Henryk Sienkiewicz
"Listy z podróży do Ameryki"
X. Szkice amerykańskie.
Z puszczy.
I
Skwater Plesent i jego osada * Gospodarstwo * Widok ogólny * Senora Refugio * Inni goście * Sam i Lucjusz * Meksykanie * Przy ognisku * Duma meksykańska * O hiszpańskiej ludności w ogóle * Meksykanie i Jankesi * Przypomnienia * Panowie Jorba * Meksykanie wobec Stanów Zjednoczonych * Upadek ludności meksykańskiej i przyszłe jej losy. Jakim sposobem narodowość upada * Rząd Stanów Zjednoczonych * Szczególne cechy * Grzeczność meksykańska * Panowie Salvadores * Wieczerza * Opowiadania Lucjusza * Wspomnienia Lucjusza z Arizony * Życie w Arizonie * Zawody * Indianie * Stosunki handlowe * Widok kraju * Komunikacje * Widok pustyń amerykańskich * Moje wspomnienia z Utah * Nevada * Pustynia kalifornijska * Las dantejski * Stary Ramon * Dzwonki i cyotte * Przerwane posiedzenie * Ryś * Kozy angorskie * Kozieł i kozy * Rozmowa z Ramonem * Jeszcze o cyotte * Ramonowa harfa * Pieśni meksykańskie * Przykre wspomnienie * Zmarła dziewczyna * Amerykański żal * Paweł i Wirginia * Grób Wirginii * Noc
Późną już nocą przybyliśmy wraz z towarzyszem moim, Dżakiem, do skwatera Plesenta. Nazajutrz rano miało się rozpocząć polowanie na szarego niedźwiedzia.
Miejscowość zajmowana przez Plesenta stanowi dość obszerną dolinę pokrytą odwiecznymi dębami; z jednej jej strony ciągnie się ogromnym półkolem wydłużone wzgórze ucięte równo jak mur; drugi zaś i bardzo spadzisty brzeg przeciwległy tejże doliny utworzony jest przez potok. Za potokiem ciągnie się inna płaszczyzna, znacznie niższa, zamknięta wysokimi górami.
Całość, na którą pierwszy raz rzuciłem okiem przy świetle księżyca, przedstawiała mi się bardzo romantycznie, jak zresztą większa część siedzib skwaterskich położonych w kanionach. Dolina wyższa, niższa i następne amfiteatralne wzgórze zatoczone łukiem tworzyły jakby olbrzymi cyrk rzymski albo jakby rodzaj schodów. U stóp ich szumiał w korytarzu skalnym potok stanowiący zarazem drogę do osady. Noc była już późna, ale pogodna. Księżyc zatapiał światłem cały ów amfiteatr wzgórz i arenę doliny. Wszystko to było teraz ciche i uśpione. Można było mniemać, że igrzysko skończyło się przed chwilą; cezar opuścił miejsce, lud rozproszył się w ulicach miasta, a na arenie, na krwawym piasku, leżą uśpione na wieki ciała gladiatorów. Z dala widoczne spiętrzone skały o kształtach często dziwnie symetrycznych wydawały się podobne przy świetle księżyca do posępnej masy domów wielkiego miasta. Złudzenie takie sprawia czasem pyszna dekoracja teatralna; toteż chwilami znowu zdawało mi się, że widzę ją przed sobą, najpiękniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.
Szczekanie psów oznajmiło mieszkańcom doliny o naszym przybyciu. Wkrótce przez konary dębów ujrzałem błyszczące ognisko i oświecone czerwono ściany białego domku. Przy ognisku migały postacie ludzkie chodzące tu i owdzie lub siedzące obyczajem indyjskim w kuczki. Wdrapawszy się na wysoki brzeg strumienia znaleźliśmy się w podwórzu domu. Jednocześnie gospodarz, który był wyszedł na nasze spotkanie, powitał zwykłym "halo" mego towarzysza, a następnie poznajomił się ze mną.
Gdy zbliżyliśmy się do ogniska, przedstawił mnie swej żonie, donnie Refugio, która z prawdziwie hiszpańską uprzejmością, porzuciwszy natychmiast przygotowania do wieczerzy, poczęła ze mną rozmawiać. Była to kobieta mogąca liczyć około lat czterdziestu, o rysach twarzy regularnych, ale zwiędłych i jakoby martwych. Jak żyję, nie widziałem twarzy tak smutnej. Gdym potem pytał o przyczynę tego smutku, powiedziano mi, że donnie Refugio umarła młoda i ukochana siostra, ukąszona przez grzechotnika. Donna Refugio, bezdzietna, kochała ją nad wszystko w świecie, toteż od śmierci dziewczyny nie widziano już uśmiechu na ustach osieroconej.
