Henryk Sienkiewicz

"Listy z podróży do Ameryki"

VII. Szkice amerykańskie.

Dolina Aneheimska * Drzewa * Ptaki * Zwierzęta * Okolice * Pola kaktusowe * Kujoty * Borsuki * Franio i jego cnoty * Grzechotniki * Bażanty * Co jest prawdziwie niebezpieczne * Anaheim i Anaheim Landing * Zmiany widoków * Fata morgana * Anaheim Landing i Ostenda * Towarzystwo * Życie * Kapitanowie * Przyjaciel Max * Co się robi w Landing * Polowanie * Pelikany * Ławy piaszczyste * Świat ptasi * Panteizm * Muskity * Kąpiele * Rekiny i raje * Głowonogi * Lwy morskie * Rośliny morskie * Ryby i ich kształty * Bernard-pustelnik * Moje zbiory * Ameryka i Słońce przez duże S. * Tęsknota za górami * Pożar lasów * Moje plany * Nauka języka hiszpańskiego * Nowa metoda * Przesyłki z San Francisco * Natura ciągnie wilka do lasu * Nasze gazety i amerykańskie * Nr 29 "Tygodnika" * wiersz "W górach" * Poetka * Co słychać? * Opinia publiczna * Nad Pełtwią * Nudy w Landing * Podróż * Anaheim * profesor pięknych gestów * Nocna podróż w góry

Nie chcę być niczym krępowany w przesyłaniu wam moich listów; ani czasem, ani porządkiem wrażeń. pozwólcie mi być swobodnym; pozwólcie pisać mi o tym, o czym mi się podoba; przeskakiwać wypadki i zdarzenia, odłożyć np. opis mego pobytu w San Francisco, Sacramento lub nad rzeką Cosumnes, a skokiem prawdziwie felietonowym zaprowadzić was o całe setki mil dalej, w miejsca, które zamieszkuję i zwiedzam obecnie.
Przede wszystkim jednak muszę was uprzedzić, że mam trochę cygańską duszę i nigdzie nie mogę zagrzać długo miejsca. Nie uwierzycie, jak mi było dobrze w dolinie Anaheimskiej, w tym prawdziwym raju na ziemi, o którym śmiało można powiedzieć:

Czy znasz ten kraj,
Gdzie cytryna dojrzewa?

Istotnie cytryna tu dojrzewa, a oprócz cytryn, jak u nas w lipy, tak tam każdy dom tuli się pod zielone warkocze drzew pieprzowych, tamarynd, palm, rycynusów, oleandrów, Winogradów, fig i drzew gumowych. Ciemne bluszcze o liściach wielkich, podobnych do klonowych, i inne pnące się rośliny, których nazw nie znam nawet, czepiają się tu każdego pnia, każdej gałęzi, każdej kraty w werandzie lub ścianie, tworząc nieprzebite festony i kopuły zieloności, pod którymi nawet w czasie godzin południowych panuje rzeźwy chłód. Nic milszego, niż siadłszy pod taką kopułą na biegunowym krześle, patrzyć z cienia na oświecone słońcem przestrzenie. Powietrze, przesycone zapachem heliotropów, lilij, róż, kwiatów pomarańczowych i różnych innych, które tylko w tym klimacie wzrastają i mnożą się, upaja prawie. Na kwiatach kołyszą się motyle; od czasu do czasu zalatują kolibry podobne do konika polnego o świetnych barwach i zawisnąwszy koło kwiatu na drżących skrzydełkach, zanurzają kilkakrotnie w jego kielich swój długi na kształt igły dziobek. Ptaszek ten ma wszystkie ruchy owadu: kręci się jak motyl, nie siada prawie nigdy, a skrzydełka jego skutkiem niezmiernie szybkich drgań wydają szmer podobny do skrzydeł szarańczy. Jest to baby (bebe), czyli beniaminek wszystkich ptaków, dlatego żaden z nich nie robi mu krzywdy, czyhają na niego tylko brzydkie pająki, ale "bebe" walczy z nimi mężnie i bardzo często je pokonywa. Ludzi nie więcej boi się niż każdy motyl i kręci się często tuż nad ich głowami. Zresztą prowadzi sobie życie wesołe: na liściu pomarańczowym ma swoje gniazdko, ma co jeść, pić; nie płaci żadnych podatków; jest bogaty, niezależny, rozpieszczony i szczęśliwy.
Prócz kolibrów widzisz tu mnóstwo innych ptaków. Szary z żółtą piersią pszczołojad, wielki przy tym zawadiaka, patrzy tylko, czy nie ma blisko jakiego drozda lub błękitniła, żeby zaraz z nim zrobić awanturę. Ale oto mądry drozd, czyli tak zwany przedrzeźniacz, schował się dobrze w liście rycynusu i z tej kryjówki drażni wszystkie stworzenia naśladując ich głosy. Czasem zamiauczy jak kot, zaszczeka jak pies, czasem zakwacze jak żaba, to znów przyjdzie mu do głowy kaszlać, kichnąć lub roześmiać się, jakby miał pomieszanie zmysłów. Sam umie śpiewać, ladaco, prawie tak ładnie jak słowik, ale śpiewa tylko w nocy, w dzień zaś woli przedrzeźniać innych. Indianie nazywają go za to: ptak-małpa, ale lubią go także wszyscy, ma bowiem niewyczerpany humor. Jest to sobie "Gavroche" ptaków.
Czarne małe szpaki o szkarłatnych ramionach napełniają powietrze zupełnie jakby dźwiękiem srebrnych dzwoneczków. W winogradzie smyrgają pstre przepiórki, między którymi samce mają rogi na głowie. Proszę zauważyć: samce tylko. Można by z tego wyprowadzić rozmaite złe wnioski o "konduicie" samiczek, które też wydają się płoche, zalotne i lekkomyślne. Jest to tym większą ich winą, że małżonkowie są o nie bardzo staranni. Gdy panie jedzą winogrona, panowie czuwają na straży; w razie zaś jeśli zbliża się jakiś kot albo jaki literat warszawski, sławny zresztą pudlarz, zabłąkany aż w te strony, wykrzykują: "kot! kot!", i całe towarzystwo zmyka co sił na piechotę w pole między kaktusy, które jadowitymi swymi kolcami potrafią zatrzymać wszelką pogoń.
Ludzie tutejsi, z wyjątkiem owego literata, nie robią krzywdy ptakom, nawet bardzo smacznym; owszem, kochają je i uważają za pożyteczne, ptaki te bowiem tępią wszelkiego rodzaju owady, których tu mnóstwo. Co się zaś tyczy literata, i ten rzadko bywa sprawcą jakiego nieszczęścia, ale za to napędzi częstokroć takiego strachu, że niech Bóg broni, tym bardziej że nie wiedzieć, jak się go ustrzec i gdzie jest, a gdzie go nie ma - włóczy się bowiem po całych dniach po polach, winnicach, krzakach: słowem, gdzie go nie posiał, tam wzrasta.
