Henryk Sienkiewicz
"Ongi i dziś"
Liczne posiłki ciągnące na pomoc Krzyżakom od króla węgierskiego Zygmunta i z dalszych ziem niemieckich nie zdążyły na walną rozprawę pod Grunwaldem. Ale właśnie dzięki temu zakon, mimo niesłychanego pogromu, zdołał jeszcze zebrać wcale poważne siły do rozpaczliwej obrony przeciw zwycięskim Polakom. Nauczony jednak doświadczeniem, nie chciał stawić wszystkiego na jedną kartę w wielkiej bitwie z rycerstwem polskim. Biegły niemiecki wódz, znany z okrucieństw Michał Kochmeister, wójt Nowej Marchii, wolał zaprawiać do wojny przybyłych gości przy oblężeniu zamków i zameczków polskich nie opatrzonych dostateczną załogą lub podnosić ich ducha w małych utarczkach, zwłaszcza w takich, w których nie brały udziału chorągwie rycerskie, jeno złożone z mieszczan i wieśniaków mieszane drużyny, które w owych czasach nazywano "tańszym ludem".
A czynił to przezorny Kochmeister nie dlatego, aby nie marzy o wielkiej bitwie, ale rozumiał, że bitwa ta musi być zwycięską, gdyż inaczej, gdyby nowa próba nową tylko klęskę miała sprowadzić, upadnie całkiem duch w rycerskich gościach i zbudzi się w nich żądza rychłego powrotu do domowych pieleszy. Owoż podczas oblężenia Tucholi doszły do obozu krzyżackiego wieści, że w Koronowie stoją jakieś zaciągi królewskie, wśród których nie masz pogromców spod Grunwaldu, tylko właśnie "lud tańszy", przeważnie pieszy, niezbyt liczny i niezbyt z wojną obyty.
Uśmiechnęło się Kochmeistrowi łatwe zwycięstwo, więc zostawiwszy niewielki zastęp pod Tucholą, aby utrzymać na wodzy tamtejszą załogę, ruszył z całą siłą pod Koronowo. Szli z nim słynni w świecie zapaśnicy z cesarskiego dworu, szli Niemcy ze Śląska, szli Sasi, Bawarowie, Turyngowie, Frankowie i Szwaby, nie licząc gości z dalszych jeszcze krajów - rycerstwo świetne, od stóp do głów w stalowe i srebrzyste zbroje zakute, żądne boju i sławy, śmiercią gardzące. Wszystko zdawało się sprzyjać wyprawie. Przednie straże niemieckie pochwyciły na grząskich błotach dwóch szlachty, którzy potwierdzili, że nie ma pod Koronowem walnych hufców królewskich i tym większą napełnili Kochmeistra wiarą w zwycięstwo.
Krzyżacy, rozumiejąc, że brańcy prawdę przed nimi zeznali, przyspieszyli pochód i rankiem w październiku, w dzień świętego Gereona1, 1410 r. stanęli pod miastem, a przypuszczając, że im wśród jego ulic walczyć przyjdzie, pozsiadali z koni i zostawiwszy je pachołkom, gotowali się pieszo uderzyć na nieprzyjaciół.
Lecz nie całkiem zdołali zaskoczyć Polaków, którzy lubo nierychło spostrzegli wojska zakonne, mieli wszelako dość czasu, by skoczyć hurmem do klasztoru, w pobliżu nad rzeką Brdą położonego, tam przywdziać zbroje, siąść na koń i sprawi szyki bojowe.
Ujrzawszy to Krzyżacy poniechali zdobycia miasta i co prędzej wrócili do koni - tak że po krótkim czasie stanęły naprzeciw siebie dwa potężne, żelazne zastępy.