Tak goście jak i mąż donny Refugio umieli widocznie uszanować jej smutek, wszyscy bowiem obchodzili się z nią ze szczególną troskliwością, starając się spełniać w lot jej życzenia i prawie odgadywać jej myśli. To uszanowanie dziwiło mnie tym bardziej, że w donnie tej płynęła widocznie domieszka krwi indyjskiej, co łatwo było poznać po kruczych a grubych jej włosach i smagłej cerze. Ale istoty wyższe, bez względu na swe pochodzenie, umieją zjednać sobie cześć należytą; donna Refugio zaś, jak później przekonałem się, była to kobieta niepospolicie rozumna, a nawet niepospolicie wykształcona; stanowiła też rodzaj wyroczni w swym na wpół dzikim otoczeniu. Przyjeżdżano do niej po radę i pomoc z całej okolicy: z Anaheim, Orange, a nawet aż z Los Nietos, skąd była rodem i gdzie rodzice jej posiadali znakomite obszary stepu. Wysokiego z linii męskiej urodzenia, co dla Meksykanów stanowi niemałą wagę, była przez ojca spokrewniona ze wszystkimi Meksykanami, przez matkę zaś ze wszystkimi Metysami. Stosunkowo znaczne bogactwa przydawały jeszcze blasku i powagi jej rozumowi i cnocie.
Mąż jej, również jak i towarzysz mój Dżak, pochodził z Luizjany; przeniósł się zaś do Kalifornii po wojnie domowej. Był to dżentelmen rosły, młodszy o parę lat od żony, o poczciwych, niebieskich oczach i łagodnej, choć energicznej twarzy. Prócz niego poznałem dwóch jeszcze skwaterów z kanionu Madeira, braci Shrewsburych (Szrusbery), starszego, Sama, i młodszego, Lucjusza. Sam, czyli Samuel, był to doskonały typ Amerykanina-pioniera. Wzrostu miał ze sześć stóp, twarz podobną do głowy starego wilka, wejrzenie rozumne, ale przebiegłe; ogromne, kościste ręce, takież nogi, budowę suchą, ale rozwiniętą, znamionującą potężną siłę. Chwilami twarzą i postacią przypominał mi Lincolna, który również był doskonałym typem yankee w swoim rodzaju. Mówiąc cokolwiek Sam wyciągał przed siebie swoje olbrzymie nogi i głowę i głaszcząc ręką obrosłe podgardle, poczynał zawsze od rozwlekłego: "well". Prócz tego gryzł wiecznie tytuń i spluwał co chwila obrzydliwym, czerwonym sosem. Była to także powaga swego rodzaju. Biegły Bartnik, był zarazem niezrównanym myśliwym, budowniczym, stolarzem, cieślą, kowalem, mularzem - słowem: wszystkim. Takimi wszystkowiedzami są po największej części skwaterowie. Uczy owych rzemiosł osamotnienie, potrzeba i konieczność rachowania zawsze i wszędzie wyłącznie na własne siły. Z tych warunków wypływają również różne przymioty moralne, jako to: pewność siebie, wysoka niezależność charakteru, republikański sposób myślenia i niepożyta energia, połączona dziwnym sposobem z niejaką powolnością i flegmą. Dwie te ostatnie cechy niezmiernie łatwo mogą omylić tego, kto by chciał upatrywać w nich znamiona niedołęstwa i niezaradności. Przeciwnie, płyną one tak z zimnej krwi, wrodzonej anglosaskiej rasie, jak i ze zwyczaju zastanawiania się głębokiego nad każdym zamierzonym celem.
Skwater myśli powoli, bada, rozważa, ale przedsięwziąwszy raz cokolwiek bądź, doprowadza choćby niepodobne rzeczy do skutku.
Sam uosabiał w wysokim stopniu wszystkie wspomniane cechy pionierskiego typu, dlatego też opisałem go szerzej. Lucjusz, młodszy o kilkanaście lat, całe życie spędzał na włóczeniu się po lasach. Miał i on swoje pszczoły, ale pilnował mu ich starszy brat, który kochał go jak syna. Mieszkali razem, Lucjuszowi bowiem nie chciało się budować domu. Czasem po kilka tygodni i miesięcy nie było go w domu. Za to wróciwszy przynosił zapasy skór pum, niedźwiedzi, rysiów i jeleni. Uchodził za niechybnego strzelca. W wyprawach swoich zapuszczał się przez pustynie leżące z tamtej strony San Bernardino aż do Arizony. W ogóle znać w nim było wesołego chłopaka zaufanego w swój karabin i potężne muskuły, a nie dbającego o jutro i rozmiłowanego w awanturach.
Goście ci wraz z kilkunastoma Meksykanami siedzieli nie w domu, dom bowiem składał się tylko z jednej izby, którą do połowy zajmowało małżeńskie łoże Plesentów, ale obok domu, naokoło ogniska. Z powodu ciepłego klimatu powszechnie przyjętym zwyczajem w górach jest, że mieszkańcy sypiają tylko pod dachem, siedzą zaś, gotują i jedzą na świeżym powietrzu. Moskitów, które stanowią plagę ciepłych krajów i które wypiły tyle krwi mojej nad Oceanem Spokojnym w Anaheim Landing, nie ma tu wcale, nic więc nie staje na zawadzie temu życiu pod gwiazdami. Wreszcie, jak wszędzie tak i Plesentów, niedaleko domu i ogniska wznosiła się werenda składająca się z czterech cienkich, nie obciosanych pni platanowych, na których oparty był dach upleciony z liści i suchych prętów laurów. Pod tą arcyprostą budową gospodarstwo spędzali większą część życia, pod nią także stał teraz stół, a raczej deski, na których pani Refugio przygotowała wieczerzę. Ogień, podsycany ustawicznie przez Meksykanów suchymi laurami, buzował się potężnie, strzelając czerwonymi pasmami wyżej, prawie nad dach werendy i obejmując ze wszystkich stron okopcone łono kotła, w którym gotowało się mięso antylop wraz z czerwoną fasolą.
