Henryk Sienkiewicz

"Niewola tatarska"

ROZDZIAŁ V

...Wóz skrzypiał pode mną i wiatr obwiewał mnie świeży a chłodny. Otwieram oczy - Kizlich nie widzę: step jedno, step jako morze. Więc przymknąłem powieki myśląc, że sen mi jasłeczka jakoweś wyprawuje. Spojrzę znowu: twarz starą Chimka, marszałka Tworzyańskich, przy sobie widzę, a za nim luzaków kilku. Ten zasię mówi: "Bogu niech będzie chwała, jużeś nam waćpan oprzytomniał." Pytam: - "Gdzie jadę?" - "Do Rzeczypospolitej". - "Wolny-m jest?" - "Wolny." - "Kto mnie wykupił?" - "Panienka." - Gdy rzekł "panienka", tedy coś, jakby ogromne płakanie, porwało mi się z piersi, ręce wyciągnąłem, omdlałem.
Wóz skrzypiał pode mną. Gdym oprzytomniał dzień później wszystko mi Chimek powiadał. Ob. J. W. Tworzyański na lepszy już świat z tego lichego się przeniósł, a Marysia dziedziczką jego zostawszy przy wuju swym prałacie mieszkała. Tam ich wieść o mej niedoli i mękach doszła, tam ona wujowi do nóg padłszy afekt ku mnie wyznała i z wolą jego od Sulejmanowej mnie mocy wykupiła.