Hufce niemieckie płonęły żądzą boju, lecz w okrutnym Kochmeistrze upadło serce na widok polskich chorągwi, zmiarkował bowiem zbyt późno, że pojmani na błotach szlachcice zwiedli go chytrze, że nie mieszaną drużynę ma przed sobą, ale straszliwe "przedchorągiewne" rycerstwo spod Grunwaldu. Poznał ich z dala po olbrzymich koniach, po zbrojach, po znakach na tarczach, po rodowych "zawołaniach", które rozlegały się jak grzmoty wśród szyków - i zadrżał. Nie o własne życie mu chodziło, gdyż serce kipiało mu dziką odwagą, ale zadrżał na myśl, co się stanie, jeśli nowa klęska przygniecie zakon i jeśli ci świeżo przybyli "goście" z Zachodu, którzy nie zaznali jeszcze siły polskiego ramienia, rozniosą wieść po świecie, że oprzeć się jej niepodobna... Posiłki przestaną wówczas napływać z Niemiec, a z zakonu wyciekną resztki krwi.
I przerażony tą myślą Kochmeister, lubo wojska jego przewyższały liczbą polskie zastępy, postanowił bitwy nie przyjmować.
Więc po chwili trąby niemieckie dały znak do odwrotu, wojska zaś, zastawiwszy się od Polaków wozami, poczęły się cofać pośpiesznie.
A Polaków ogarnęło zdumienie: "Jakoż jest?", mówili między sobą: "Sami k'nam przyszli, a teraz tyły podają? Zaprawdę jest w tym jakowyś podryw, który udaremnim następując na nich bez zwłoki."
Tak mówiąc ruszyli naprzód i rozpoczął się pościg, który wkrótce okazał się zgubnym dla Krzyżaków. Nie mieli już oni owych przesławnych, na wagę niemal złota opłacanych łuczników angielskich, którzy legli prawie wszyscy pod Grunwaldem. Natomiast w wojsku królewskim był prawie cały oddział Mazowszan puszczańskich od dziecka do łuku przywykłych. Ci wysuwając się naprzód razili konie pod rycerstwem i samych rycerzy; gdy chciano na nich uderzyć, cofali się szybko, a na ich miejsce występowała gotowa do boju konnica. Lecz wówczas Kochmeister znów nakazywał odwrót i zgubny dla Niemców pościg rozpoczynał się w dalszym ciągu.
Aż wreszcie opadli swego wodza co najprzedniejsi rycerze niemieccy i poczęli mu gorzkimi słowy przyganiać, że hańbi ich i gubi i że nie po to z dalekich krajów przybyli, aby przed Polakami uciekać, jeno dlatego, by w równym boju się z nimi potykać i sławę, choćby za cenę życia, pozyskać.
Więc Kochmeister widząc, że na nic dalsza ucieczka i że łucznicy królewscy bez bitwy mu wojsko wytracą, zatrzymał się we wsi Łącko i stanąwszy na wysokim wzgórzu postanowił stawić czoło Polakom. Lecz owi, widząc przed sobą stromą wyniosłość, a pewni już, że im się nieprzyjaciel nie wymknie, obeszli ją dookoła i zajechawszy od strony najmniej pochyłej, poczęli z wielką radością ustawiać się do walnej rozprawy.
Ale zanim rozpoczęła się bitwa, przybył przed szyki polskie herold z oznajmieniem, że Konradus Nyempcz, rycerz cesarza Zygmunta, sławny ze zwycięstw w licznych bitwach i turniejach, wyzywa na pojedynek rycerski każdego z polskich rycerzy, który by ośmielił się z nim zmierzyć. Na to z szeregów wyjechał natychmiast Jaśko ze Szczytów, herbu Doliwa2, i podjąwszy ostrzem kopii rzuconą rękawicę ruszył między dwa wojska. Wyskoczył ku niemu Nyempcz z wielkim pośpiechem i zderzyli się na środku pustego pola jak dwie burze, które z przeciwnych stron nadciągną. Lecz dzień zapowiedział się złą wróżbą dla Niemców, gdyż zwalił Jaśko z konia od razu cesarskiego rycerza - i pojman jest przesławny Konrad Nyempcz w obliczu obu wojsk.