Obok na patelni warczały skwarząc się, kurcząc i sycząc, jak dusze potępione, kawałki słoniny, ulubionego przysmaku meksykańskiego. Japońska herbata z miodem, gotowana we wrzącej wodzie, miała stanowić dopełnienie wieczerzy. Ognisko i zgromadzeni naokół niego ludzie, gdym oddaliwszy się na chwilę spojrzał na nich z ciemności, dziwnie oryginalny przedstawiali widok. Wyobraź sobie, czytelniku, te krwawe snopy światła sypiące deszczem iskier wśród zatopionej światłem księżyca atmosfery; te drzewa jednocześnie mroczne od nocy, srebrne od księżyca i różowe od blasku płomieni! Wyobraź sobie, że słyszysz potok szumiący licznymi wodospadami w kamiennym korytarzu, a dalej jeszcze - ciemny, majestatyczny amfiteatr gór i skał rysujących się czarno na srebrnym tle nocy. Siedzące przy ognisku postacie dodawały jeszcze romantycznego uroku krajobrazowi: rzekłbyś, że oddział zabójców Kalabrii lub Kleftów w Pindus. Bardzie jeszcze dziko od Sama, Lucjusza, Dżaka i Plesenta wyglądali Meksykanie. Siedząc w kuczki przy ognisku, obyczajem indyjskim, zachowywali na twarzach zarazem indyjską powagę i hiszpańską dumę, dziwnie odbijającą się od podartej odzieży, nie okrywającej dostatecznie nagich kolan i łokciów. Przyszły mi na myśl widywane w dziecinnych latach obozowiska cygańskie. Też same twarze z rozrzuconym włosem, też same brody, czarne jak krucze pióra, też łachmany zamiast odzieży; tylko powaga większa i pycha nieporównana, i poczucie godności własnej, jakich nie masz między Cyganami.
Wszyscy ci caballero wie byli to krewni pani domu i bliscy krewni między sobą. Kiedy zapoznano mnie z nimi, wymieniano tylko ich imiona, więc: Doroteo, Francisco, Antonio, Jesus itp.; nazwisko zaś mieli wspólne: Salvadores y Guerra. Byli to, jak mi mówiono później, potomkowie rodziny niegdyś bogatej i mającej obszerne posiadłości, która jednak, w miarę jak kraj zaludniał się Jankesami, straciła wszystko i zeszła na koczujące dzikie życie w górach.
Jest to zresztą los znacznej części dawnych właścicieli ziemskich pochodzenia hiszpańskiego. Sprytniejsi, pracowitsi i przemyślniejsi Amerykanie północni zabrali im z wolna grunta, bogactwa, znaczenie, tak że dumni caballero wie zeszli na miejscowy proletariat, który albo żyje w nieosiadłych jeszcze górach, albo pasie trzody na stepach, albo wreszcie prowadzi życie wyrobnicze w osadach.
Za upadkiem fortun i znaczenia przyszedł upadek moralny. Meksykanie parobcy są doskonałymi, bo wytrwałymi i silnymi robotnikami, ale piją jeszcze lepiej od Irlandczyków; Meksykanie koniuchowie i skotarze oddają się po całych dniach szulerstwu w szałasach i sklepowych wentach; Meksykanie skwaterowie są to po największej części próżniacy żyjący Bóg wie jak i z czego. Niektórzy trzymają konie, handlują drzewem wycinanym w pustych kanionach wbrew zakazom rządowym; wszyscy zaś skłonni są wielce do bójek, grabieży i złodziejstwa.
Żywioł anglosaski wyrzucił ich z roli, handlu, przemysłu, wyrzucił ich zaś nie przez jakieś środki gwałtownie przedsiębrane przez rząd, nie przez zakazy wzbraniające w czymkolwiek udziału, ale po prostu przez większą energię, zapobiegliwość i większy dar organizacyjny.
Jest wprawdzie jeszcze w Kalifornii kilkanaście rodzin meksykańskich, które utrzymały się w dawnej zamożności i znaczeniu, ale te albo roztopią się w nowym żywiole, albo spotka je los reszty współbraci. Zbytek i duma grają niemałą, a dobrze i u nas znaną rolę między owymi morituri. Bogaty, choćby niezmiernie bogaty yankee jest to zawsze pracownik, parobek; jeśli jest kupcem, siedzi w sklepie, jeśli rolnikiem, sam sieje, orze, bronuje; słowem: robi wszystko ze swymi najemnikami, z którymi razem jada. Prawie nie chce się wierzyć europejskiemu przybyszowi, że tak jest, a jednak tak jest. Szacunek i zamiłowanie niesłychane pracy - oto potęga niezwalczona, oto przyszłość świetna i światłowładna Jankesów. Powtarzam jeszcze raz: Jankes to robotnik, czasem milionowy, czasem biedny, ale zawsze robotnik; Meksykanin to drugi biegun, to antyteza Jankesa.