Naokoło Anaheim ciągną się przez całą dolinę, od gór aż do pasu stepowego, pola nieuprawne, bo jeszcze nie zajęte przez nikogo, porosłe tylko kaktusami. Kaktusy te tworzą ogromne kępy, wyspy i jak gdyby całe lasy. Dochodzą czasem do kilkunastu stóp wysokości, bo liść jeden wyrasta z drugiego dopóty, dopóki roślina nie ugnie się pod własnym ciężarem. Latem kwitnie to wszystko ślicznym purpurowym kwieciem, jesienią zaś wydaje owoce barwy sinej, pokryte drobnymi kocami parzącymi jak pokrzywa, słodkie i tak kształtem, jak smakiem do fig podobne. Owóż w tych kaktusowych lasach żyją całe tysiące zajęcy, ziemnych wiewiórek, kujotów i borsuków. Cała ziemia tam podziurawiona jest jamami, w które co krok zapada noga wędrowca. Wszystkich tych zwierząt jest nieprzebrane mnóstwo, zajęcza jednak ludność jest najliczniejsza. Żądne prawo nie ogranicza wolności tępienia tych długouchów, szkody bowiem, jakie robią w polach, są ogromne. Niszczą plantacje wszelkiego zboża i kukurydzy, psują drzewa ogryzając korę; pustoszą winnice zjadając liście młodych szczepów; słowem: są plagą, która mimo wszelkich środków zaradczych ciągle równie dotkliwie czuć się daje.
Dlatego też w Anaheim, w Santa Ana, w Orange i innych osadach co wieczór słychać nieustającą kanonadę. Wszyscy mężczyźni, wszystkie chłopaki od lat czternastu wychodzą dzień w dzień na zające i zabijają je bez liku. W Santa Ana za mojej tam bytności uczyniono na nie obławę i zabito ich w ciągu sześciu godzin przeszło siedmset; jednakże następnego dnia, gdym wyszedł na polowanie, nie wydało mi się, aby ich było mniej. Wszedłszy o zachodzie słońca między kaktusy, wszędzie naokół można spostrzec sterczące uszy, wytrzeszczone oczy i groźnie poruszające się wąsy. Zdarza się, że gdy strzelisz do jednego, spod liści i kęp wypada naraz ze wszystkich stron kilkunastu, a wtedy już strzelaj, ile dusza raczy, tym bardziej że po pięciu lub sześciu skokach nie uciekają dalej, ale siadłszy na tylnych łapkach, strzygą uszami i rozglądają się wokoło. Nie potrzebuję dodawać, że strzelający po łacinie myśliwiec otwiera wówczas szeroko usta i sam nie wie, co mu robić wypada.
Drugą takąż samą plagę stanowią wiewiórki ziemne i tak zwane gofry. Pominąwszy, że wiercąc dziury w polach, utrudniają uprawę, niszczą przy tym mnóstwo zboża. Raz zadałem sobie pracę rozkopania jamy gofra, która ciągnęła się kilkanaście łokci pod ziemią. Cóż tam za korytarze, składy żywności, piwnice! Odkopawszy tylko niektóre, znalazłem kilkanaście funtów rozmaitego zboża i korzonków; nie dokopałem się zaś ani do piętr dolnych, ani do końca podziemi. Zdawałoby się, że ród tych szkodników powinien wyginąć. Ludzie mordują ich bez miłosierdzia; żywią się nimi borsuki i kujoty, czyli wilczki stepowe, polują na nie orły i jastrzębie, pożerają je węże; jednakże wszędzie są ich nieprzeliczone masy.
Zapuszczając się w wycieczkach na kilkanaście mil angielskich od Anaheim, spotykałem dość często, zwłaszcza za nadejściem nocy, kujoty. Są to zwierzęta zupełnie do naszych wilków podobne; tylko bez porównania mniejsze. Na ludzi nie rzucają się nigdy; są przy tym bardzo lękliwe, tak że w dzień nie pokazują się wcale. Nocą przebiegają między kaktusami, skomląc żałośnie i polując na zające. Zbliżają się także do mieszkań ludzkich czyhając na owce, gęsi, kury itp. Oczywiście, jeśli uda im się napaść na owcę, którą pasterze zapomnieli zagnać do korrala, jest to bal dla nich wielki, ale mordują ją zawsze w kilku, jeden bowiem nie dałby sobie rady.
Koza jest dla nich zbyt waleczna. Potrząsnąwszy groźnie brodą i zniżywszy głowę rusza śmiało z rogami choćby na trzech i czterech kujotów, którzy też wkrótce sromotnie tył podają. W okolicach bardziej zamieszkałych, gdzie mniej jest zajęcy, główne utrzymanie kujotów stanowi kradzież. Kradną, co się zdarzy, jedzą bowiem wszystko. Jeden z naszych rodaków, stary miner i traper osiadły w Kalifornii od lat przeszło trzydziestu, opowiadał mi, że raz w nocy w górach Sierra Nevada wyciągnęły mu worek z sucharami spod głowy, skutkiem czego zaalarmował cały obóz, myślał bowiem, że to Indianie zakradli się nocą do namiotów.
Postrzelony lub złapany we wnik, kujota daje tak dotkliwe dowody tchórzostwa, że niepodobna się prawie do niego zbliżyć; naciśnięty jednak przez psa, broni się rozpaczliwie, tak że tylko chart umie rozciągnąć go na miejscu. Oswajać nie próbował ich nikt, może z powodu przykrego zapachu, jaki wydają, a może, że i z natury zbyt są dzikie.
Borsuk za to oswaja się z łatwością. Mówię to z doświadczenia, mam bowiem sam jednego, który ani pod względem oswojenia, ani pod względem pojętności niczym się od psa nie różni. Przechodząc raz szarą godziną przez zarośla spostrzegłem go o kilkanaście kroków od jamy i zastąpiłem mu drogę. Zabawne to pękate stworzenie samo nie wiedziało co zrobić; uciekać bowiem - z powodu nadzwyczaj krótkich nóg - nie może, w pobliżu nie było nigdzie drugiej jamy, grunt zaś latem zbyt jest zeschnięty, aby się mogło zaraz zakopać. Otóż z pomocą sznurka i zdjętego surduta udało mi się po długiej i walecznej ze strony biedaka obronie schwytać go wreszcie i zaciągnąć do domu. Był to młody, roczny może samiec, pokryty pięknym futrem koloru szopów, z białym łyskiem na głowie i czarniawym pyszczkiem. Przez parę dni siedział zwinięty w kłębek w moim pokoju, mrucząc groźnie, gdym się do niego zbliżał, jadł jednak, co mu było dać, gdy nikt na niego nie patrzył. W nocy robił wiele hałasu biegając po pokoju i stukając olbrzymimi pazurami o podłogę jakby obcasami. W kilka dni potem stracił już dzikość, a w tydzień może, gdym się do niego zbliżył, przewrócił się nagle na grzbiet, a machając nogami i warcząc począł okazywać swoją radość. Zacząłem się z nim bawić: dałem mu rękę, on zaś udawał że ją gryzie, zupełnie jak młody psiak.
Jest to stworzenie bardzo pojętne i łagodne, a przy tym, jakkolwiek nie cierpi wody, bardzo czyste. Porządku i obyczajności uczy się tak łatwo, jak pies. Sypia zwinięty zupełnie w kłąb, tak że nie widać mu głowy, a śpi tak mocno, iż mogę go taczać po pokoju. Skoro się rozbudzi, zwykłym sobie kołyszącym się chodem kłusuje zaraz do kąta i zwija się na nowo. Z powodu swej pękatości i swego niedołężnego chodu ruchy ma ociężałe i śmieszne. Jest to skończony safanduła. Kiedy dostrzeże obcego psa, włazi natychmiast pod pierwszy lepszy sprzęt, ale wówczas biada psu, który by chciał wleźć do jego kryjówki. Niezawodnie cofnie się z niej pokaleczony i podrapany. W stanie dzikim, gdy psy opadną go z dala od jamy, przewraca się podobno na grzbiet, aby mieć wolne do obrony wszystkie cztery łapy uzbrojone w straszliwe pazury. Ja jednak tego nie widziałem.
