Henryk Sienkiewicz

"Na marne"

ROZDZIAŁ XIV

W kilka dni później Augustynowicz, siedząc w mieszkaniu Szwarca, pracował wiele na intencję zbliżających się egzaminów. Miłując we wszystkim efekt, okna pozasłaniał roletami, a na środku izby ustawił stół, przed którym stał w tej chwili z pozawijanymi za łokcie rękawami. Widocznie robił jakieś doświadczenia; na stole było mnóstwo szklanych rupieci, stały słoiki pełne proszków i cieczy, paliła się spirytusowa lampka, ogarniając błękitnym płomieniem głupowatą głowę retorty, drżącą pod wpływem gorąca zawartego w niej płynu.
Robota paliła się, jak to mówią, w rękach Augustynowicza; nikt nie umiał tak szybko pracować jak on.
Z wesołym uśmiechem na twarzy pracował istotnie z zapałem, często przerywając sobie piosenką, dialogiem z pierwszym lepszym naczyniem lub pobożną uwagą nad znikomością świata tego.
Czasem ciskał na chwilę robotę i wzniósłszy oczy i ręce do góry deklamował wielce tragicznym tonem:

Ach, Eurydyko! przy twej piękności
Przeszedłem szczeble mej pomyślności,
I wyrok delfów był niewątpliwy,
Żem ja na ziemi jeden szczęśliwy.

Czasem znów w setnych trelach i spadkach śpiewał:

O piano! piano! - Zitto! pia-ha-ha-no!

Lub podobne utwory własnego naprędce pomysłu:

A gdybyś fajkę, młodzieńcze, nałożył
I palcem przybił, a potem zapalił?

- Na Mahometa! - mówił do siebie - gdyby to Szwarc przyszedł, prędzej by ta robota poszła, ale on teraz ślubuje Helenie... Ehe! i ja bym tak ślubował, jak mi niewinność miła! Droga Heleno, dozwól... I cóż dalej?... Ba, im dalej, tym lepiej.
Nagle pociągnął ktoś za dzwonek.
Augustynowicz zwrócił się ku drzwiom i wyciągnąwszy rękę zaintonował:

Przechodniu znużon drogą,
Wejdź w me gościnne progi!