Bogaty Meksykanin - to pan w europejskim znaczeniu tego słowa. W Los Angelos widywałem od czasu do czasu arystokratycznie wyglądających dżentelmenów, w czarnych, najnowszej mody surdutach i świetnej bieliźnie odbijającej jaskrawo od ciemnej ich płci, w powozach lub na dzielnych koniach, często ze służbą pieszą lub konną. Dystyngowana powierzchowność i duma malująca się w twarzach owych dżentelmenów zwróciły moją uwagę. Uważałem, że chcąc na przykład kupić coś, nigdy nie wchodzili do sklepu, ale zatrzymywali się na ulicy, kupiec zaś z pośpiechem wychodził pytać, czego by żądali. Pytałem, kto oni są, odpowiadano mi z ironicznym uśmiechem, że to Meksykanie, panowie Jorba, posiadacze ziemscy, do których przed niedawnym jeszcze czasem należały całe kaniony w południowej Kalifornii. Niektórzy jeszcze mają znaczne posiadłości, ale po większej części nie sięgające dziesiątej części tego, co posiadali dawniej. Najbogatszego z Jorbów liczył znajomy mi kupiec Hobson na czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy dolarów, ale mówiąc o tym, dodawał zawsze z nieukrywanym zadowoleniem: "To się jednak skończy wkrótce."
- A cóż potem będzie? - pytałem.
- Potem? Potem paść będą nasze owce. Rzecz to bardzo prosta, zdaje się. Jeżeli Jorba posiadający 40 000 dolarów ma czterech synów, to każdy z tych synów odziedziczy tylko 10 000 dolarów: nieprawdaż?
- Certainly! to jest prawda.
- Otóż wiedz pan o tym - mówił dalej Hobson - że każdy z tych synów będzie żył tak samo jak jego ojciec, chociaż będzie posiadał czwartą część tego, co ojciec. To ruina nieuchronna.
O! mój Hobsonie, myślałem sobie, iluż to ja znam Jorbów za oceanem! Masz rację! ruina nieuchronna, ale nie wiem, czy to dopuszczenie boże, czy co? dość, że Jorbom już nie mieści się w głowie tak prosta logika. Gdyby Hobson umiał po łacinie, opisałby mi Jorbów jednym słowem: morituri. Później poznałem ich osobiście. Są to dżentelmeni w całym znaczeniu tego słowa; gościnni, dumni, uprzejmi, waleczni, słowem - rycerze, którym nie brak nawet tej cechy arystokratycznej, że nie płacą swych sklepowych długów. Ale poznawszy ich przekonałem się także, że przy tych wszystkich przymiotach, są to ludzie wprawdzie bardzo dobrze wychowani, ale po prostu nieoświeceni. Są to głowy, w których zewnętrzna, prawie wrodzona ogłada pokrywa wewnętrzny obskurantyzm, masę przesądów i brak wielu elementarnych po prostu wiadomości. Pierwszy lepszy kupiec lub robotnik amerykański, który żuje tytuń, nie nosi nigdy krawata, zakłada nogi na krzesła, słowem, pierwszy lepszy amerykański, wedle naszych pojęć, gbur umie matematyki, historii, geografii, nauk przyrodzonych i społecznych daleko więcej niż elegancki pan Jorba. Za to pan Jorba często umie po francusku. Pan Jorba mieszka w Stanach Zjednoczonych: w Stanach Zjednoczonych są dwie partie: republikańska i demokratyczna; ty, czytelniku, przyjeżdżasz z Polski i nie mając dokładnego pojęcia o tych partiach, pytasz o nie pana Jorbę. Czy wiesz, co się pokaże? Oto, że pan Jorba jeszcze mniej rozumie tej rzeczy od ciebie, a jeśli będziesz bardzo go nacierał, powie ci w końcu: "Vous savez... kłóci się jakaś kanalia o coś między sobą, ale my się w to nie mieszamy."
Oczywiście istnieją mniej więcej liczne od tej zasady wyjątki. Znajdą się rodziny meksykańskie bogate między kupiectwem albo - jak mówią kupcy - "domy solidne"; niektórzy Meksykanie piastują poważne urzędy w państwie kalifornijskim, ale że w ogóle ludność ta marnieje pod naciskiem brata Jonathana, dowodem tego najlepszym jest wspomniane przeze mnie wywłaszczenie z ziemi wielkich posiadaczy pochodzenia hiszpańskiego. Koło Sacramento, koło San Francisco ogromne obszary należące niegdyś do rozmaitych "domów" obecnie zasiane są farmami pozostającymi w ręku kolonistów północnoamerykańskich. Przypatrzmy się tylko nazwom miejscowości w całej Kalifornii. Poczynając od San Francisco, Sacramento i idąc ku południowi spotykamy wyłącznie nazwy hiszpańskie: więc Merced, San Louis, Obispo, Santa Barbara, Santa Monica, Los Angelos, San Diego. Wymieniam tylko znaczniejsze miejscowości, ale i nazwy drobnych miasteczek, rzek, gór, bodaj nawet i znaczniejszych farm, wszystkie są hiszpańskie. Dowodzi to, że bądź co bądź, kraj był zaludniony niegdyś przeważnie ludnością meksykańską; wiemy zresztą, że Kalifornia nie tak dawno oderwaną została od Meksyku; swoją drogą, dziś w tych hiszpańskich miastach, miasteczkach, farmach, górach mieszka ludność północnoamerykańska, a dawna na północy znikła prawie już zupełnie, na południu zaś po większej części stanowi tylko najniższą robotniczą warstwę ludności.
