Henryk Sienkiewicz
"W krainie złota"
ROZDZIAŁ II - SACRAMENTO
Kiedy Sutter zbudował swój pierwszy dom i tartak, nazwa Sacramento nie istniała.
Mianowano nią nie tylko rzekę, ale i osadę na lewym brzegu leżącą. Była to jednak meksykańska mieścina w całym znaczeniu tego wyrazu. Składał ją szereg obdrapanych domów, tuż nad wodą stojących, budowanych z czerwonego drzewa, którego lekkie i źle przybijane deski każdy wiatr odrywał. Niektóre z tych budowli wzniesione były z chrustu pomazanego jaskrawą gliną wydobytą z rzeki; inne podobniejsze były do indyjskich wigwamów w kształcie ostrokręgów, z których szczytu sterczały tyczki.
Dwa największe budynki były to "wenty", w których sprzedawano wódkę i "mescal". Wieczorami rozlegały się z nich klątwy grających w karty "caballerów" i suche dźwięki krzyżowanych w bitwie noży. Trupy wyrzucano w wodę z obszernych werand, wszystko bowiem przesłaniały rozpanoszone wszechwładnie płaczące wierzby. Jasnozielone ich warkocze przedstawiały zbitą i pogmatwaną masę, częścią zatopioną w wodzie, częścią pokrywającą brzeg. Młode pędy wyrastające z ziemi mieszały się ze starymi, tamując przystęp do rzeki. Niepodobieństwem było posunąć się o krok jeden w tej gęstwinie, ale z drugiej strony oddawała ona niezmierną usługę, albowiem woda nie mogła podmulać brzegu, który w miarę jak między korzeniami osadzała się glina, wznosił się stopniowo, broniąc osadę od zalewu. Ale w ogóle niedostateczna to była obrona: po zimowych deszczach czerwone fale pokrywały brzeg, gałęzie i osadę. Na pozostałym mule puszczały się ślazy, liany i powoje, słowem - nowe lasy wyuzdanej, nieprawdopodobnej roślinności.
Drugi brzeg był niską łąką.
Jest nią dotychczas. Łąka ta ciągnie się jak okiem dojrzeć i z wyjątkiem miesięcy letnich przez większą część roku prześwieca wodą, powierzchnia owej "prerii" nęci oko żywą, wiecznie świeżą zielonością trawy i migotaniem tysiącznych barw łącznego kwiecia. Tulipany, irysy, lilie białe, wielkie bladoróżowe gwoździki, żółte wanilie wychylają głowy nad trawę i kołysane wiatrem mienią się jak tęcza. Na wyższych kępach rosną czarne dęby (black oaks), z których liść nie spada nigdy.
Łąka ciągnie się wzdłuż prawego brzegu aż do oceanu i jest ziemią obiecaną dla wodnego ptactwa. Mamy, dzikie gęsi, kormorany, pelikany, kaczki szare, czarne i różowe, żurawie, czaple i kulony gnieżdżą się tu, żyją, umierają w niezakłóconym spokoju.
W miejscowościach suchszych żyją króliki, zające, w błotach łosie, w zaroślach jelenie i kaguary, prócz tego wszędzie pasą się trzody. Bydło, sprowadzone jeszcze przez jezuitów z Meksyku, rozmnożyło się tu bardzo. Łąka żywiła osadę, Meksykanie bowiem byli hodowcami. Rolnictwo za czasów Sutterowego tartaka prawie że jeszcze nie istniało. Na południu od Los Angeles księża zasadzili w misji pierwsze szczepy winne, ale na północy sadzono tylko kukurydzę, której ziarna tłuczono w pierwotny sposób między kamieniami. Zresztą majątek stanowiły woły i krowy, których nie było komu sprzedać. Żadne okręty nie przebijały jeszcze pysznego "bayu" San Francisco. Niejeden też "caballero" stawiał na kartę po dziesięć wołów i dwadzieścia krów. Bogactwem były także stada koni, tak zwanych mustangów, o krwawych oczach i pokudłanych ogromnych grzywach, ścigłych, ale złośliwych. Kobiet brakło zupełnie. Miejscowi mieszkańcy osady brali za żony Indianki z pokoleń Soussonów i Wężów, które to pokolenia zamieszkiwały stoki Sierry Nevady.
Życie prowadzono pustynne i na wpół dzikie. Księżyc, który wieczorami podnosił się nad "łąką", oświecał ziemię uśpioną, zupełnie pierwotną. Dymy wydobywające się spomiędzy wierzb były jedynym znakiem, iż ludzie żyją nad Sacramento. Ciszę przerywało tylko wycie dzikich zwierząt i klekotanie historycznego tartaka.