Drzwi się otworzyły, młody, wytwornie ubrany człowiek wszedł do pokoju.
Augustynowicz nie znał go.
Najważniejszym rysem charakterystycznym nowo przybyłego był aksamitny spencerek i jasne spodnie, był przy tym umyty, ogolony i uczesany. Twarz miał nie to żeby głupowatą, ale i nie mądrą, nie piękną, ale i nie brzydką, nie dobrotliwą, ale i nie złośliwą, był przy tym wzrostu ani wysokiego, ani niskiego, nosa, ust, brody i czoła miernego, znaków szczególnych żadnych.
- Czy tu mieszka pan Szwarc?
- Pewnie że tu.
- Można go teraz widzieć?
- Teraz można; w nocy, jak bardzo ciemno, to co innego.
Nowo przybyły zaczynał tracić cierpliwość, ale twarz Augustynowicza wyrażała raczej wesołość niż złośliwość.
- Właściciel tego domu - rzekł - przysłał mnie do pana Szwarca jako do świadomego mieszkania i losu hrabianki Leokadii N. Czy nie raczysz pan dać mi jakich co do niej objaśnień?
- Oho, bardzo przystojna!
- Nie o to chodzi...
- Właśnie że o to, kochany panie! A gdybym też odpowiedział brzydka jak noc! czy byłbyś pan ciekawy ją poznać? Nie!... nie, na proroka!
- Jestem Pełski, kuzyn jej...
- A ja wcale nie jestem jej kuzynem!
Przybyły zmarszczył czoło.
- Pan mnie nie rozumiesz lub żartujesz!...
- Wcale nie, chociaż pani Wizbergowa zawsze to samo utrzymuje. Ale pan nie znasz pani Wizbergowej? przednia kobieta! Tym się oznacza, że ma córkę, choć to nic wielkiego mieć córkę; przy tym bogata jak Jowisz.
- Panie!
- Otóż słyszę kroki na schodach, idzie Szwarc - nie? założę się z panem że to Szwarc. O co?
Istotnie, drzwi się otworzyły, wszedł Szwarc.
Surowa i inteligentna twarz jego, rzekłbyś, dojrzała w ostatnich czasach; we wzroku była spokojna energia człowieka zdecydowanego w wyborze postępowania na przyszłość.
- Oto pan Pełski, a to, do diabła, Szwarc, doktór medycyny - prezentował Augustynowicz.
Szwarc spojrzał na przybyłego badawczo.
Tymczasem Pełski wyjaśnił mu cel swego przybycia, a choć na wiadomość o pokrewieństwie panicza z Lulą czoło Szwarca zmarszczyło się lekko, jednakże bez wahania wskazał jej adres.
- Żegnam pana - rzekł w końcu - hrabianka będzie mocno uradowana znalazłszy w nim kuzyna, szkoda jednak, że przed paru miesiącami nie mogła nikogo z krewnych odszukać.
Pełski bąknął coś niezrozumiale. Widocznie postać i sposób obejścia się Szwarca imponowały mu niemało.
- Dlaczegoś mu wskazał adres Luli? - pytał Augustynowicz Szwarca.
- Dlatego, że byłbym popełnił śmieszność, nie chcąc go dać.
- A ja go nie dałem!
- Cóżeś mu powiedział?
- Tysiąc rzeczy z wyjątkiem adresu, nie wiedziałem, czy będziesz kontent z tego.
- Byłby go i tak znalazł.
- Ehe, będzie wesoło u pani Wizbergowej. Będziesz tam dzisiaj?
- Nie!
- A jutro?
- Nie!
- A kiedy?
- Nigdy.
- Nie sztuka, stary, uciekać przed niebezpieczeństwem.
- Jam nie rycerz błędny, nie Don Kichot, wolę unikać niebezpieczeństw i zwyciężyć, niż wywoływać je i upaść. Nakazuje mi tak nie średniowieczna fanfaronada, ale rozum.
Nastała chwila milczenia.
- Byłeś wczoraj u Heleny? - pytał Augustynowicz.
- Byłem.
- Kiedy wasz ślub?
- Natychmiast jak uzyskam stopień.
- Może to i lepiej dla ciebie, że sprawa tak się skończy.
- Dlaczego to mówisz?
- Kiedy bo nie wiem, czy się nie rozgniewasz, ale ta Lula, ot, ja jej nie wierzę, do kroćset!
Szwarca oczy błysnęły dziwnym światłem; położył rękę na ramieniu Augustynowicza.
- Nie mów ty o niej nic złego! - rzekł z naciskiem.
Szwarc istotnie chciał, by hrabianka, oderwana odeń mocą wypadków, pozostała mu w duszy niepokalana. Lubował się jej wspomnieniem.
- Co jej mam powiedzieć - spytał po niejakim milczeniu Augustynowicz - gdyby się zapytała o ciebie?
- Powiedz jej prawdę; mów, że się żenię z inną.
- Ech, stary, powiem jej co innego.
Szwarc spojrzał mu w oczy.
- Dlaczego?
- Ot, tak!
- Mów jasno!
- Ona cię niby kocha!
Twarz Szwarca zapłonęła; wiedział o wzajemności Luli, ale wiadomość ta z obcych ust wstrząsnęła nim. Piersi napełniła mu słodycz i jakby rozpacz obok słodyczy.
- Kto ci to powiedział? - spytał.
- Malinka... ona mi wszystko mówi...
- Więc powiedz Luli: że się żenię z inną, z miłości i obowiązku.
- Amen! - zakończył Augustynowicz.