Za czym wielu Polaków i Niemców chciało się potykać o konie, o zbroje albo też na śmierć lub niewolę, lecz już nie byłona to czasu, gdyż serca zakipiały takim warem po obu stronach, że nie czekając już dłużej ruszyły na siebie żelazne ławy i zwarły się w śmiertelnych zapasach.
"Z obu stron - pisze kronikarz3 - równe męstwo i równa zawziętość przeciągnęły bój do kilku godzin - i długi czas wątpliwy był los bitwy, gdy jednaki dobór rycerstwa, jednaki upór i jednaka sprawność bojowa przechylały to na tę, to na ową stronę zwycięstwo." Rozgorzała bitwa tak zapalczywa, jakiej nie pamiętano od początku wielkiej wojny. Groźni i słynni wśród rycerstwa całego świata "przedchorągiewni" rycerze polscy: Toporczykowie, Powałowie, Sulimczycy, Nałęcze, Oksze, Półkozice, godnych znaleźli siebie "sąpierzy" w niemieckich Herdwardtach, Reidburgach, Trukleszach i Elkingerach. Po skruszeniu ogromnych "drzew", jak wówczas zwano kopie rycerskie, bito się na miecze i oksze. Krew z ran ludzkich i końskich spływała obficie na ziemię; coraz większa liczba poległych zaścielała krwawe pobojowisko. Ciężkie podkowy rumaków miażdżyły piersi i głowy rycerskie: ziewały ostatnim tchem na krwawym polu sczerniałe usta, gasły orle, młodzieńcze oczy, śmierć powłóczyła bladością oblicza, stratowana ziemia odzywała się jednym jękiem.
Lecz bój trwał dalej: biły obuchy, dźwięczały miecze i tarcze, a wrzawa bojowa i okrzyki "zawołań" rodowych głuszyły ów jęk przyziemny. Wieśniakom z Łącka, którzy spoglądali z wysokich drzew na bitwę, wydało się, że widzą walczących z sobą olbrzymów.
Łoskot starcia rozlegał się na całą okolicę. Szał bojowy ogarniał dusze, rozgorzały oczy i serca jak pochodnie, ramiona zamieniły się w pioruny i bój trwał dalej.
Parły na się wzajem dwie ławy tak uporczywie, że w końcu uczynił się ścisk straszliwy. W tym ścisku pomieszały się konie, tarcze, zbroje. Tu i ówdzie nie dość już było miejsca na rozmach miecza lub toporu, więc chwytano się za ramiona, wbijano sobie w piersi i w gardła krótkie mizerykordie, bito się złamkami i rękojeściami mieczów. Tysiące zaległy już pole; ochrypłe gardła zamilkły - lecz bój trwał ciągle, straszny jak płomień, ponury jak śmierć.
Aż wreszcie zbrakło oddechu w piersiach ludziom i koniom. Bitwa poczęła mdleć, albowiem omdlały ręce i zdrętwiały ramiona. "Wówczas stało się - mówi kronikarz - że jakby za wzajemną zgodą przerwano bój i oba wojska wykrzyknęły, aby chwilowy uczynić rozejm." Jakoż za znakiem trąb rozjechały się wrogie zastępy na parę stajań, każdy ku swoim wozom. Tam rycerze zsiadłszy z koni pozdejmowali potrzaskane zbroje i nastała chwila spoczynku.
Lecz wkrótce całe ich gromady pospieszyły z obu stron na pobojowisko, aby oglądać własne czyny i nieść ratunek swoim rannym. Tam zbliżywszy się Niemcy i Polacy poczęli przypatrywać się sobie wzajem, potem podziwiać się, potem podchodzić jeszcze bliżej, aż wreszcie z jednej i z drugiej strony wyciągnęły się ku sobie, prawie mimo woli, drżące jeszcze z wysiłku prawice.
