Henryk Sienkiewicz

"Przez stepy"

ROZDZIAŁ III

Świtaniem dnia następnego przeszliśmy szczęśliwie Cedar i wjechali na równy, przestronny step ciągnący się między tą rzeką a Winnebago, skręcając nieznacznie ku południowi, aby zbliżyć się do pasma lasów zalegających dolną granicę Iowy. Lilian od rana nie śmiała mi w oczy spojrzeć. Widziałem, że była zamyślona; zdawało się, że się czegoś wstydzi lub czymś martwi; a cóż tam przecie za grzech popełniliśmy wczoraj! Nie schodziła prawie zupełnie z wozu. Ciotka Attkins i ciotka Grosvenor myśląc, że jest chora, otoczyły ją pieszczotami i staraniem. Ja tylko jeden wiedziałem, co się to znaczy i że to ani słabość, ani udręczenie sumienia, ale to walka istoty niewinnej z tym przeczuciem, że jakaś siła nowa a nieznana porwie ją i poniesie jako liść gdzieś daleko. To było jasnowidzenie, że już nie ma rady i że prędzej czy później przyjdzie osłabnąć i oddać się na wolę tej siły, i zapomnieć o wszystkim, i tylko kochać.
Dusza czysta ociąga się i boi na progu miłości, ale czując, że go przestąpi, słabnie. Lilian więc była jakoby snem zmorzona; mnie zaś, gdym wyrozumiał to wszystko, radość tamowała prawie dech w piersiach. Nie wiem, czy było poczciwe to uczucie, ale gdym rankiem przelatywał koło jej woza, widząc ją taką złamaną niczym kwiat, czułem coś takiego, co czuje drapieżny ptak, gdy pozna, że mu już gołąb nie uciecze. A przecie temu gołąbkowi nie zrobiłbym krzywdy za żadne skarby świata, bo zarazem miałem w sercu litość ogromną. Dziwna rzecz jednak: mimo najsłodszych uczuć dla Lilian przeszedł nam dzień ten cały jakby we wzajemnej urazie, a przynajmniej w zakłopotaniu wielkim. Łamałem sobie głowę, w jaki sposób można by choć na chwilę być z Lilian sam na sam, i nie umiałem nic znaleźć. Na szczęście przyszła mi w pomoc ciotka Attkins oświadczając, że maleńka potrzebuje więcej ruchu i że siedzenie w zadusznym wozie szkodzi jej zdrowiu. Wpadłem na myśl, że powinna jeździć konno i kazałem Simpsonowi osiodłać dla niej konia, a choć nie było w taborze siodeł damskich, jedna z takich meksykańskich kulbak o wysokiej kuli, jakich powszechnie używają na pograniczach pustyń kobiety, służyć mogła wybornie. Zabroniłem Lilian oddalać się od karawany tak, aby ją miała tracić z oczu. Zabłąkać się w jednostajnym stepie było dość trudno, bo ludzie, których wysłałem za zwierzyną, krążyli w znacznej odległości na wszystkie strony od taboru; zawsze więc można było kogoś z nich spotkać. Ze strony Indian nie groziło także żadne niebezpieczeństwo, ta bowiem część stepu aż do Winnebago nawiedzana bywała tylko przez Pawnisów, tylko w czasie wielkich łowów, które nie były się jeszcze rozpoczęły. Za to południowy leśny szlak obfitował w zwierzynę nie tylko trawożerną, ostrożność więc nie była zbyteczna. Prawdę rzekłszy sądziłem, że Lilian będzie się trzymała dla bezpieczeństwa mego boku, co by nam pozwoliło być dosyć często sam na sam, zwykle bowiem wysuwałem się w czasie pochodu daleko naprzód, mając przed sobą tylko dwóch przewodników Metysów - za sobą cały tabor. Jakoż tak się stało i pierwszego zaraz dnia czułem się prawdziwie i niewypowiedzianie szczęśliwy, widząc słodką moją amazonkę, nadbiegającą lekkim galopem od strony taboru. Ruch konia rozwiązał jej włosy, zatarg zaś z sukienką, cokolwiek do