a ja, widzisz, jestem chory, bardzo mocno chory. Ona tymczasem potrzebuje opieki. Ja już nie mogę... nie mogę czuwać nad nią. Trzeba mi się położyć... odpocząć... jestem bo i zmęczony trochę. Zresztą, powiem ci całą prawdę: Ona ciebie kocha, a ty ją pewno także; ja stałem wam na zawadzie, ale teraz się usuwam. Z musu to robię i nie sprzedaję tego za poświęcenie... Kochałem ją bardzo i miałem trochę nadziei, że i ona będzie mnie kiedyś kochała... ale błądziłem (tu głos jego spadł o oktawę niżej). Nikt mnie nigdy nie kochał... Było mi bardzo smutno w życiu... Ale cóż robić? W ostatnich czasach dużo przeszedłem, ale to się już skończyło! Dziś chodzi mi o to, żeby ona nie została sama. Gdybym się był umiał zdobyć na poświęcenie, byłbyś już dziś jej opiekunem... Szwarc! możesz to dla mnie zrobić... Ty masz energię i jesteś bogaty... i ona cię kocha, więc ty nie zakończysz tak jak ja. O, mnie źle było na świecie... Ale mniejsza o to. Nie chciałbym jej wyrządzać krzywdy... Kocham ją jeszcze. Nie chciałbym, by przeze mnie pozostała sama na świecie. Czasem, widzisz, nie powinno się ludziom niczego odmawiać... Idź, idź do niej! Mieszkaliśmy jednak razem... klepali jedną biedę, więc powinieneś to dla mnie zrobić; bo ja, powtarzam, jestem chory i nie wiem, czy ją lub ciebie więcej zobaczę.
Wasilkiewiczowi łza zakręciła się w oku, powstał i zwróciwszy się do Szwarca rzekł:
- Szwarc, powinieneś uczynić wszystko, o co cię Gustaw prosi.
Szwarc odrzekł stanowczo:
- Będę u niej, dam jej opiekę. Daję na to słowo uczciwości wam obu.
- Dziękuję! - rzekł Gustaw. - Idź tam teraz.
Za chwilę pozostał sam na sam z Wasilkiewiczem.
Litwin przez czas jakiś stał milczący, pasował się z własnym sercem; wreszcie odezwał się głosem serdecznego współczucia:
- Gustawie, biedny Gustawie, jak ty tam musisz cierpieć w tej chwili!
Gustaw nic nie odrzekł, wciągnął z sykiem powietrze w usta, zacisnął zęby, twarz zadrgała mu konwulsyjnie i nagle łkanie rozerwało mu piersi... siły opuściły go zupełnie.
* * *
W trzy dni potem Szwarc z Wasilkiewiczem siedzieli w mieszkaniu Gustawa. Wieczór był jasny; snopy księżycowego światła wpadały przez szyby do izby. Przy łożu chorego paliła się świeca. Chory był jeszcze przytomny. Piękna była niemal jego głowa, wyżółkła z nędzy, o wysokim czole, leżąca na wyniosłych poduszkach. Jedna wychudzona ręka spoczywała na kołdrze, drugą przyciskał sobie piersi.
Światło świecy rzucało różowy blask na tego męczennika własnych uczuć. Przeciwległy kąt izby mroczył się cieniem. Gustaw był przytomny, zdawał Szwarcowi rachunki z opieki nad Potkańską. Od czasu do czasu odzywał się jeszcze, choć z trudnością, to do Szwarca, to do Wasilkiewicza, który stojąc w głowach łóżka ocierał chustką gruby pot, występujący mu na czoło. - Chciałem cię ostrzec - mówił Gustaw. - Przysyłają jej dwa tysiące złotych rocznie, a tam trzeba pięć do sześciu... Resztę ja zarabiałem... Odsuńcie świecę i zwilżcie mi usta... pracowałem... odejmowałem sobie od ust, nie dosypiałem... Po dwa dni czasem nic w ustach nie miewałem... Podnieście mnie trochę i oprzejcie wyżej... Nie mogę mówić... Jest tam jeszcze dla niej trzydzieści rubli w tej skrzynce... Ciemno mi... Niech odpocznę...
Cicho było w izbie; tylko mysz w drugim kącie szeleściła kawałkiem papieru... Śmierć zstępowała.
- Chciałbym skończyć naszą pracę - mówił dalej Gustaw. - Powiedzcie im, niech się nie kłócą... Zimno mnie ogarnia. Ciekawym, czy też jest jakie niebo lub piekło!... Nie modliłem się nigdy... ale, ale...