Ale borsuk ma jeszcze jedną szczególniejszą własność, która w tutejszych stronach zmienia się w nieoszacowany przymiot: oto nie szkodzi mu ukąszenie wężów, choćby najjadowitszych. Podczas gdy pies ukąszony przez grzechotnika kona w męczarniach po upływie kwadransa, borsuk, gdzie spotka grzechotnika, natychmiast chrusta go z apetytem, nie dbając o ukąszenie.
Zresztą, jak przekonałem się na miejscu, opowiadania o jadowitości grzechotników nader są przesadzone. Myślę, że wschodnio-indyjski okularnik daleko jest jadowitszy. Naprzód, grzechotnik zwykle za zbliżeniem się człowieka ucieka pośpiesznie, a po wtóre, słychać go z daleka - łatwo się więc uchronić. Widziałem kilku ludzi ukąszonych przez grzechotniki, którzy wyleczyli się dość łatwo. Doskonałym środkiem przeciwko jadowi jest amoniak; rana, zalana i wytarta natychmiast amoniakiem, goi się dość łatwo. Amerykanie jednak mają jeszcze inne lekarstwo, polegające na tym, że ukąszony wypija natychmiast tyle wódki, ile się w niego zmieści. Ma to być niezawodny sposób... żeby wyleczywszy się z ukąszenia, dostać zapalenia kiszek i umrzeć. Jednakże wszyscy ukąszeni, których znałem, leczyli się wódką i żyją do tej pory.
Zresztą grzechotników wszędzie tu coraz mniej: którego dojrzy ludzkie oko, ginie jak amen w pacierzu. Pręt lub bat najlepszą jest na nie bronią, wąż bowiem, uderzony przedmiotem giętkim, rozpada się w kawałki. Prócz ludzi tępią je także borsuki i inne stworzenia. Polując w zaroślach między kaktusami koło Anaheim częstokroć widywałem ptaki wielkości małej kury, upierzone na przemian srebrno i błękitnie, które za zbliżeniem się do nich uciekały nadzwyczaj prędko piechotą. O ile moje wiadomości zoologiczne pozwalają mi wnioskować, są to po prostu srebrne bażanty, ale Amerykanie mówią, że te ptaki niedobre są do jedzenia - przypisują im natomiast bardzo szacowne własności. Opowiadają, że ptak taki spotkawszy uśpionego węża odłamuje kolczaste liście kaktusów i otacza go dokoła nieprzebytym kołem, wśród którego wąż, nie mogąc się z powodu kolców wydostać, umiera z głodu. Co do mnie, nie widziałem tego nigdy i całe to opowiadanie uważam za wierutną bajkę, którą wymyśliły chyba same ptaki dla uchronienia się od strzałów. Jakoż Amerykanie nie strzelają do nich nigdy i gniewali się na mnie, gdym jednego z nich postrzelił.
Ptaszyska te mają głos podobny trochę do naszych pawi i krzyczą po całych dniach w zaroślach i między kaktusami; jedzą zaś, jak sam to widziałem, nie żadne węże, ale owoce kaktusów.
Ale w błogosławionej anaheimskiej dolinie nie ma już grzechotników; jedynymi gadami są tu piękne, rogate jaszczurki należące do rodziny salamander, które nic nikomu złego nie robią i które nieraz brałem w rękę. Nie ma tu również ani niedźwiedzi, ani pum, ani jaguarów, ani wielkich niebezpiecznych kotów dzikich, ani wreszcie nawet muskitów, tej plagi stron południowych. Są tu tylko palmy, migdały, pomarańcze i barwiste ptaki, i powietrzne kwiaty - motyle, i wieczna wiosna: uśmiechnięte bezchmurne dni i księżycowe noce, podczas których śpiewa jak słowik przedrzeźniacz kołysząc się na gałązkach tamaryndy.
Najniebezpieczniejszymi istotami dla młodych myśliwców są tam chyba sinioritas hiszpańskie, odbijające się biało na ciemnym tle palm, jak zaziemskie zjawiska. Ale to jest niebezpieczeństwo, od którego się nie ucieka, ale na które idzie się na oślep, coś niby jak ćma na świecę. Owóż widzicie, że mi tam mogło być dobrze i było dobrze. Dla ludzi pozytywnych dodam, że tam brzoskwinie dochodzą takiej wielkości, iż jednaj dwoma dłońmi nie obejmiesz, winogrona jak w ziemi Chananejskiej; a kto chce ich kupić mniej jak sto funtów, temu powiedzą, żeby sobie poszedł do winnicy i zjadł darmo tyle, ile mu się podoba. Jakże bo tu i sprzedawać, kiedy w czasie winobrania sto funtów za dwadzieścia pięć centów się sprzedaje! Wobec mnóstwa dziczyzny - życie tanie; słowem: zestarzeć się tu można, jak mówił ktoś o południowej Francji, ale umrzeć niepodobna.
A jednak znudziła mnie sielanka, znudziły senority, znudził brak cieniów w obrazie i pewnego pięknego poranku zabrałem mego psa, borsuka, młodego orła z przestrzelonym skrzydłem, słowem: całą moją menażerię, i pojechałem do Anaheim Landing nad brzeg Spokojnego Oceanu.
Anaheim i Anaheim Landing to jak niebo i ziemia. Piętnaście mil oddziela te dwa miejsca, a jednak, gdym przybył do Landing, zdawało mi się, że zwiedzam te krainy, na których przedsionku Dante wyczytał: "Lasciate ogni speranza". Grunt uroczej doliny anaheimskiej biegnąc ku morzu zniża się coraz bardziej i staje się zapadłym. Roślinność ginie stopniowo. Miejscami przeświecają żółte piaski, miejscami słone bagna, nad którymi unoszą się roje muskitów; gdzie indziej znów ujrzysz prerię, na której latem nie ma ani źdźbła trawki, ziemia zaś wygląda jak popękane klepisko. Nigdzie ani jednego drzewa, a widok tej pustoszy tym bardziej ściska za serce, że w rozpalonym powietrzu fata morgana łudzi ustawicznie wzrok najcudowniejszymi obrazami, które za zbliżeniem się nikną jak sen.
Dojeżdżając do Landing widziałem niby Neapol: ogromne cudne miasto zatoczone półkolem nad szmaragdową zatoką, marmurowe pałace, wieże kościelne, grupy palm - w zatoce maszty i barwiste flagi, a wszystko to osnute błękitną, leciuchną mgła jak marzeniem. Lecz gdym dojechał na miejsce zjawiska, ujrzałem tylko wydmy piaszczyste. Zjawiska takie, jedne piękniejsze od drugich, ciągle majaczą przed wędrowcem: jest to gra rozpalonego powietrza i promieni słonecznych padających na grunt pokryty solą jak śniegiem. W rzeczywistości całe pobrzeże jest pustynią i jedną z najposępniejszych pustyń, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Spytacie się może: dlaczego więc pojechałem do Landing? - oto Landing ma kąpiele morskie.
Nie myślcie jednak, żeby to była np. Ostenda z jej wspaniałymi hotelami, z kursalem, z ciasno, z dygą, z plażą, z orkiestrą pana Singelé, z parkiem ostryg, z siedemnastoma tysiącami cudzoziemców, z pięknymi kobietami, ze strojami, modą, przepychem i tym życiem gwarnym, pysznym a wyzłoconym - wcale nie. Anaheim Landing jest to osada rybacka, gdzie znajduje się sześć chat, jeden bar, jak tu mówią, czyli po naszemu szynk, i oto wszystko.