* * *

Wieczorem Augustynowicz poszedł do pani Wizbergowej; otworzyła mu drzwi Malinka.
- To pan? - rzekła z rumieńcem.
Augustynowicz porwał jej ręce i ucałował po wiele razy.
- Ach, panie Adamie, nie można, nie można! - nalegała spłoniona dziewczyna.
- Można, można! - odpowiedział tonem głębokiego przekonania.
- Ale, ale - rzekł, zdejmując paletot i zapinając rękawiczki; ubrany był nadzwyczaj wytwornie. - Był tu jaki młody człowiek dziś po południu?
- Był, przyjdzie wieczorem.
- Tym lepiej.
Weszli z Malinką do salonu. Salon wyglądał jakoś uroczyście, jakby na przyjęcie znakomitego gościa. Na stole paliła się dwuramienna lampa, fortepian był okryty.
- Dlaczego pan Józef z panem nie przyszedł?
- Toż samo pytanie spotka mnie od hrabianki Luli... myślę, że jeszcze spotka; w każdym razie pozwól pani odłożyć odpowiedź aż do jej zapytania.
Hrabianka nie dała długo na siebie czekać. Weszła ubrana czarno, miała tylko kilka pereł we włosach.
- A pan Józef? - spytała od razu.
- Nie przyjdzie.
- I dlaczego?
- Zajęty. Buduje własną przyszłość.
Hrabiance przykro się zrobiło na myśl, że Józef nie przyjdzie.
- A pan nie pomagasz mu w tej pracy? - spytała.
- Niech mnie patron mój strzeże od takiej pracy.
- Musi być bardzo trudna.
- Jak każda nowa budowa.
- Ciekawam!
- Obowiązek.
- Myślę, że pan Szwarc wszystko na tym gruncie buduje.
- Tym razem trudniej mu przyjdzie niż kiedy indziej... Ale otóż i ktoś nadchodzi, to kuzynek pani. Jakiż to rozkoszny chłopiec.
Pan Pełski wszedł do salonu, wkrótce za nim nadeszła i pani Wizbergowa.
Po zwykłych powitaniach rozmowa zaczęła krążyć w oceanie ogólników.
Augustynowicz mało mieszał się do niej. Siadł na fotelu i przymknął oczy z wyrazem obojętnym na wszystko. Miewał zwyczaj przymykać oczy, robiąc postrzeżenia, wtedy nic nie uszło jego uwagi.
Hrabia Pełski - zapomnieliśmy powiedzieć, iż miał ten tytuł - siedział przy Luli, kręcąc w palcach sznurek od okularów i rozmawiając z nią żywo.
- Aż do przybycia do Kijowa - mówił - nie wiedziałem nic o nieszczęściu, jakie spotkało całą naszą rodzinę, a w szczególności panią, przez śmierć szanownego jej ojca.
- Czy pan znał ojca mego? - pytała z westchnieniem Lula.
- Nie, kuzynko. Wiedziałem tylko o nieszczęśliwych sporach i procesach różniących od lat kilkunastu nasze rodziny. Sporom tym, jako małoletni, a potem nieobecny, zawsze byłem obcy i jeżeli mam wyznać, przyjazd mój teraźniejszy miał być tylko próbą zbliżenia.
- W jakim stopniu pan był krewnym ojca mego?
- Wychowany za granicą, mało w ogóle znam stosunki familijne, w istocie np. szczęśliwemu wypadkowi winienem odkrycie, nie już pokrewieństwa, o którym wiedziałem, ale innych nie mniej ścisłych węzłów łączących od dawna nasze rodziny.
- Wolno się spytać o ten wypadek?
- Z chęcią, kuzynko. Objąwszy po śmierci ojca kierunek spraw majątkowych i familijnych, rozpatrywałem się trochę w papierach i rozmaitych dokumentach, tyczących mojej rodziny; otóż z tych dokumentów odkryłem, że rodzina pani nie tylko jest spokrewniona z Pełskimi, ale i jednego z nimi herbu.
- Do pewnego więc stopnia trafowi zawdzięczamy naszą znajomość.
- Błogosławię ten traf, kuzynko.
Lula spuściła oczy, mała jej rączka kręciła koniec szarfy, po chwili podniosła głowę.
- I dla mnie on równie miły - odrzekła.
Po twarzy Augustynowicza przeleciał odcień uśmiechu.
- Dużo miałem trudności z odszukaniem mieszkania pani. Ten pan - Pełski wskazał jednym okiem Augustynowicza - ma dziwny sposób objaśniania pytających; szczęściem, nadszedł towarzysz jego, Szwarc, który wreszcie dał mi odpowiedź.