* * *

Chimek Chana już w Kizlich nie zastał, któren gdy zaraza przeszła, do miasta zwanego Eupatoria wyjechał, a Sulejman, za umarłego mnie mając, za trzysta czerwonych złotych, co ze mnie zostało, odprzedał.
Chimek też myślał, że raczej umarłego dowiezie, bo przez dwie niedziele o Bożym świecie nie wiedziałem, ale przecie Bóg mi życie powrócił.
Co wszystko słysząc i wyrozumiawszy, że za przyczyną dzieweczki mojej z niewoli pogańskiej zostałem wykupiony, rzewnie płakałem i takie sobie w duszy śluby czyniłem, aby dzieweczkę oną miłosierną miłować i strzec po wiek żywota mego. I teraz mi się zdało, jakoby mój pobyt w Krymie i niewola u Sulejmana, i wycierpiane męki snem były. Tak to Opatrzność sprawy świata tego urządza, iż in tempore wszystko mija, a jedno in memoria zostaje, z tą wszelako odmianą, iż im sroższe były przygody, tym o nich wspominać milej. A w ten sposób nie tylko acti labores, ale i dolores iucundi się stają. Że zaś człeka stanu rycerskiego Bóg czasem ciężko dojmie, to mu i sił doda, a jeśli życia pozbawi, to i tak nagrodzi. Mnie zaś anioła wybawiciela w Marysi mojej zesłał i pohańbić mi się w próbach nie pozwolił...
Jedno gdym się w nocy budził albo ranek zaświtał, ocuciwszy się ze spania powtarzałem sobie, że do ojczyzny jadę i Marysię widzieć będę. Co myśląc na koń zaraz chciałem siadać, ale Chimek nie pozwalał, ile że siły żadnej jeszcze we mnie nie było. Leżałem tedy na wznak na wozie jakby wór jaki - i tak dojechaliśmy do Mohylnej. Tam, gdy mnie starzy towarzysze ujrzeli, sypnęli się ku mnie, jakby pszczoły z ula, wołając: "Wiemy o tobie, wiemy! wiemy! witaj, towarzyszu miły!" - i patrząc na nogi moje, na których węgielki gęsto osiadły, łzami się zalewali, a jeden drugiemu powtarzał: "Czołem przed nim, bo ten jest rycerz między nami najprawdziwszy!" Potem zasię zaczęli mnie dawać, co który miał albo z łupów zdobył: więc bachmaty z rzędami, namioty jedwabne, cekiny włoskie i tureckie, tyftyki, olstra, handziary bogate, naczynia srebrne albo zgoła złote, błamy sobole, a inny turkusów garść lub rubinów, a inny zapięcia diamentowe, tak że na kilka tysięcy czerwonych złotych skarbów mi zsypali, które na pięć wozów trzeba było zabierać. Co czynili z dobrego serca, ale tym łacniej, iż na wojnę właśnie szli, na Kozaków, Łoboda bowiem i Nalewajko poczęli rozruch na Ukrainie, za który Żółkiewski ich gromił. Potem jechaliśmy dalej. Często różne oddziały wojska nas spotykały, a niektórzy żołnierze zbliżając się pytali: "Kogo wieziecie?" Na co Chimek odpowiadał: "Ślachcica w niewoli poszczerbionego." Po których słowach nie tylko każdy zostawiał nas w spokoju, ale jeszcze, czym kto mógł, darzył. Spotkał też nas za Kijowem i sam Żółkiewski, który pochód na Perejasław symulując, przez Dniepr się przeprawić pragnął. Usłyszawszy ów wojownik sławny, co mnie w niewoli spotkało, rzekł: "Mniejszych starostwami nagradzają, o czym do króla jegomości pisać będę." I pierścień mnie kosztowny podarował, który dotąd na palcu noszę. Serce mi też rosło na widok jego wojsk, te bowiem lubo nieliczne i ustawicznie pogonią znużone, tak były sprawne i ochocze, że w żadnej bitwie nieprzyjaciel pola im dotrzymać nie mógł...
Patrząc na tych ludzi poczerniałych od wiatru, którzy sypiali na murawie stepowej, nie jadali po dwa i trzy dni, nie zrzucali nawet i na noc pancerzy, rany prochem zasypywali, a przecież fantazją mieli bohaterską, uczyłem się pokory i myślałem: Niesłusznie bym się w pychę wzbijał i o zasługach moich wiele mniemał, gdy ci w trudach takowych nic sobie z nich nie robią i jeszcze śpiewają weseli, jakoby nie rozumiejąc, iż są bohaterami. O! jakże mnie żal było, że nie mogłem na konia sieść ani pancerza i kopii dźwigać, ani z nimi jeździć, ale jeszcze sobie węgielki ze skóry obłupywać musiałem. Rozkoszy też wielkie były wonczas na Ukrainie dla wszelkiej duszy rycerskiej. Co noc było widać łuny, a słychać surmy bojowe. Żółkiewski jako orzeł z panem Potockim, wojewodą kamienieckim, po stepach krążył, Rożyński kniaź koło Pawołoczy gromił, Jazłowiecki harce zwodził. Nalewajko, Łoboda i Sasko z czernią, jako wilcy, pomykali jarami. Raz mnie też czerń pijana winem mołdawskim opadła. Tym po staremu Chimek rzekł, iż ślachcica poszczerbionego wiezie, oni zaś iskier wielkie mnóstwo, aby mnie w nocy poznać, poczęli krzesać i do Kremskiego mnie zawiedli. Tam, gdy łuczywo rozpalili, poznał mnie jeden Kozak esauł, któren ze mną w Krymie był i na Czaczuk-bairon został uwolniony. Począł tedy krzyczeć: "Pane! pane!" a potem: "Świętego to Lacha wiozą!" i do nóg moich przypadł, gdy zaś Kremskiemu opowiedział, jako im w niewoli pomagałem, inni też z czapkami do mnie przyśli, których zaraz zgromiłem, iż w posłuszeństwie Rzeczypospolitej nie trwają. Kremski zaś nie tylko że gardła mi nie odjął ani też nic mi nie zabrał, ale jeszcze obdarzywszy strażę mi dodał. Tak to w mężu wojennym nieprzyjaciel nawet rany i męstwo uczcić potrafi, za co wreszcie Bóg pewno Kremskiego zbawieniem wynagrodził, który też nie był takim Rzplitej nieprzyjacielem, za jakiego go mieli...
Na całej Ukrainie ba! w całej Rzplitej wrzało jakby w ulu i dużo klęsk Bóg na ziemie nasze spuścił, ile że przy wojnie szła i piekielnica zaraza. Gdy animus innymi sprawami był zajęty, mało kto na nią zważał; ale ja ją własnymi oczyma z wozu oglądałem. Szła ta zaraza nie ławą, ale jako i w Krymie miejscami ludzi napadając, pojedyncze miasteczka, wsie i osady zabierała. Byli też tu i ówdzie burmistrze powietrzni mianowani, a po osadach kupy się gnoju paliły, dymiąc smrodliwie i obficie, którego zapachu zaraza znieść nie może. Nocami parobcy smolni pilnowali onych kup, by nie zgasły. Lud w przewidywaniu klęsk procesje czynił, na których chorągwie z trupimi głowami bywały noszone. Bóg przy tym ślepotę jakowąś na ludzi spuścił, bo i zgody między możnymi nie było, którzy miasto na koń siadać, jako po prostu i ućciwie można było czynić, sejmy sprawami swymi mącili. Nieprzyjaciel gromadził się na granicach, a siły były dziwnie rozstrzelone; w czym zawsze było nieszczęście nasze, bo gdyby wszystka szlachta i możni do boju zgodnie się zerwali, tedyby orbis terrarum przed nami zadrżeć musiał. Co mówię dlatego, że nie masz żołnierzy, którzy by kopijnikom naszym opór dać mogli, a jakom widział potem i janczarów tureckich, i piechotę szkocką, i szwedzką rajtarią przez nich łamaną, tak twierdzę, iż przyrodzenie hojniej nas w wojenną sposobność niżeli innych opatrzyło. My jednak stawiamy tysiąc ludzi gdzie inni stawiają dziesięćkroć.
Czemu się zaś tak dzieje, tego arkanów chyba w woli Bożej szukać trzeba, gdyż każdemu łatwiejszym się powinno wydawać na koń sieść, niż zawieruchy językiem czynić. I chwała stąd większa, i zabłąkanie animi mniejsze, i zasługa doskonalsza, i zbawienie pewniejsze.
Człowiek przechodzi jako podróżny po świecie, więc o siebie nie powinien dbać, jedno o Rzeczpospolitą, która jest i ma być nieustającą. Amen!

[powrót] [rozdz.VI]