Ani rządowi, ani ludności Stanów Zjednoczonych nie przychodziło nigdy do głowy amerykanizować kogokolwiek lub cokolwiek. W Kalifornii nie zmieniono ani jednej nazwy na angielską. Zakładają kolonię Niemcy - zwą ją Berlinem, zakładają Francuzi - zwą ją Paryżem, Polacy - Warszawą, Rosjanie - Petersburgiem i all right! Niech sobie miasto nazywa się nawet Szanghaj, dla każdego Amerykanina to wszystko jedno. Prócz tego nie masz w całej Ameryce (U.S.) wielkiego miasta, gdzie by rozmaite narodowości nie miały stowarzyszeń pozakładanych z wyraźnym i jawnym celem podtrzymania narodowości, języka, patriotyzmu. Rząd nie tylko nie sprzeciwia się podobnym stowarzyszeniom, ale zapewnia im też same przywileje i prawa, jakie przysługują stowarzyszeniom w ogóle.
Nawiasowo zauważę teraz, że nie widziałem nigdzie, aby narodowości wynaradawiały się tak prędko, jak tu. Dzieci przybyłych do Stanów Zjednoczonych Niemców, Francuzów, Polaków, Rosjan, jeżeli nawet umieją jeszcze język ojczysty, wolą mówić nawet między sobą po angielsku. Wyjątek stanowią tylko Chińczycy, których w Kalifornii jest mnóstwo, a którym osobną z czasem korespondencję poświęcę.
Wracam do Meksykanów. Nie wynaradawiał, nie wypędzał i nie uciskał ich nikt; owszem, ci, którzy utrzymali się jeszcze, a którzy pamiętają dawne czasy, otwarcie przyznają, że rząd Stanów Zjednoczonych jest lepszy niż dawny meksykański, i wcale nie okazują ochoty przyłączenia się do metropolii. Toż samo równouprawnienie i opieka, które są udziałem wszelkich narodowości, były udziałem i hiszpańskiej, a jednak ludność ta straciła grunt pod nogami.
Między Meksykanami znalazłem jeszcze jedną, im tylko właściwą cechę, to jest pychę pochodzenia i lekceważenie wszelkich innych narodowości, a zwłaszcza niesympatycznej im anglosaskiej.
Czy uwierzylibyście, że pierwszy lepszy caballero meksykański, któremu kolano nagie wyłazi z majtek i który za cały majątek posiada jedną derkę, jedną koszulę, parę wspomnianych, wielce uszkodzonych ineksprymabli, chudego jak Rosynant konia, lasso i paczkę cigarittos, że taki tedy caballero dlatego tylko, że płynie w nim krew hiszpańska, do głębi duszy jest przekonany, że jest czymś lepszym od tych Jankesów, u których zresztą służyć musi. Znane owo porównanie: "Dumny jak żebrak hiszpański", nigdzie może nie wydaje się tak prawdziwym, jak w zastosowaniu do tej ludności. Duma owa często może zresztą bywa sztuczną, często ukrywa pod dziurawym swym płaszczem charakter niski, kłamliwy, chciwy zysków lub datku. W ogóle, moralność niższych warstw meksykańskich stoi tak nisko, jak i ich oświata. Wspomniałem już, że tylko energia żywiołu anglosaskiego wstrzymuje ogół meksykańskiego gminu od grabieży, rabunków i ciągłych zaburzeń, których ustawiczną widownią jest Meksyk. Ale z owej sztucznej lub prawdziwej dumy, z owego rzeczywistego lub pozornego poczucia własnej godności wyrodziła się jedna szczególniejsza cecha wyróżniająca ten gmin od każdego innego, to jest grzeczność nadzwyczajna, posunięta aż do śmiesznej ceremonialności. W zwyczajnej rozmowie jeden Meksykanin nigdy inaczej nie nazywa drugiego, jak caballero (rycerz); jeśli jeden drugiemu zaprzecza, czyni to ze wszelkimi zastrzeżeniami, oddając zwykle sprawiedliwość głębokiemu rozumowi przeciwnika i trafnemu na rzecz poglądowi. Pierwsi lepsi dwaj obdartusi wchodząc na przykład do wenty, czyli po naszemu: szynku, czynią na progu wszelkie ceremonie i spory o to, który ma wejść pierwszy; słowem, jeśli w stosunku z północnymi Amerykanami podróżnika przywykłego do europejskiej ogłady razi ich zaniedbanie wszelkich form, w stosunkach z Meksykanami znaleźć ich może aż zanadto.