- Cześć Niemce, waszemu męstwu! - huknęli polscy rycerze.
- Cześć wam! - odpowiedzieli Niemcy. - Lwie serca biją wam w piersiach i nie znajdziecie równych w chrześcijaństwie.
- Naleźliśmy równych, potykając się z wami.
- Chwała wam!
- Chwała i wam!
Tak wysławiwszy się z obu stron, poczęli szukać rannych, zbierać ich, cucić i oddawać przyjaciołom i krewnym. A gdy pachołkowie odwieźli rannych i omdlałych do dwu obozowisk, rycerze pozostali jeszcze, by dalej świadczyć sobie usługi - i nuż poznawać się: "Tyś walczył ze mną!" - "Ja z tobą"..., nuż ściskać się, obwiązywać co lżejsze rany, obcierać jedni drugim pot i kurzawę. Posłano po konie zdobyczne, by oddać je sobie wzajemnie, a potem po jadło i wino. "Rzekłbyś - mówi kronikarz - dwa bratnie wojska się zeszły, które łączy przyjaźń i miłość..."
Aż trąby przerwały nagle biesiadę dając znać, że rozejm skończony. Rycerze zamienili ostatnie uściski, po czym rozbiegli się ku wozom. Tam, gdy giermkowie podociągali im rzemienie na zbrojach i pozamykali im głowy w hełmy stalowe, siedli znów na koń i ruszyli do nowej bitwy. Bój rozgorzał tym razem jeszcze straszliwiej, albowiem każda strona usiłowała dowieść, że godna jest pochwał przeciwników. I trwała mordercza rzeź, póki znów nie zabrakło piersiom oddechu, ramionom siły, a po rzezi nastąpił drugi wypoczynek - i nowa schadzka na pobojowisku, nowe okrzyki na cześć wzajemną, nowy ratunek i nowe dowody przyjaźni.
Aż dopiero w trzecim spotkaniu, gdy po długich straszliwych wysiłkach potężny Jaśko Naszan Toporczyk zwalił wraz z koniem chorążego i zdobył dwupolną krzyżacką chorągiew - pękła ściana niemiecka, rozszczepiły się zastępy i poczęły cofać się bezładnymi kupami z pola. Lecz niepohamowany zapęd "przedchorągiewnych" rozbił owe kupy i bitwa zmieniła się dla Niemców w klęskę straszliwą.
Legli po większej części dzielni "goście" zakonni, przybyli z dalekich niemieckich krajów; osiem tysięcy Sasów, Bawarów, Szwabów i Nadreńców zaległo pole. Pojman wódz główny, Kochmeister, pojman Nyempcz i Konrad Elkinger i Truklesz i Lebel i Baltazar i wielu baronów i grafów; wzięto wozy, namioty, dostatki, konie, a krwawy pościg trwał dopóty, dopóki noc nie powlokła ciemnością ziemi.
I tak skończyła się ta krwawa bitwa pod Koronowem, o której kronikarz powiada, że pod względem chwały rycerskiej, uporu i dzielności obu wojsk przewyższała nawet grunwaldzką4.
Zwycięskie rycerstwo polskie przywiodło jeńców do Inowrocławia przed majestat króla Władysława Jagiełły, który nie jako niewolników, ale jako miłych gości ich przyjął, w strapieniu pocieszył, hojnie obdarzył i do domów bez okupu wrócić pozwolił5.
Lecz przed tym wyprawił dla nich jeszcze ucztę wspaniałą, na której znów zwycięscy zwyciężonych, a zwyciężeni zwycięzców męstwo i chwałę pod niebo wynosili.
Oto jak ongi w średnich wiekach, które dziś za wieki mroku, okrucieństwa i barbarzyństwa poczytujemy, walczyli ze sobą pod Koronowem Niemcy i Polacy...
* * *
Dziś walka ma inne oblicze.
Pierwodruk w numerze noworocznym "Kuriera Warszawskiego", 1910.