Mieszkałem u właściciela tego szynku, imć pana Neblunga, a sypiałem z nim razem w jednej izbie, do szynku przyległej. W szynku po całych dniach rybacy grali w karty, a do uszu moich, podczas gdym pisał, dochodziły ciągle gniewliwe ich głosy: "Goddam you; goddam!" I nic więcej nie słyszałem, tylko te "Goddam" oznaczające zły humor gracza, któremu nie idzie karta. Na drugi dzień pokazało się, że w Landing nie bardzo jest co jeść. Rano pijaliśmy czarną kawę, bo nie było mleka, i jedliśmy morskie ryby, na obiad ryby i na wieczerzę ryby. Wykwintna to zapewne potrawa owe "turbot", flądry itp., ale gdy się to jada trzy razy na dzień przez parę tygodni, w końcu człowiek dochodzi do tego, że wolałby kawałek wołowiny. Brakło mi także towarzystwa, bo owi rybacy, jakkolwiek każdy z nich, pojedynczo wzięty, tytułuje się "kapten", byli to najprostsi ludzie, jakich widziałem w Ameryce. Co mi to za kapitan, który na ręku i na piersiach jest, według zwyczaju amerykańskich majtków, tatuowany błękitną i czerwoną farbą w kotwicę i w rozmaite napisy! Jedynym nietatuowanym człowiekiem z mężczyzn w Landing był mój gospodarz, Max Neblung, osobistość ciekawa ze wszech miar i warta opisu. Jest to Niemiec, który przez całe życie włóczył się po całym świecie. Ma dosyć wykształcenia, jest wielki frant i mówi mieszaniną wszystkich europejskich języków. Nie ma kąta na świecie, gdzie by nie był. W Pekinie spędził cztery lata: utrzymuje, że należał do poselstwa; zdaje mi się jednak, że należał jako kucharz, posiada bowiem doskonale sztukę kulinarną. Potem był w Australii, gdzie kopał złoto. W Brazylii polował na jaguary, w Gwinei w Afryce na goryle; kłamie jakby za to pobierał honoraria od wiersza. Jest zawołany próżniak; po całych dniach leży na sienniku i czytuje romanse, a rybacy tymczasem piją, ile chcą, jego piwa i płacą mu także, ile chcą. Rozmaite jego wiadomości z dziedziny historii, a nawet literatury, są istotnie zadziwiające. Raz rzekł do mnie:
- Sir! ja nazywam się Neblung, zatem pochodzę od Nibelungów.
Innym razem zdradził się znajomością Iliady. Ustępy Schillera i Goethego deklamuje na pamięć, a jednak czasem znów nie wie rzeczy najprostszych. Jest niezmiernie bezinteresowny, bardzo lekkomyślny i stale zakochany. Pierwszego dnia zaraz wyznał mi, że serce jego rozdarte jest na dwoje: między dwie siostry Hiszpanki, z których jedna nazywa się Ameryka, a druga Słońce (Sol). Siostry te przyjechały w tydzień później kąpać się do Landing, skutkiem czego Max stracił głowę zupełnie, wydał wszystkie pieniądze, jakie miał, na krawaty i pomadę, a potem piwo brał na kredyt w Anaheim.
Tacy ludzie tylko w Ameryce mogą się zdarzyć. Max, jak ów Laufen w komedii Lubowskiego, nie potrafi ani jednego zdania sklecić w jednym języku, ale prawie zawsze pomiesza niemiecki, francuski, angielski, hiszpański, a czasem nawet i chiński. W Anaheim wszyscy lubią go bardzo, kredytują mu chętnie, chociaż nie jest zbyt wypłatny, i zapraszają na wszystkie strony, skoro się tylko pokaże.
Mnie jednak nudził swoją gadatliwością i przeszkadzał mi często pisać, zadając ustawicznie, jak dziecko, rozmaite pytania. Gdym go prosił, żeby siedział cicho, kręcił się jakby uwiązany. Wówczas brałem strzelbę i wychodziłem nad brzegi.
Zwierzyny w Landing nie ma prawie żadnej. Nocami tylko, po księżycu, skomlą kujoty, ale w dzień siedzą pochowane. Ptactwa za to morskiego miliardy, wszystko to jednak nie zdało się na pokarm, trąci bowiem tranem i rybą. Mogę powiedzieć, że główne moje towarzystwo stanowiły pelikany. Potężne te ptaki nie tylko nie boją się ludzi, lecz lubią ich i chętnie do nich się garną. Jest to wprawdzie miłość bez wzajemności, bo ludzie brzegowi w przeciwieństwie z farmerami tłuką je, gdzie mogą: strzelają do nich z rewolwerów, zabijają wiosłami i tym podobnie. Pierwszego zaraz dnia, gdy wyszedłem na brzeg, zobaczyłem kilkanaście pelikanów ważących się na ogromnych skrzydłach o kilkadziesiąt stóp nad moją głową. Mając przy sobie broń, strzeliłem; jeden ptak okręcił się natychmiast w powietrzu i spadł ciężko na piasek. Gdym się zbliżył do niego, już gasnął, ale podnosił jeszcze głowę, uzbrojoną potężnym dziobem i torbą, spoglądając na mnie jakby z wyrzutem.
- Przechodzisz do Nirwany, miły ptaku - rzekłem do niego - i niepotrzebnie życia żałujesz: wszyscy się tam znajdziemy.
Ale mimo tej filozoficznej uwagi było mi przykro i doznawałem darwinistycznych wyrzutów sumienia po zamordowaniu tego dziobatego bliźniego. Odtąd też dałem pelikanom pokój i kupiłem nawet moim kapitanom piwa za obietnicę, że nie będą ich mordować.
Czasem siadałem w małą łódź i płynąłem do pobliskich ławic piaszczystych odległych zaledwie o kilkaset stóp od brzegu. Tam siadłszy na piasku wsłuchiwałem się w to życie ptasie, gwarne, wesołe i swobodne. Tysiące mew siedziały na jajach; inne kwiląc krążyły nad wodami; pelikany siadały tuż koło mnie i pozakładawszy głowy na grzbiety przypatrywały się filozoficznie wszystkiemu, jakby zastanawiając się nad porządkiem świata; wielkie kulony morskie brodziły po brzegach i zmykając kłusem przed nadchodzącą falą, zdawały się znów ją gonić, gdy ustępowała na głębiny; wszystko jednak przede wszystkim szukało żeru: jeść, podtrzymać życie; jeść i jeść: oto jedyna praca i jedyna troska bezwiedna tego świata. Gdy się w to wpatrzysz a wsłuchasz, wydaje ci się, że ta walka o istnienie, że ta staranność w podtrzymywaniu życia, ta dziwna energia nie ma w sobie nic indywidualnego: że to objaw jakiejś ogólnej zasady, świadomej siebie czy nieświadomej, ale stanowiącej istotę wszechżycia.
I znowu popadałem w ów panteizm, który tysiące lat temu śnił się już ludziom nad brzegami Gangesu, na górach Iranu i nad błękitnymi falami Archipelagu. Zdawało mi się, że ten świat ptaków i moje żółte wyspy piaszczyste, i fale płynące z gwarem i łkaniem z niezmiernych przestrzeni, i wiatr, który porusza głupie, tłuste roślinki rosnące na słonym gruncie: że to wszystko ma tylko jedną wielką duszę, że to jeden wielki Zeus grecki, któremu podobało się wziąć na się szatę zwaną przez nas światem zjawisk.