Gdy Plesent zapoznał mnie z Salvadorami, każdy z tych rycerzy podnosił się kolejno, uchylał kapelusza, w którym często było tyle dziur, ile w dachy żydowskiej karczmy; następnie składając ceremonialnie ukłon wyciągnął prawicę z taką dystynkcją, gracją i poczuciem własnej godności, jakich nie powstydziłby się żaden galicyjski hrabia. Zauważyłem następnie, że dżentelmeni ci, jakkolwiek wszyscy krewniacy, stryjeczni lub nawet rodzeni, nie opuszczali przecie, mówiąc ze sobą, grzecznego ustek lub caballero. Sądząc, że nie rozumiem po hiszpańsku, nie chcieli się przedstawiać grzeczniejszymi, niż byli w istocie, nie było więc nic udanego w ich rozmowie. Trzymali się jednak razem i jakby w pewnym oddaleniu od Shrewsburych, Dżaka, a nawet i Plesenta, zachowując zresztą w stosunkach z nimi zwykła grzeczność. Było to nawet trochę śmieszne, rubaszni bowiem Amerykanie widocznie nie byli zdolni ocenić jak należy ani tej towarzyskiej polityki, ani owych uprzejmości, i ze swej strony, jako bogatsi, uważając się za coś lepszego obchodzili się cokolwiek protekcjonalnie z czarnowłosymi rycerzami. Zresztą harmonia panowała między obiema stronami jak najlepsza, tym bardziej że nie licząc pani Refugio, żaden z Meksykanów nie umiał po angielsku, skwaterowi zaś północni bardzo mało po hiszpańsku.
Na koniec wieczerza była gotowa. Zasiedliśmy do niej pod werendą, nie na krzesłach, ale na starych ulach mających kształt skrzynek. Lucjusz, ciągnięty przeze mnie za język, począł opowiadać swoje myśliwskie przygody.
- By God! - mówił - rok temu niedźwiedź miał mnie już przed sobą, i gdyby nie Sam, przysięgam na tę prawą rękę, że nie siedziałbym tu w tej chwili.
- Well - odrzekł na to flegmatycznie Sam gładząc podgardle - opowiedz dżentelmenowi swoje wyprawy do Arizony.
Weszliśmy więc na Arizonę. Lucjusz znał, jak utrzymywał, każdy jej zakątek, zwiedzał ją bowiem ze starym awanturnikiem nazwiskiem Rub. Wypytywałem go o Indian tamtejszych, Apaczów i Komenczów, o których dzikości i męstwie wiele słyszałem. Ale Lucjusz nie podzielał tego zdania. Apaczowie nie są wcale w Arizonie tak dzicy, jak o nich myślą, mówił. Często zachodzą do miast tamtejszych, Prescot i Tuscon, za kupnem różnych towarów, które wymieniają za skóry, w ogóle przy tym obawiają się białych ludzi. Dawniej było co innego: napady, grabieże i mordy zdarzały się codziennie. Nawet osady o znacznej stosunkowo ludności bywały zagrożone. Lucjusz pamiętał jeszcze dobrze te czasy. Opowiadał mi np., że zaszedłszy raz z Rubem do dwóch górników Francuzów, zastał ich obydwóch zamordowanych i oskalpowanych. Lucjusz także brał niejednokrotnie udział w walkach z czerwonymi. O ich męstwie mówił z lekceważeniem i pogardą. Twierdził, że w otwartej bitwie nigdy nie umieli dotrzymać białym i że wszystkie napady odbywały się nocą, niespodzianie, z zasadzki. Zresztą obecne pokolenia, żyjące w pobliżu osad, uspokoiły się już zmuszone do tego krwawym doświadczeniem.
Przed paru laty odkryto w górach, przebiegających we wszystkich kierunkach kraj ten, obfite pokłady srebra, za którym to odkryciem nastąpiło zaraz obfite przesiedlenie się górników z Kalifornii, a w miarę zwiększania się ludności - i większe stosunkowo bezpieczeństwo. Tylko pokolenia mieszkające na stepach, w górach, zwłaszcza ku wschodowi i południowi, są jeszcze dzikie i drapieżne. Szczególniej odznacza się tym pokolenie Moave mieszkające na granicy Sonory. Wypytywałem się o te szczegóły bardzo dokładnie, miałem bowiem zamiar puścić się do Arizony, z pierwszą lepszą karawaną górników lub osadników szukających roli. Obecnie dosyć to łatwo doprowadzić do skutku, w całej bowiem południowej Kalifornii panuje dość ożywiony ruch emigracyjny w tamtą stronę. Z tym wszystkim, mimo tego ruchu, ponieważ sama Kalifornia na przeszło sześciu tysiącach naszych mil kwadratowych nie posiada jeszcze miliona mieszkańców, w środkowej zaś i wschodniej swej części prawie jeszcze jest pustą, więc i przyrost ludności w Arizonie nie może być znaczny. Dziś można powiedzieć, że ogromny stan ten po największej części jest jeszcze bezludny. Główne miasta tameczne: Prescot i Tuscon, są osadami liczącymi zaledwie po kilkaset mieszkańców, w górach gdzieniegdzie istnieją małe osady "minerskie", w rzadkich dolinach obfitujących w drzewo i wodę tu i owdzie trafi się farma lub estancia pasterska, a zresztą tysiące mil gór i stepów są jeszcze głuche, milczące i bezludne. Większa część osadników prowadzi dotychczas życie pionierskie, to jest z palcem na cynglu od karabina. Górnicy i nieliczni pasterze na wybrzeżach rzek Gila i Colorado żyją pod namiotami.
