Henryk Sienkiewicz

"W krainie złota"

ROZDZIAŁ V - ŚWIATŁA I CIEMNOŚCI

Wkrótce wytworzyły się dwa obozy. Do jednego należeli drwale i wszyscy porządniejsi, a także i bogatsi ludzie w mieście, dla których prawo przedstawiało się pod formą możności spokojnego używania bogactw, do drugiego - górnicy gorszego gatunku i warchołowie ze wszystkich końców świata, których liczba zwiększała się z każdą świeżo przybyłą karawaną.
Praca górnicza, zwłaszcza tam gdzie obchodzi się ona bez maszyn, a polega na użyciu taczki, kilofa, rydla i rąk, jest bardzo ciężką. Rozkopać całe fury ziemi, pokruszyć kwarce na miał, przepłukać to wszystko w kołysce z wodą, następnie rozpuścić złoto w merkuriuszu, nareszcie odparować merkuriusz przy ogniu - oto zadanie górnika, od którego nie może się on oderwać ani na jedną chwilę.
Tymczasem większość przybyszów składała się z warchołów i zawołanych próżniaków. Ci przybywali nad Sacramento szukać szczęścia, nie pracy. Ideałem ich było znaleźć wypadkiem "pepitę" ważącą z jakie kilkadziesiąt funtów i od razu dojść do milionów.
Owóż takie wypadki zdarzają się rzadko, a wobec pracy ciągłej i stałej, która jedynie się opłaca, większość tych ludzi opuszczała ręce.
Namnożyło się tedy urwisów bez zajęcia i chleba. Gdybyż tylko tyle! Wyżywić się w Kalifornii łatwo: ale ludzie ci płonęli jeszcze żądzą, by próżnując dojść do bajecznych bogactw.
Jakimże sposobem mogli do nich dojść? Oto złupiwszy tych, którzy pracą i krwawym trudem dobywali je z ziemi.
Takich była większość. Stąd groza położenia, zajścia, spory o "klemy", bijatyki, zbrodnie. Próżniacy włóczyli się z kąta w kąt. Hotel Dżentelmenów, Hotel Szarego Niedźwiedzia - pełne ich były dzień i noc. Pili nie wiedzieć za co, bez odpoczynku. Żyli złodziejskim przemysłem; oddawali się grze goręcej od Meksykanów, którym z "łąki" kradli bydło i konie.
Ten ostatni przemysł miał jednak swe ciemne strony. Gdy kto z awanturników puściwszy się na "łąkę" usłyszał świst lassa, świst ów był ostatnim głosem, jaki odbił się o ucho jego na ziemi.
Z lewego brzegu, z okien domów stojących nad rzeką, widywano bydło, jak zatrzymując się między kępami "łąki", ryczało żałośnie, wietrząc i kopiąc ziemię racicami. O zakład - leżał tam trup.
Rozpasanie jednak doszło do najwyższego stopnia. Żadne miasto w nowszych czasach nie przedstawia tylu przykładów potwornych zbrodni, zaniku wszelkich ludzkich uczuć i rozpętania namiętności, ile przedstawiało ich wówczas Sacramento. Doszło do tego, że człowiek, który wychodził na ulicę, miał pół na pół danych, że żywy do domu nie wróci. Nocami napadano także domy, które broniły się zaciekle. Handlarzom przychodzili na pomoc spokojniejsi górnicy, górnikom handlarze. Gdy awantura przechodziła zwykłe rozmiary, posyłano z prośbą o pomoc do tartaków po drwali.
Po stronie broniących się stawali także strzelcy stepowi, którzy są wszędzie, a którzy rządzą się prawem pustyni.
Opryszków jednak była większość. Każdy dzień przynosił potworniejsze zbrodnie. Sutter rwał włosy z rozpaczy przeklinając dzień, w którym zbudował tartak, i chwilę odkrycia złota.

[powrót] [rozdz.VI]