konnej jazdy przykrótką, umalował jej twarz ślicznym zakłopotaniem. Zbliżywszy się cała była jakby róża, bo wiedziała, że idzie w sidła zastawione przeze mnie na to, byśmy byli tylko we dwoje, a wiedząc o tym jednak szła, choć spłoniona i niby nie chcąca, i niby udająca, że się na niczym nie poznaje. Mnie zaś serce biło jakby żakowi i gdy konie nasze zrównały się, zły byłem na siebie, bo nie wiedziałem, co mówić. Ale, prawdę rzekłszy, jechał między nami albo raczej leciał nad nami ktoś trzeci, jakby anioł, a była to miłość. I zaraz takie słodkie, a mocne chęci poczęły iść z nas ku sobie, żem się przez siłę jakąś niewidzialną party pochylił ku Lilian, niby dla poprawienia czegoś w grzywie jej konia, a tymczasem usta przycisnąłem do ręki jej, opartej na kuli od siodła. Szczęście jakieś nieznane i niewypowiedziane, większe i mocniejsze od wszystkich rozkoszy, jakich doznałem w życiu, rozeszło się po kościach moich. Potem tę małą dłoń przycisnąłem do serca i począłem mówić do Lilian, że gdyby mi Bóg darował właśnie wszystkie królestwa na ziemi i wszystkie skarby na świecie, to już bym nie oddał za nic jednego zwitka jej włosów, bo mnie zabrała z duszą i ciałem na zawsze.
- Lilian! Lilian! - mówiłem dalej - nie opuszczę cię nigdy i pójdę za tobą przez góry i pustynię, i stopy twoje będę całował, i modlił się do ciebie, tylko mnie kochaj trochę, tylko mi powiedz, że coś znaczę w twoim sercu.
A tak mówiąc myślałem, że mi się pierś rozpęknie, gdy zaś ona w pomieszaniu najwyższym poczęła powtarzać:
- O Ralf! ty wiesz dobrze! ty wiesz wszystko! - to właśnie nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać, czy uciekać, czy zostać, i jak dziś zbawienia pragnę, takem się wówczas czuł zbawiony, bo mi już niczego w świecie nie brakło.
Odtąd o ile moje zajęcia dowódcy pozwalały, byliśmy ciągle ze sobą. A zajęcia te zmniejszały się aż do Missouri codziennie. Żadnemu może taborowi nie wiodło się tak pomyślnie jak nam przez pierwsze miesiące podróży. Ludzie i zwierzęta przywykli do ordynku i nabierali wprawy podróżniczej; mogłem więc mniej ich doglądać, a ufność, jaką pokładali we mnie, utrzymywała doskonałe usposobienie w obozie. Przy tym dostatek żywności i piękna pogoda wiosenna budziły wesołość i wzmacniały zdrowie. Przekonywałem się codziennie, że śmiały pomysł mój prowadzenia karawany nie zwykłą drogą na St. Louis i Kanzas, ale na Iowę i Nebraskę był doskonały. Tam upał dokuczał już nieznośny i w niezdrowym międzyrzeczu Missisipi i Missouri febry i inne choroby przerzedzały szeregi wędrowców, tu klimat zimniejszy zmniejszał słabości i trudy.
Wprawdzie droga na St. Louis była w początkowej swej części bezpieczniejsza od Indian, ale tabor mój, złożony z dwustu trzydziestu ludzi, dobrze zaopatrzonych w broń i gotowych do walki, nie potrzebował się obawiać zwłaszcza pokoleń zamieszkujących Iowę, które częściej spotykając białych i częściej doświadczywszy ich dłoni, nie śmiały się rzucać na liczniejsze gromady. Należało tylko strzec się tak zwanych "stampeadów", czyli nocnych napadów na muły i konie - porwanie bowiem zwierząt pociągowych stawia karawanę na pustyni w strasznym położeniu. Ale od tego była pilność i doświadczenie strażników, których większa część na równi ze mną była doskonale obznajmiona z przebiegami indyjskimi.