Z marzeń podobnych budziłem się dopiero, gdy słońce kryło się już pod wodą, a na mrocznym wybrzeżu w Landing zapalono latarnię morską. Wsiadałem wówczas w łódź i łagodny przypływ w cieśninie unosił mnie do drugiego brzegu. Potem pogawędziwszy jeszcze z Maxem, szedłem spać, a raczej oddawałem się na pokarm muskitom. Nieraz zbudziwszy się w nocy myślałem sobie: "Być może, że w mądrym wszechświecie mają i muskity swoje prawa bytu, gdybym ja jednakże był je stworzył, stworzyłbym je tak, żeby zjadały wyłącznie Maxa, nie mnie".
Świtaniem wstawałem do kąpieli. Nie myślcie, żeby tu kąpiel była równie spokojna i bezpieczna jak nad Bałtykiem albo Morza Niemieckiego. Rekinów na całym pobrzeżu kalifornijskim jest mnóstwo. Nieraz popłynąwszy z rybakami na pełne morze widziałem podnoszącą się z toni potężną, ostro zakończoną płetwę i czarniawy grzbiet jednego z tych potworów, które zwłaszcza pod wieczór lubią igrać na fali, to pokazując się, to niknąc na przemian. Pierwszego dnia kąpałem się z nożem w ręku, ale był to zbytek ostrożności, rekiny bowiem nigdy nie zbliżają się do brzegów z obawy, aby fale nie wyrzuciły ich na piasek. Dla kąpiących się bez porównania niebezpieczniejsze są inne stworzenia, zwane po angielsku: steengris (nie wiem, jak się pisze), a po polsku, zdaje mi się: raja. Jest to ryba płaska, okrągła, z wydłużonym ogonem podobnym do ogona prosięcia. Owóż ogon ten opatrzony jest w kolec w kształcie szpady, po obu ostrych brzegach ząbkowany i nadzwyczaj spiczasty. Ryba siedzi w piasku niedaleko brzegu i gdy kąpiący się nastąpi na nią nogą, raja wbija mu kolec w piętę lub podeszwę. Rany takie goją się tak trudno i tak strasznie się jątrzą, że nadbrzeżni mieszkańcy więcej obawiają się ukłucia rai niż ukąszenia grzechotnika i poczytują ją za jadowitszą od wszystkich wężów. Nie jest to prawda. Raja nie jest jadowita, rany zaś zadane przez nią dlatego są niebezpieczne, że tak w podeszwie nogi, jak i w pięcie schodzą się liczne sploty żył i nerwów. Gdyby przecie nie pięta, Achilles nie umarłby w kwiecie wieku.
Można się łatwo jednak od rai uchronić robiąc hałas przy wejściu do wody. Co do mnie, widziałem ich kilka, ale nie ukłuła mnie żadna. Widziałem jedną, schwytaną przez rybaków, która ważyła przeszło osiemdziesiąt funtów. Kolec jej mający długości blisko dwa cale zachowałem na pamiątkę.
Przy brzegach owych ław piaszczystych, o których wspomniałem, znajduje się także wiele strasznych polipów zwanych w zoologii: cefalopedy. Jest to galaretowaty potwór z dziobem papugi i długimi wąsami, z pomocą których chwyta i wysysa ryby, kraby, młode foki, a nawet, jak mówią, i ludzi. Wiktor Hugo opisał go w swoich Pracownikach morza. Najczęściej jednak spotykanym wielkim stworzeniem wodnym na pobrzeżach kalifornijskich jest lew morski, zwierzę istotnie wspaniałe i ze wszech miar na nazwę lwa zasługujące. W San Francisco jest dom, stojący tuż nad zatoką w północnej stronie miasta, zwany Cliff House, w pobliżu którego sterczy z morza kilka skał granitowych. Otóż na tych skałach można widzieć zawsze całe setki olbrzymich lwów wygrzewających się na słońcu. Na galeriach domu umyślnie na ten cel urządzonych znajdziesz zawsze mnóstwo podróżników przypatrujących się przez szkła teatralne tym potworom, których ponury ryk napełnia powietrze. Stare samce z pomocą płetw wspinają się z szybkością na skały; częstokroć walczą ze sobą spychając się karkami z miejsc najlepiej słońcem ogrzanych; czasem znów rzucają się nagle do wody, która rozpryskuje się w tysiące kropli pod ciężarem ich cielsk olbrzymich. Samice są barwy ciemnej i o połowę mniejsze od samców; nie ryczą przy tym, ale szczekają zupełnie jak psy; ryku zaś samców nie powstydziłby się nawet żaden lew afrykański.
Zwierzę to jednak mimo groźnych pozorów, mimo paszczy uzbrojonej w straszliwe kły jest bardzo łagodne; nie napada nigdy na ludzi i broni się chyba przywiedzione do ostateczności. Jest przy tym bardzo pojętne i oswaja się z łatwością, czego dowodem lew morski znajdujący się w Woodwards Garden w San Francisco, który na głos swego dozorcy wynurza się z wody, włazi na skałę i chwyta w lot ryby, które dozorca mu rzuca. W Cliff House strzelanie do tych zwierząt jest zabronione, ale i gdzie indziej ludzie nie robią im krzywdy, ani bowiem mięso ich, ani skóra nie na wiele są przydatne. Rekin rzuca się tylko na młode i na samice, gdyż stary samiec poszarpałby go swymi kłami na kawałki.
W Landing widziałem ich tylko kilku, ale strzelać nie mogłem, nie miałem bowiem ani kul, ani gwintowanej broni, z gładkiej zaś strzelby, śrutem lub loftkami, nic im zrobić nie można. Zresztą mając nawet broń nie chciałbym zawodzić ufności, z jaką zbliżają się do ludzi, ani zakłócać spokoju, w jakim żyją. Wolałem chodzić po brzegach i zbierać muszle lub piękne gwiazdy morskie, których tysiące każdy odpływ osadza na piasku.
Czasem po całych godzinach przypatrywałem się roślinom morskim, również przez fale wyrzucanym. Niektóre z nich mają tak dziwne kształty, że i opisać ich niepodobna. Często, na przykład, znajdowałem roślinę mającą kształt bomby, z której przeciwległej końców wychodzą dwa ramiona podobne do kiszek kauczukowych. Jedno z tych ramion, krótsze i grubsze, dzieli się na kilka odnóg; drugie, mające kilkanaście stóp długości, zwęża się stopniowo i kończy się cienkimi wąsami obejmującymi zawsze kamień. Jeden egzemplarz tej ciekawej rośliny zachowałem, ale sczerniał mi na słońcu, wysechł i zmienił się nie do poznania.
Lubiłem także przypatrywać się w czasie połowów rybom morskim. Nie zdawało mi się, że ktoś wysilał fantazję, aby je tworzyć najdziwaczniej. Niektóre z nich mają oba oczy z jednej strony; niektóre - kształt kuli pokrytej kolcami; inne znowu mają usta prawie w środku ciała. Majtkowie przybywający z Południa pokazywali mi zasuszone małe rybki mające głowę i kark konia. Nazywają je też konikami morskimi. W cieśninach między ławami piaszczystymi i przy ujściach rzek żyje znów dziwna istota zwana Bernard-pustelnik1. Jest to rak mający całe ciało pokryte skorupą z wyjątkiem ogona, który jako nagi i miękki, narażony jest na wszelkie wypadki i wszelkie zmienności losu. Ale mądry "pan Bernard" umie na to poradzić. Oto spotkawszy muszlę wyjada ze środka ślimaka, w próżną zaś skorupę wsadza swoją słabą stronę, czyli ogon, który od tej pory ubezpieczony jest doskonale. Bernard nigdy już nie rozstaje się ze swoją skorupą i wlecze ją wszędzie za sobą, chociaż w ogóle mało się porusza, ufny w to, że fale same przyniosą mu wszystko, czego do życia i pożywienia potrzebuje.