- Rzeczywiście mieszkałam w tym samym domu co i oni.
- Jakimże sposobem poznałaś ich, kuzynko?
- Kiedy ojciec zachorował, pan Szwarc pilnował go w ostatnich chwilach, potem to on wynalazł panią Wizberg i... jam mu wiele winna.
Przymknięte powieki Augustynowicza uchyliły się nieco, wyraz szyderstwa znikł z jego twarzy.
- To doktór? - spytał hrabia.
- Będzie wkrótce doktorem.
Pełski zamyślił się cokolwiek.
- Znałem za granicą w Heidelbergu profesora i literata Szwarca; z jakich ten Szwarców?
Hrabianka zarumieniła się mocno.
- O, tego to nie wiem doprawdy!
Oczy Augustynowicza otworzyły się na całą szerokość; z nieopisanym wyrazem złośliwości zwrócił się ku hrabiance.
- Sądziłem - rzekł głośno - że pani doskonale wiesz, skąd Szwarc jest i z jakich to Szwarców?
Pomieszanie Luli doszło do najwyższego stopnia.
- Nie... pamiętam - wyjąkała.
- Nie? Więc jej przypomnę: Szwarc rodził się w Zwinogródce, gdzie ojciec jego był za dni swoich kowalem.
Pełski spojrzał na kuzynkę i nachyliwszy się ku niej, rzekł ze współczuciem:
- Boleję, kuzynko, nad fatalizmem, który zmusił ją żyć z ludźmi odmiennej sfery.
Lula westchnęła. O, niedobre, niedobre to było westchnienie; Lula wiedziała, że u tych ludzi odmiennej sfery znalazła pomoc, opiekę i serce, że przeto powinni być dla niej czymś więcej niż nowo poznany kuzynek, ale wstydziła się powiedzieć mu to i zamilkła trochę zła, a trochę rozżalona.
Tymczasem pani Wizbergowa poprosiła gości na herbatę. Lula pobiegła na chwilę do swego pokoju i siadłszy na łóżeczku zakryła twarz rękoma. Była w tej chwili myślą w pokoju Szwarca. "On tam pracuje - myślała - a tu mówią o nim jak o kimś obcym dla mnie; dlaczego ten powiedział, że on jest synem kowala?" Zdawało jej się, że krzywdzą Szwarca, ale i sama czuła doń jakby urazę za to, że był synem kowala.
Przy herbacie siadła obok swego kuzyna trochę zamyślona, trochę smutna, zwracając niespokojnie spojrzenia w stronę Augustynowicza, który od chwili swej złośliwej interwencji przejmował ją pewną obawą.
- Jakoś nieswoja jesteś, Lulu? - pytała pani Wizbergowa, przykładając rękę do jej rozpalonego czoła.
Malinka, która stała z imbrykiem w dłoni, nalewając pod światło herbatę, zatrzymała złotawy strumień i zwróciwszy głowę rzekła z uśmiechem:
- Lula zamyślona tylko. Budzę cię, Lulu, w kolorze czarnym, czy kochasz?
Hrabianka zrozumiała myśl Malinki, nie zmieszała się jednak.
- Czarny kolor to kolor smutku, w każdym razie to mój kolor.
- I piękny jak twoje słowo, kuzynko! - dodał Pełski.
Po herbacie siadła do fortepianu, a zza pulpitu widać było jej piękne czoło, oznaczone regularnymi brwiami. Grała jakiś smętny mazurek Szopena, a z twarzy jej nie schodziła tęsknota i niepokój.
Augustynowicz znał muzykę i z tonów odgadł stan duszy hrabianki, mimo to pomyślał:
- Tęskni, więc gra, a gra, bo kuzynek słucha.
Wracając do domu rozmyślał jednak dłużej o Luli i o Szwarcu, niżby po jego lekkomyślnej naturze należało się spodziewać.
- E, do szatana! co to będzie? co to będzie? - pomrukiwał z cicha.
Wśród tych rozmyślań wszedł do mieszkania. Szwarc jeszcze nie spał, siedział podparty na łokciach nad jakąś książką.
- Byłeś u pani Wizbergowej?
- Byłem.
Niecierpliwość w połączeniu z ciekawością drgała na twarzy Szwarca, widocznie chciał rozpytywać się o wieczór; ale rozmyśliwszy się, podparł znów głowę rękoma i jął czytać.
Nagle jednak rzucił książkę i przeszedł się parę razy po izbie.
- Byłeś tedy u pani Wizbergowej.
- Byłem.
- Ha!...
- No, co?
- Nic.
Siadł znów do książki.

[powrót] [rozdz.XV]