Raz więc zaprowadziwszy porządek pochodowy i przyzwyczaiwszy do niego ludzi, miałem we dnie bez porównania mniej niż z początku do roboty i mogłem więcej czasu poświęcić uczuciom, które owładnęły mym sercem. Wieczorami szedłem spać z myślą: jutro zobaczę Lilian; rankiem mówiłem sobie: dziś zobaczę Lilian - i co dzień byłem szczęśliwszy i co dzień więcej rozkochany. W karawanie poczęli się ludzie z wolna na tym spostrzegać; ale nikt mi nie brał za złe, oboje bowiem z Lilian posiadaliśmy bowiem wielką życzliwość tych ludzi. Raz stary Smith, przejeżdżając koło nas zawołał: "God bless you captain and you Lilian!" (Boże błogosław cię, kapitanie, i ciebie, Lilian) - a to połączenie naszych imion szczęśliwiło nas na cały dzień. Ciotka Grosvenor i ciotka Attkins często szeptały coś teraz do ucha Lilian, od czego dziewczyna płoniła się jak zorza, nigdy jednak nie chciała mi powiedzieć, co by to było. Henry Simpson tylko poglądał na nas jakoś ponuro, może tam i knował co w duszy, alem nie zważał na to.
Rankiem codziennie o czwartej byłem już jak zwykle na czele taboru; przede mną przewodnicy, na jakie półtora tysiąca kroków, śpiewali pieśni, których wyuczyły ich matki Indianki; za mną w takiejże odległości ciągnął tabor, jakby biała wstęga na stepie - i co to za cudowna chwila następowała w dniu, gdy bywało, około szóstej rano, usłyszę nagle za sobą łopot koński i patrzę: zbliża się źrenica mojej duszy, moja dziewczynka ukochana, a powiew ranny niesie za nią włosy, które to niby rozwiązały się od ruchu, ale które umyślnie były źle wiązane, bo mała psotnica wiedziała, że ślicznie jej tak, że tak ją lubię i że gdy wiatr rzuci na mnie warkoczem, to go do ust przyciskam. Jam udawał, że się na tym nie poznaję i w tym słodkim oczekiwaniu zaczynał się nam ranek. Wyuczyłem ją po polsku wyrazu: dzień dobry - i gdym ją słyszał wymawiającą w miłym duszy dźwięku to słowo, wydawała mi się jeszcze droższą, a wspomnienia kraju, rodziny i lat ubiegłych, i tego, co było, i tego, co przeszło, przelatywały właśnie jakoby mewy ocean pustynię - i nieraz chciało mi się ryknąć, ale żem się wstydził, więc tylko powiekami trzymałem łzy, co miały się wylać. Ona zaś widząc, że mimo łez całe się serce we mnie rozpływa, powtarzała jakoby szpaczek wyuczony: "dzień dobry! dzień dobry! dzień dobry!" I jakże tu nie miałem kochać nad wszystko tego mojego szpaczka? Potem uczyłem ją innych wyrazów, a gdy swoje angielskie usteczka do naszych trudnych układała dźwięków i gdym się śmiał z mylnego wymawiania, wtedy jak dziecko wysuwała buzię naprzód, udając, że się gniewa i dąsa. Nie gniewaliśmy się jednak nigdy i raz jeden tylko przeleciała między nami chmurka. Pewnego poranku udałem, że chcę zapiąć sprzączkę u jej strzemienia, a naprawdę lampart-ułan obudził się we mnie i zacząłem całować jej nóżkę, a raczej biedny, podarty już w pustyni trzewiczek, którego nie oddałbym jednak za żaden tron na ziemi. Wtedy ona, tuląc nóżkę do konia i powtarzając: "nie, Ralf! nie! nie!", skoczyła w bok i chociażem potem przepraszał i uspokajał, nie chciała zbliżyć się do mnie. Nie wróciła jednak do taboru bojąc