Mając wiele wolnego czasu, po całych dniach dopełniam moje zoologiczne i botaniczne zbiory. Mam już tego pełny kufer, żałuję tylko, że niedostateczna znajomość nauk przyrodzonych nie pozwala mi ich uporządkować i pooznaczać odpowiednimi nazwami. Ale cóż zrobić, kiedy nie umiem nic! Kto inny na moim miejscu zebrałby tu prawdziwe skarby.
Po upływie tygodnia od chwili mego przyjazdu do Landing przybyły wreszcie gorąco oczekiwane przez Maxa: senorita Ameryka i senorita Słońce. Max wynajął im domek rybacki, sam zaś pomadował się tak, że nie mogłem z nim wysiedzieć w jednym pokoju. Utrzymywał, że piękniejszych kobiet nie ma na świecie. Istotnie, tak regularnych rysów nie widziałem nigdy, ale też i takich piegów nie widziałem nigdy. Max zaręczał wprawdzie słowem honoru, że w czasie pory dżdżystej to zejdzie, ale gdzie mnie tam było czekać pory dżdżystej! Zacząłem więc z coraz większą tęsknotą spoglądać na dalekie błękitne góry rysujące się na wschodnim krańcu widnokręgu i zamykające ze wszystkich stron anaheimską dolinę. Santa Lucia, San Bernardino, San Jacinto! - same te nazwy miały dla mnie jakiś dziwny, pociągający urok; postanowiłem tedy skorzystać z pierwszej lepszej okazji, aby się tam dostać. Czasem późnym wieczorem na górach tych połyskiwało coś jakby łuna pożaru.
- Co to jest? - pytałem Maxa - czy to wschód księżyca?
- Nie - odpowiedział w niemiecko-francusko-angielsko-hiszpańskim języku - to Indianie musieli zapalić lasy.
- A więc tam są Indianie?
- O tak, półoswojeni Indianie, a przy tym lwy górskie, niedźwiedzie, jelenie i Bóg wie nie co!
Wówczas w księdze zamiarów zaginałem kartkę, na której było napisane słowo: "Pojadę".
Odtąd Anaheim Landing nudził mnie już coraz bardziej, ale zabijałem czas pisząc i obmyślając plany rozmaitych utworów literackich. Wtedy to ukazał mi się w pierwszych zarysach i ów utwór2, który wam już przesłałem, a który może obudzić w swoim czasie choć słabe echo. Wieczorami pisywałem także dalszy ciąg: Z życia natury, Hanię i Selima, ale to nie kleiło się bardzo. Wiecie, jak to czasem bywa: "Krzycz, wrzeszcz jak czajka: nie przyjdzie bajka!" - mawiał nasz Jachowicz. Tak było i ze mną. Tamten pierwszy utwór pochłonął mnie tak dalece, że pisząc Selima myślałem o czym innym. Nie posądzajcie mnie jednak o próżniactwo. Listów moich macie dosyć, a przy tym i z Selimem może niedługo dopłyną do końca3.
Zabiera mi także niemało czasu uczenie się rozmaitych języków. Po angielsku już umiem nieźle się rozmówić. W Landing uprawiałem bardzo gorliwie hiszpański. W południowej Kalifornii bez hiszpańskiego ani rusz; zresztą skłoniły mnie do studiów nad nim znajomości z rozmaitymi senoritami, z którymi chciałbym rozmawiać w ich ojczystym języku. Senorita Ameryka i senorita Słońce pomagały mi ku wielkiej niespokojności Maxa bardzo gorliwie i dzięki im robiłem rzeczywiście zadziwiające postępy; przy tym Horain przysłał mi z San Francisco doskonałe książki i francusko-hiszpański słownik: nie brakło mi więc niczego.
Nie brakło mi nawet ochoty, bo polubiłem ten najpiękniejszy ze wszystkich na świecie język, w którym każde słowo dźwięczy jak srebro, każda litera drga własnym melodyjnym drganiem, tę męską, szlachetną a śpiewną mowę, która tak łatwo czepia się pamięci, jak magnes żelaza. Kto przeszedł i złamał wszystkie trudności angielszczyzny, nauczył się wykręcać językiem jak wrzecionem, wymawiać dźwięki pozbawione wszelkiej wyrazistości, temu, gdy weźmie się do hiszpańskiego, wydaje się, że spośród cierni i głogów wszedł nagle do ogrodu pełnego kwiatów. Nie znam łatwiejszego języka pod względem wymawiania, jak hiszpański. Pamiętam, gdy pierwszy raz wziąłem książkę do ręki i otworzywszy ją trafiłem na frazes: "Examina, o mortal, tu corazon, ahi veras los motivos de tus aciones!" - co po francusku będzie: "Examine, o mortel, ton coeur, tu y verras les motifs de tes actions!" - wykrzyknąłem z radością: "Ależ ja umiem po hiszpańsku!" - prawie tak, jak u Molière’a: "Ależ ja piszę prozę!" Rzeczywiście, kto zna łacinę i francuszczyznę, dla tego nauczenie się mowy Cervantesa jest kwestią nie lat i miesięcy, ale paru tygodni.
Potrzeba mieć jednak do pomocy jaką senoritę Amerykę lub senoritę Słońce. Zwracam uwagę pedagogów na tę nową metodę uczenia języków, dodając przy tym nawiasowo od siebie, że im senorita będzie mniej piegowata, tym postępy wszelakiego ucznia będą szybsze i większe.
Prócz pisania i uczenia się po hiszpańsku czytywałem także poważne książki angielskie; wpadł mi na przykład w ręce przekład Lassala, z którego nauczyłem się wiele. Od czasu do czasu Horain z San Francisco przesyłał mi naszą gazetę i "Tygodnik Ilustrowany". Była to dla mnie zawsze prawdziwa uroczystość, ale czytając zwykle zbyt łapczywie, kończyłem za prędko i potem sam sobie czyniłem gorzkie wyrzuty. Jak stary rumak bojowy, przywykły za młodu do trąbki, później, ilekroć dźwięki jej usłyszy, rozdyma nozdrza, jeży grzywę i oczyma iskrzy: tak i ja rozczytując się to w polemikach, to w poruszanych kwestiach literackich, cała duszą wyrywałem się nieraz do Warszawy, między te stosunki literackie, walki prądów, myśli i osobistości nawet, słowem: w cały ów świat, gorączkowy trochę, ale żywy, żywotny, ateński i streszczający w sobie życie duchowe całego ogółu. Bywały chwile, w których myślałem, że mi to wszystko obrzydło, w których czułem się zmęczony i utęskniony za naturą, a oto jednak teraz znów dawny nałóg odzywał się z niepojętą siłą.