Wasilkiewicz pochylił się ku niemu i spytał cicho:
- Gustawie, ty wierzysz w nieśmiertelność?
Chory już nie mógł mówić, kiwnął głową na znak potwierdzenia.
Wtedy zdawało się, że w izbie rozległy się ciche tony czarownej muzyki. Po smugach księżycowego światła zsunął się z niebios rój aniołów; pełno ich było: jedne białe, drugie miały skrzydła złote lub kolorowe. Chodziły cicho, pochylały się nad łożem, trącały skrzydełkami, kręciły się jako pszczółki brzęczące... Słychać było szelest ich piór.
Razem z tą cichą kapelą uleciał duch Gustawa.
Pogrzeb odbywał się z wielką uroczystością. Cały skład uniwersytetu asystował przy trumnie. Wtedy dopiero zaczęto mówić o gruntownej nauce, pracy i poświęceniach zmarłego. Rzeczywiście, pokazało się z rachunków, które rozejrzał Szwarc, że nieboszczyk zarabiał około czterech tysięcy złotych rocznie. To wszystko szło na wdowę, sam żył jak pies. To dobrowolne a ciche bohaterstwo długą mu zjednało pamiątkę w sercach młodzieży. Poodkrywano przy tym rozmaite prace zmarłego, odznaczające się gruntowną nauką, a nawet i talentem; znalazł się także jego pamiętnik. Było to wypowiedzenie w prostych, a nawet szorstkich słowach wszystkich ciemnych stron życia w nędzy, rodzaj apologii namiętnych porywów młodości, tych cierpień urojonych, a jednak rzeczywistych, walk, bólów, burz wewnętrznych i rozhoworów. Życie wewnętrzne egzaltowanych natur odsłoniło się tam w całej ponurej uroczystości. Strach było spojrzeć w ten zamęt, którego nie znać w codziennym życiu, na tym "tak diabelsko wyzłoconym świecie", jak mówi poetka. Pamiętnik czytano u Wasilkiewicza; była nawet myśl drukowania go, ale to jakoś nie przyszło do skutku. Augustynowicz za to napisał wspomnienie pośmiertne o Gustawie. Bardzo wymownie przedstawił jego życie. Pokazał go od lat dziecinnych, kiedy to bywał jeszcze szczęśliwy. Urok opisu tych wiosennych chwil życia był tak wielki, iż zdawało się, że majowe słońce przyświecało piszącemu. Potem obraz spochmurniał: widać było, jak nieboszczyk porzucił rodzinną chatę, jak pies, stary sługa, biegł za nim wyjąc... Potem było jeszcze ciemniej: życie zaczęło nim potrącać, rzucać, kołysać i targać. Znowu błysnął płomień... niby na obłoku w obrączce tęczowej pojawiła mu się wdowa... wyciągnął ręce do tego światła. "Resztę wiecie - pisał Augustynowicz. - Niech teraz śpi, śniąc o niej. Skowronek polny będzie mu śpiewał nad mogiłą jej imię... Niech śpi spokojnie... Ogień zagasły, czara rozbita - oto Gustaw!"
Ale zwykle tak się dzieje, że dużo gadają po śmierci o człowieku, którego za życia ledwie że nie popychano. Damy więc pokój Gustawowi, a będziemy śledzili dalsze losy naszych znajomych, a w szczególności bohatera niniejszej książki, Szwarca.
U Szwarca nic się nie zmieniło, tylko on sam, od czasu pierwszej bytności u wdowy, chodził jakiś zamyślony i milczący. Augustynowicz coraz więcej przyzwyczajał się do nowego położenia. U generała tupano jak dawniej; u inżyniera bębniono w fortepian jak dawniej; hrabianka wyśpiewywała wieczorami jak dawniej. Mieszkanie Gustawa zajął szewc z dwojgiem skrofulicznych dzieci, z żoną i z biedą trzecią; tam, gdzie krążyły myśli tej szlachetnej głowy i padały gorące słowa, teraz skrzypiały dratwy i pocięgle. Potkańska nie dowiedziała się nawet zrazu o śmierci Gustawa; Szwarc to utaił, obawiając się zbyt silnego na nią wrażenia. Później ze zdziwieniem przekonał się, że wieść tę przyjęła wprawdzie ze smutkiem, ale bez rozpaczy. Dużo mamy do opowiadania o tych nowych stosunkach; w następnym tedy rozdziale już do niech przejdziemy.