się, że zanadto mnie zmartwi; ja też udałem żal sto razy większy, niżem czuł w istocie, i pogrążywszy się w milczeniu jechałem, jakby już wszystko skończyło się dla mnie na świecie. Wiedziałem, że litość się w niej poruszy, jakoż i tak się stało, albowiem wkrótce zaniepokojona moim milczeniem zaczęła z boków zajeżdżać i tak mi w oczy zaglądać, jak dziecko, co się chce przekonać, czy się matka jeszcze gniewa - a ja, choć chciałem zachować twarz chmurną, musiałem ją odwracać, aby się nie roześmiać głośno. Ale to jeden tylko raz tak było. Zwykle weseliliśmy byli jak wiewiórki stepowe, a czasem, Boże odpuść! ja, dowódca całego tego taboru, stawałem się przy niej dzieckiem. Nieraz, gdyśmy jechali koło siebie spokojnie, nagle zwracałem się ku niej mówiąc, że mam jej coś ważnego i nowego powiedzieć, a gdy nadstawiała ciekawie uszko, szeptałem w nie: "kocham!" Więc potem ona również odszeptywała mi do ucha z uśmiechem i rumieńcem: "also!", co znaczyło: także - i takieśmy sobie tajemnice powierzali na pustyni, gdzie nas tylko chyba wiatr mógł słyszeć!
I w ten sposób mknął dzień za dniem tak szybko, że mi się zdawało, iż ranek stykał się z wieczorem jak dwa ogniwa w łańcuchu. Niekiedy wypadek jaki podróży mącił takową lubą jednostajność. Pewnej niedzieli Metys Wichita schwytał na lasso antylopę z wielkiego gatunku zwanego w stepach: "dick", a przy niej młode. Darowałem je Lilian, ona zaś uczyniła mu obróżkę z dzwonkiem odjętym mułowi. Nadaliśmy kózce imię: Katty. Po tygodniu oswoiła się i jadła z rąk naszych. Bywało tak, że w czasie pochodu ja jechałem z jednej strony Lilian, a z drugiej biegła Katty, ustawicznie podnosząc do góry swoje wielkie czarne oczy i bekiem prosząc o pogłaskanie.
Za Winnebago wpłynęliśmy na step równy jak stół, przestronny, bujny, dziewiczy. Przewodnicy ginęli nam chwilami z oczu w trawach i ościeńcach, nasze zaś konie brodziły jakoby w fali. Pokazywałem Lilian ten świat dla niej nie znany zupełnie, a gdy zachwycała się jego pięknościami, czułem się dumny, że się jej to królestwo moje tak podoba. Była to wiosna - kwiecień zaledwie chylił się ku końcowi - a więc pora najbujniejszego rozrostu traw i ziół wszelakich. Co miało kwitnąć na pustyni, już zakwitnęło.
Wieczorem takie upajające wonie biły od stepu, jakby z tysiąców kadzielnic; w dzień, gdy wiatr powiał i rozkołysał równię kwiecistą, to oczy aż bolały od migotania czerwieni, błękitów, żółtości i innych barw wszelakich. Ze zbitego podesłania strzelały w górę smukłe łodygi żółtych kwiatów, podobnych do naszej dziewanny; koło nich wiły się srebrne nici roślinki zwanej "tears" - łzy, której gronka złożone z przeźroczystych kulek istotnie są do łez podobne. Oczy moje, przywykłe do czytania w stepie, raz po raz odkrywały znane mi zioła: to wielkie liście kalumnu, gojące rany, to białe i czerwone czułki, co tulą kielichy za zbliżaniem się zwierza lub człowieka, to wreszcie indyjskie siekiery, których zapach snem morzy i prawie przytomność odbiera. Uczyłem wtedy Lilian czytać w tej Bożej książce, mówiąc:
-Żyć ci przyjdzie, ukochana, wśród lasów i stepów, poznaj je więc dość wcześnie.