Chciałbym nieraz zabrać głos w tej lub owej kwestii, rzucić swój grosz wdowi do tej lub owej skarbonki, skrzyżować szpady z tym lub owym przeciwnikiem, skrzesać ognia na rogach jakiegoś pauvre diable boiteux, poruszyć żółć temu lub owemu, szepnąć w ucho jakiemu śpiącemu komitetowi: "Zbudź się i chodź do piekła!" Ot! tęsknię czasem do tej smutnej roli Chochlika-felietonisty, którą odgrywałem, jakem umiał, przez parę lat, a którą tak się zmęczyłem, że ażem przyjechał tu odetchnąć - między kuguary, grzechotniki i niedźwiedzie.
Ale cóż, gdy pomyślę sobie, że nim głos mój was doleci, kwestie zestarzeją się jak panny czekające próżno na mężów i ludzie o nich zapomną - pióro wypada mi z ręki.
Z gazety i "Tygodnika" widzę jednak, że wydawnictwo postępuje u nas coraz bardziej. Nie wiem, czy to dlatego, że zgłodniałemu i chleb razowy smakuje, ale wszystkie artykuły wydają mi się staranne a żywotne, a wszechstronne, nasze zaś dzienniki o wiele wyższe od, amerykańskich, które nie pozostawiają nic do życzenia pod względem informacji, pozostawiają wiele do życzenia pod względem literackim. Jak pięknie napisane jest np. w gazecie sprawozdanie komisji konkursowej! U nas prasa nie zerwała jeszcze nici łączącej ją z literaturą i artyzmem - tu jest tylko kunsztownym rzemiosłem i businessem, potężnym i żywotnym wprawdzie jak żaden inny, ale tak odległym od wszelkiego artyzmu, jak San Francisco od Warszawy.
Co to za śliczny wiersz w nrze 29 "Tygodnika", zatytułowany: W górach! Zacząłem go czytać z lekceważeniem, jak wszystkie takie ulotne poezyjki, a skończyłem zachwycony:

Otoczyły mnie wkoło moje równie senne
                             Pasmem jednakim,
Ale ja sobie lecę w krainy odmienne:
                             Umiem być ptakiem.

Cały ten tak poczynający się wstęp sam się śpiewa jak jaki mazurek Szopena: ma własną dziwną nutę, w której słychać szmer świerków górskich, kosodrzewu - i odgłosy ligawek pastuszych. Jest tam echo zupełnie takie, jak w górach. Czytelnikowi chce się po przeczytaniu zawołać: "hop! hoop!" - i czekać bacznym uchem na echową ze skał odpowiedź. Dwa następne ustępy również piękne, ale nie stoją w związku ani z pierwszym ani ze sobą. Trzeba je było zatytułować osobno. Pod wierszem znalazłem napis: "Maria Konopnicka". Nie znam tej poetki. Czy to czasem nie będzie ta panna, za którą sędziwy nasz Odyniec przyprawiał, zresztą niezasłużenie, w "Bibliotece Warszawskiej", z kwaśnym sosem Prusa?4 W każdym razie ta pani lub panna ma prawdziwy talent, który przyświeca przez wiersze jak promienie świtu przez mgłę. Przypominam sobie, że mam trochę na sumieniu młodocianą muzę Eysmonta. Kulała zawsze biedaczka na jedną nogę, a ja nielitościwie starałem się jej przetrącić drugą, aby osiadła na murawie. Ale pomimo tego dosyć mi lekko na duszy. Niech to spadnie na mnie i na potomstwo moje aż do dziesiątego pokolenia... Jednakże myślę teraz, że sumienie me nie czułoby się równie spokojnym, gdybym podciął skrzydełka i tego górskiego słowika; dlatego też chwalę go otwarcie, wiem bowiem, że o ile nic tak nie szkodzi miernościom, jak pochwała, o tyle nic tak nie zachęca, nie podnieca i nie zagrzewa prawdziwego talentu, jak szczere pochwalne uznanie.
Wiem, że piszę o stu przedmiotach na raz, ale to już przyzwyczajenie felietonisty. Nie wyrzucajcie więc powyższego ustępu - o mężowie redakcyjni! Przecie nasz miła opinia nie posądzi was, żeście posunęli w koperczaki do nieznanej poetki, tym bardziej że podpisuję pod listem moje nazwisko. A propos opinii publicznej: jakże się tam miewa w Warszawie ta stara, wyróżowana zalotnica? Czy zawsze zamiast stać na straży czci i interesów ogółu, żyje tym, "co ząb jej uchwyci na pięcie" osobistości? czy zawsze ma tak długi język, że chcąc dostać się do jego końca, trzeba brać dorożkę? czy zawsze bawi się bijąc po głowach strychulcem tych, którzy w jakikolwiek sposób wychylają je z filisterskiego korca? Toujours comme cela? W takim razie nic się nie zmieniło od mego wyjazdu. Ale dziękujmy bogom, że nie jest jeszcze gorzej. U nas przynajmniej prasa jeszcze czysta, a oto mam przed sobą dotykalne dowody, że o ścianę, nad Pełtwią, zalotnica rozsiadła się już i w pewnym organie, w którym przez licytację In plus ofiaruje swe zwiędłe wdzięki więcej dającemu. Dowodzi to jednak, że handel nie wyłącznie w rękach żydowskich znajduje się w tamtych stronach. O! byle handel szedł, wszystko im tam łatwo sprzedać. Ale żyć w takiej handlowej krainie niełatwo.
Dość o tym. Wracam do mojej podróży.
Owóż upłynęło mi jeszcze w Landing dni z dziesięć. Co wieczór na Santa Lucia połyskiwały z daleka pożary lasów; co dzień dym unosił się w powietrzu, nadając promieniom słonecznym przykrą, rdzawą barwę, a ja z żalem myślałem, że nim tam pojadę, spłoną chyba wszystkie lasy i zostaną nagie tylko szczyty i skały.
Aż raz pewnego poranku rozbudził mnie jakiś szmer. Na świecie było jeszcze szaro i w tym bladawym pół-świetle, pół-cieniu ujrzałem Maxa stojącego na krześle ze sznurem w ręku i majstrującego coś około wielkich gwoździ wbitych w ścianę, na których wisiały meksykańskie kulbaki.
Myślałem, że może nie zdoławszy się zdecydować, którą senoritę więcej kocha: Amerykę czy Słońce - Max umyślił się powiesić, więc na wpół przestraszony podniosłem się na łóżku i spytałem go: co robi?
- Jadę, sir, do Harrisona - odpowiedział. - Będzie już z rok, jak pożyczyłem mu sto talarów; jadę teraz odebrać.
- Gdzie mieszka ten Harrison? - spytałem niedbale.
- O! daleko: w górach.
- W górach?
Zerwałem się na równe nogi. Chwila oczekiwana nadeszła.
Max i tak musiał wziąć parę koni, bo miał przywieźć z gór klepek do beczek i kilka baryłek miodu; kulbak miał także kilka. Wszystko więc składało się jak najlepiej.
Zapaliłem świece i począłem się pakować.
W pół godziny byłem gotów, a w godzinę później kołysałem się już w lekkim galopie na wysokim, meksykańskim siodle. Obok nas biegły psy: mój i Maxa. Byliśmy obaj z Maxem uzbrojeni doskonale: rewolwery sterczały nam za pasem, a oprócz tego każdy z nas miał nawinięte na kule kulbaki lasso, ową najgroźniejszą broń meksykańską, z którą Kalifornijczycy ruszają śmiało nawet na niedźwiedzia, a którą, mówiąc nawiasem, nie umiem władać. Gładka moja strzelba nie na wiele by się wprawdzie w razie wypadku w górach przydała, ale Max obiecał się wystarać dla mnie w Anaheim o gwintowany karabin, sam zaś miał kentucki "rajfel" ważący z jakie czterdzieści funtów i niosący na pięćset kroków stożkową kulę.