Kraj nie produkuje jeszcze tyle, aby się sam mógł wyżywić, a ponieważ metalu, mianowicie srebra, jest obfitość, zapasy zaś żywności trzeba sprowadzać albo niesłychanie trudną drogą przez pustynie, albo przez Ocean, naokoło Lower California, i Zatokę Rubinową przez Colorado, drożyzna jest więc niesłychana. Funt mąki kosztuje dolara, funt kartofli cztery bity, czyli przeszło pięć naszych złotych. Podobne stosunki istniały dawniej w Kalifornii. Górnicy, posiadający mało pieniędzy, a wiele srebra In natura lub też złotego piasku, płacą za wszystko najczęściej nie pieniędzmi, ale surowym metalem. Kupcy mają z tego powodu znakomite zarobki. W ogóle jednak Lucjusz odradzał mi podróż do tego stanu.
- Nie możesz sobie wyobrazić - mówił - co to za posępna i okropna okolica. Widziałem rozmaite pustynie. Lower California jest pustynią, ale rosną na niej przynajmniej kaktusy i palmety. W naszej Kalifornii, również na drodze od Los Angelos do St. Francisco, rozciąga się ogromna przestrzeń bezwodnego stepu, ale i ten pokryty jednym lasem palmetów, gdy tymczasem w Arizonie nie ma i tego nawet.
- Cóż tedy jest w Arizonie? - pytałem.
- Co jest? - odrzekł. - Powiem krótko: góry, skały, kupy siwych kamieni i step; ani wody, ani trawy, ani drzew, nic i nic, tylko kupy kamieni i łyse góry. Prawda, srebro tam leży wszędzie, ale niech przeklęty będzie mój język, jeśli warto tam je zbierać!
Potem pytałem o Gila i Colorado. Lucjusz przyznał, że brzegi ich są rzeczywiście żyzne i bujnie porośnięte, ale za tym zielonym pasem zaraz zaczyna się bezpłodna pustynia. Tam przecie rodzi się ów Santa Ana wind, który dusi nas tu od czasu do czasu. Na koniec co do kanionów w tamtejszych górach - znam ich, mówił Lucjusz, bardzo wiele. Lasów tam nie ma takich, jak w naszych, "kryki" mniejsze, a przy tym prawie niedostępne. Wreszcie, jeśli gdzie i jest las, tam stoją wigwamy Apaczów. Samemu lub w małej liczbie towarzyszów niebezpiecznie tam chodzić.
- Niech przeklęta będzie Arizona! - zakończył wreszcie Lucjusz. - Zakładam się, że tam nigdy ludzie nie osiądą.
Opowiadaniom jego nie miałem powodu nie wierzyć, sam bowiem widziałem kraje bardzo do powyższego obrazu podobne. Na próżno starałbym się np. odmalować czytelnikowi, jakie straszne, jakie przygniatające wrażenie czyni Wyoming, Utah i Nevada, przez które przejeżdżałem wielką koleją Dwóch Oceanów. Oko nic tam nie znajdzie prócz to niezmiernego stepu, to dantejskich złomów i rozłomów skał, to urwisk, których nazwy same, połączone zawsze z imieniem diabła, przejmują dreszczem, to na koniec słonych jezior odbijających szare, posępne niebo. Na przestrzeniach tak rozległych, jak europejskie mocarstwa, nie widziałem ani jednego drzewa. Szare stadka antylop lub wielkich jeleni migały czasem po skałach, ale czym żyją i co piją te stworzenia, to dla mnie dotychczas zagadka.
Wreszcie, nie szukając daleko, sama Kalifornia, lubo w ślicznym klimacie, lubo przeważnie urodzajna, bujna i wypieszczona przez ludzi i naturę, ma jednak miejscowości ogromne, prawie zupełnie bezwodne, stepowe, pustynne. Zwiedziłem np. niedawno ogromną pustynię środkową i popróbuję ją opisać w następnych listach, tu zaś nadmienię tylko, że także nie mogę inaczej powiedzieć, jak że byłem w krainach Danta, w krainie śmierci. Widziałem lasy palmetów rosnące na kształt posępnych kolumn na piaszczystych bezbrzeżach. Posępne, dziwne jakieś gałęzie ich sterczą jakby ramiona wyciągnięte ku niebu z rozpaczliwą prośbą o ratunek. Milczenia w takim potępionym lesie nie przerywa ani jedno żywe stworzenie - cicho i cicho! Wiatr nie poruszy nawet porosłych jakby pleśnią i kurzem, przesmutnych ramion drzewnych, ani jednej kropli wody nie znajdziesz na przestrzeni kilkudziesięciu mil kwadratowych, cienia nie dają te szeregi kolumn; ujedziesz między nimi całe dziesiątki mil, a przeraźliwa jednostajność ani na włos się nie zmieni; tenże sam piasek pod nogami, też samo równe, jakby spod cyrkla i linii pnie kosmate, też same gałęzie zadarte w górę.
Ostateczności wreszcie takich znajdziesz mnóstwo w Kalifornii. Za doliną Yosemita, owym artystycznym marzeniem bożym, gdzie promienne warkocze kaskad przewiązują się wstęgami tęczy, gdzie zwierciadła jezior, rzekłbyś, pochłonęły wszystek lazur niebieski, gdzie drzewa wznoszą się na czterysta stóp wysokości, a ziemia zatopiona powodzią kwiatów - o ścianę skalną zaczynają się bezpłodne i bezwodne stepy. O Arizonie słyszałem potem i inne opowiadania, w mniej czarnych malujące ją barwach, ale więcej wierzę Lucjuszowi, ten bowiem był tam prawie wszędzie i wszystko własnymi oczyma oglądał.