Miejscami na równinie stepowej wznosiły się jakby oazy kępy drzew bawełnianych lub jodeł, takie upowite w dziki winograd i liany, że ich nie znać było pod skrętami i liśćmi. Po lianach znowu wiły się bluszcze, powoje i pnąca kolczysta "wachtia", podobna do róży dzikiej. Kwiaty kapały po prostu po bokach; wewnątrz zaś, pod tą zasłoną i za tą ścianą, mrok był jakiś tajemniczy; pod pniami drzemały w mroku wielkie kałuże wiosennej wody, której słońce nie zdołało wypić, a z wierzchołków drzew i z między kwiecistego bisioru dochodziły dziwne głosy i wołania ptaków. Gdym pierwszy raz pokazał Lilian takie drzewa i te zwieszone kaskady kwiatów, stanęła jak wryta, powtarzając ze złożonymi rękoma:
- O Ralf! czy to prawda?
Mówiła, że się trochę boi wejść w głębinę; pewnego jednak południa, gdy upał był wielki, a nad stepem przelatywał jakoby oddech gorący teksańskiego powiewu, weszliśmy oboje z Katty trzecią.
Zatrzymawszy się nad jeziorkiem, które odbiło nasze dwa konie i nasze dwie postacie, chwilę staliśmy milcząc. Było tam chłodno, mroczno i uroczyście, jakby w gotyckim kościele, i czegoś straszno. Światło dnia dochodziło przyćmione i od liści zabarwione zielono. Ptak jakiś, schowany pod kopułą lianów, krzyczał: no! no! no!, jakby nas ostrzegał, by nie iść dalej; Katty zaczęła drżeć i cisnąć się do koni, my zaś z Lilian spojrzeliśmy nagle po sobie i pierwszy raz wtedy usta nasze spotkały się, a spotkawszy rozłączyć nie mogły. Ona piła moją duszę, a ja jej duszę piłem i oddechu poczynało nam już brakować, a jeszcze usta były na ustach; wreszcie źrenice jej mgłą poczęły zachodzić, a ręce, które miała na moich ramionach, drżały jak we febrze, i takie jakieś ogarnęło ją zapomnienie o istności własnej, że w końcu osłabła i głowę położyła mi na piersiach. Pijaniśmy byli oboje sobą, szczęściem i uniesieniem. Nie śmiałem się poruszyć, ale że duszę miałem przepełnioną, że kochałem sto razy więcej, niż to pomyśleć można lub wyrazić, więc tylko oczy wznosiłem ku górze, szukając gdzie by przez gęstwę liści można spojrzeć na niebo.
Ocknąwszy się z zachwytu, wydostaliśmy się znowu spod zielonej gęstwiny na step otwarty, na którym ogarnęło nas jasne światło i ciepły powiew, a przed nami roztoczył się zwykły, szeroki i wesoły widok. Kurki stepowe smyrgały naokoło w trawie.
Na lekkich wyniosłościach, podziurawionych na kształt sita przez wiewiórki ziemne, stały jakoby wojska tych zwierzątek, znikające za zbliżeniem się naszym pod ziemie - wprost widać było tabor i jeźdźców uwijających się koło wozów.
Zdawało mi się, żeśmy wyszli z ciemnego pokoju na świat biały - i to samo musiało zdawać się Lilian; tylko że mnie weseliła jasność dzienna, ją zaś ten nadmiar złotego światła i pamięć uniesień naszych pocałunków, których ślady były jeszcze widne na jej twarzyczce, przejmowały jakby trwogą i smutkiem:
- Ralfie! czy ty mi tego za złe nie bierzesz? - spytała nagle.
- Co tobie do głowy przychodzi, o moja! Niech Bóg o mnie zapomni, jeśli prócz czci i miłości największej jest co innego dla ciebie w mym sercu.
- Bo to było dlatego, że kocham bardzo! - mówiła - i wtem usteczka zaczęły jej się trząść i rozpłakała się cicho, a chociażem duszę z siebie wydobywał, żeby ją uspokoić, smutną została dzień cały.

[powrót] [rozdz.IV]