Da Anaheim przybyliśmy jeszcze bardzo rano, ale przegalopowawszy piętnaście mil byłem tak zmęczony, że żadną miarą nie mogłem jechać jeszcze dwadzieścia pięć mil dalej. Bolała mnie każda kość, jakby obita. Max śmiał się, z tym wszystkim zgodził się jednak nocować w Anaheim, tym bardziej że miał tam także kilka interesów załatwić.
Wieczorem poszliśmy obaj na dziwne widowisko, jakie tylko w Ameryce może się trafić. Oto przyjechał do Anaheim aktor, który ogłosił, że będzie uczył deklamacji, wymowy, a przede wszystkim pięknych gestów, i to po trzy talary miesięcznie. Zapisało się też zaraz kilkunastu amatorów. Wykłady odbywały się w szkole miejscowej przy świetle świec. Trafiliśmy na pierwszą lekcję, a raczej na mówkę wstępną, którą mistrz rozpoczął mniej więcej w ten sposób:
"Dżentelmeni! Ameryka słynie z wymowy, niestety jednak, arystokratyczna Anglia słusznie częstokroć wyśmiewa się z tego, że naszym świetnym mówcom brak tej pięknej gestykulacji, tych posągowych poruszeń, które samej wymowie dodają jędrności, siły i są dla niej tym, czym takt w muzyce. W imię zatem patriotyzmu, w imię prawdziwej potrzeby, która w kraju parlamentarnym jest równie nieodbitą, jak każda inna - chcę was nauczyć, czego nie umiecie dotąd, chcę słowom waszym nadać moc piorunów, a gestom majestat posągów" etc.
Po takiej mowie, zresztą daleko dłuższej, rozpoczęła się właściwa nauka. Mówca przede wszystkim oddeklamował kilka patetycznych ustępów z Szekspira, powiedział kilka wyjątków z mów, zdaje mi się, Blaina, przy czym wyrzucał głową jak dziki koń, zawracał oczy, machał rękami i wrzeszczał tak, że aż w uszach pękało. Oczywiście słuchacze byli zachwyceni i oczarowani. Potem przyszła na nich kolej. Pokazawszy im kilka pozycji nóg, od których nauki zaczynają u nas uczyć tańca, i kilka ruchów rąk mówca ustawił ich pod ścianą, kazał patrzyć na siebie i rzekł:
-Teraz, dżentelmeni, pozamykajcie przede wszystkim gęby, a następnie powtarzajcie moje słowa i gesta!
I tu znowu wszyscy zaczęli wyginać się wspaniale w tył, wymachiwać rękami, potrząsać czuprynami, zrobił się wrzask i rwetes, jak na zarwanicy. Patrząc na marionetkowe ruchy tych ludzi pomyślałby kto, że dostali pomieszania zmysłów. Ale było to amerykańska nauka pięknych gestów. I któż się tego uczył: jak wam się zdaje? Oto woźnica omnibusu z Plantershotelu, zamiatacz numerów z tego zakładu; kilku starych i młodych rzemieślników, kilku właścicieli szynków - słowem: taka publiczność, z jakiej składa się prawie cała ludność Anaheimu. Im się to jednak może przydać. Kto wie: może dzisiejszy woźnica omnibusu będzie jeszcze prezydentem Stanów? Każdy tu nosi prezydenta w kieszeni, tak jak we Francji każdy żołnierz marszałka.
Po skończonym widowisku poszliśmy zaraz z Maxem spać, nazajutrz bowiem świtaniem mieliśmy wyruszyć dalej. Na szczęście jednak dla moich kości zeszło nam jeszcze nazajutrz do południa, tak że ruszyliśmy dopiero po drugiej. Droga szła kilkanaście mil równiną, ale okolica stawała się coraz pustosza; kaktusy tylko piętrzyły się po obu stronach drogi dochodząc czasem wysokości dziesięciu stóp. Następnie zaledwie co parę godzin spotykaliśmy jaką odludną farmę. Czasem trafialiśmy na mniejsze i większe oddziały półcywilizowanych Indian dążących do Anaheimu na winobranie, przy którym znajdują obfity zarobek. Przywitawszy ich krótkim: "halo!", galopowaliśmy w milczeniu dalej. Gdyśmy przybyli do podgórzy, wieczór zapadł już zupełny, ale na niebie świecił wielki, złoty księżyc. Okolica poczęła się stawać lesistsza i coraz dziksza. Tu już wcale prawie nie ma ludzi - a cisza panuje jak pierwszego dnia po stworzeniu. Wielkie dęby tylko, rozrzucone w malowniczych grupach po pochyłościach, szumiały nad naszymi głowami; czasem zachrapały konie - czasem pies zawarczał i rzucił się nagle w bok drogi, a wówczas ściągaliśmy lejce i kładąc ręce na rewolwery oczekiwali, co to będzie. W tej księżycowej nocy, w tej ciszy i wobec potężnej natury czułem się szczęśliwy: jakbym miał skrzydła u ramion. Czar okolicy oddziałał i na Maxa. Zaczął jakąś piosenkę, ale urwał ją wkrótce i ucichł. Jechaliśmy w milczeniu jakby rozmarzeni. Wkrótce podgórza zmieniły się w góry: naokoło nas ciągnęły się olbrzymie rozłogi kamienne. Złamy granitów spiętrzone jedne na drugich wydawały się przy świetle księżyca jakby zamki, wieże i baszty. Woda licznych strumieni spadających z wysokości na kamień dzwoniła metalicznym dźwiękiem.
Jest to niby kapela tych stron. To znów zmieniał się krajobraz: rozłogi zwężały się nagle w gardziele, zarosłe i na dnie, i po brzegach dębami. Tam trzeba było jechać ostrożnie i czuj duch! w takich wąwozach bowiem lubią przesiadywać kuguary i wielkie koty dzikie, których chrapliwe głosy dochodziły od czasu do czasu do naszych uszu. Psy nasze wolały się trzymać bliżej koni; ale nie spotkawszy żadnego niebezpiecznego stworzenia wyjechaliśmy szczęśliwie z wąwozów na połoniny z rzadka tylko zarosłe dębami, na których zatem i widniej jest, i bezpieczniej.
Około pierwszej po północy ujrzeliśmy wreszcie bielejący w ciemnościach namiot drwala, a zarazem i pasiecznika, u którego mieliśmy się zatrzymać. Gdyśmy zajechali, psy miejscowe podniosły taki harmider, jakby je kto ze skóry obdzierał, gospodarz zaś wyszedł do nas mając rewolwer za pasem.
- Halo! - odezwał się z ciemności mój towarzysz.
- A, to ty Max? - odparł gospodarz.
- Tak! to ja i drugi jeszcze dżentelmen.
- To dobrze; napalę zaraz ognia.
Od owej chwili aż do dziś dnia żyję w tej górskiej pustyni, która zamiast mnie nudzić, coraz bardziej przykuwa i zachwyca. Siedmdziesiąt mil aż do San-Diego nie ma tu żywej duszy, a jednak nie brakło mi ani wypadków, ani wrażeń, które w następnym liście opiszę.


1 Raków tych mnóstwo jest także w La Manche.
2 Szkice węglem. (P.R.)
3 Selim w zupełności już nadesłany został Redakcji. (P.R.)
4 Nie ta sama. (P.R.)

[powrót] [VIII. Szkice amerykańskie]