Skończywszy o Arizonie począł opowiadać dalszy ciąg swych przygód myśliwskich, przy czym rozmowa zeszła na niedźwiedzia, z którym mieliśmy rozprawiać się nazajutrz. Stary Indianin Ramon, zamieszkały u Plesentów, zabrał głos i oświadczył, że zwierz to jest muy Grande (bardzo wielki). Dowiedziałem się jednocześnie, że właściwe kółko myśliwskie stanowią tylko dwaj Shrewsburowie, Dżak, Plesent i ja, bo przybyli Meksykanie za całą broń posiadają lassa i noże. Mieli za to pilnować obu wyjść z doliny i w razie, gdyby zwierz chciał się wymknąć tamtędy, rzucić na niego sznury i zatrzymać na miejscu. Starzy Kalifornijczycy często wychodzą na niedźwiedzia tylko z lassami, ale niezrównana ta broń może być skutecznie użytą wyłącznie z konia, zatem nie w urwiskach i zaroślach.
Tymczasem skończyła się wieczerza i zasiedliśmy na nowo przy ognisku. Stary Ramon wziął w usta instrument zwany cyotte i utkwiwszy oczy w niebo, jak pozujący koncertant, począł na nim brzdąkać. Z dala z ciemności dochodziły parskania meksykańskich mustangów poprzywiązywanych lassami do drzew i dzwonki kóz angorskich zamkniętych w korallu położonym na pochyłości góry. Słyszałem te dzwonki potem przez całą noc, przywiązują je bowiem koniom i kozom dla odstraszenia dzikich zwierząt. Dźwięk ich przygłuszony, jakoby echowy, sprawia wrażenie smutne, ale łagodne, i skłania do marzeń.
Siedzieliśmy wszyscy przez jakiś czas w milczeniu przerywanym tylko przez trzask palącego się drzewa i ciche tony cyotte. Wkrótce jednak milczenie to przerwane zostało jednym z codziennych wypadków w tych górach. Koło korallu z koźlętami zaczął szczekać pies, inne poleciały zaraz za nim i przez chwilę wąwóz rozlegał się żarliwym ujadaniem. Plesent zapalił długą, smolną szczypkę drzewa, wziął strzelbę i poszedł zobaczyć, co się dzieje. Za nim poszedłem ja także i stary Ramon. Białe koźlęta beczały przeraźliwie, psy zaś, zebrane pod jednym wielkim drzewem, podnosiły w górę paszcze i wyły. Ramon zebrawszy kilka kamieni począł rzucać nimi w drzewo świszcząc przy tym przeraźliwie. Przez chwilę nie poruszało się nic, ale po chwili ujrzeliśmy ciemne zwierzę wielkości średniego psa przeskakujące tak szybko na następne drzewo, że Plesent nie zdążył za nim strzelić.
- Co to było? - spytałem.
- Lynx! pomorek na jego potomstwo! - odpowiedział Plesent. - Przywiązuję dobrego psa w korallu, a jednak to nie pomaga. Przeszłego roku srebrny lew wybrał mi dwanaście koźląt i starego kozła, za którego w Los Angelos zapłaciłem siedmdziesiąt pięć dolarów gotówką.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, przy czym oddaliłem się trochę na bok, wybierając drogę, jak mi się zdawało, krótszą, gdy nagle skwater zawołał:
- Nie tędy! nie tędy! ostrożnie, bo złapiesz się pan w żelaza.
Jakoż niewiele już do tego brakowało. Dwa sąsiednie koralle, jeden z kozami, drugi z koźlętami, były to niby małe fortece, do których niełatwo było wedrzeć się wrogom. Ale nic też nie nęciło tak wszelkiego rodzaju drapieżników, jak owa smakowita zdobycz. Całe życie Plesenta było ciągłą z nimi walką. Plesent, jeden z pierwszych zapewne skwaterów, wprowadził chów kóz angorskich w górach Santa Ana i miał już z niego znakomite korzyści, wełna ich bowiem o wiele jest droższa od owczej. Kalifornia hoduje wprawdzie setki tysięcy, a może i miliony owiec, ale hodowla ta trafia na jedną, nieprzezwyciężoną jeszcze dotąd trudność. Oto wszystkie stepy i góry kalifornijskie pokryte są gatunkiem ostu, którego małe, mikroskopijne prawie szyszki zaplątują się w wełnę, przez co utrudniają niezmiernie jej przędzę. Dotychczas mimo licznych prób nie wynaleziono jeszcze środka zaradczego, skutkiem czego i wełna nie ma tej ceny, jaką by mieć mogła i powinna. Kozy angorskie mniej są narażone na owe szyszki, sierść ich bowiem, nie kędzierzawa, tak jak wełna owcza, ale długa i wisząca, mniej chwyta szyszki i łatwiej może być z nich oczyszczoną. Dlatego sądzę, że jakkolwiek chów kóz angorskich możliwy jest tylko w górach, rozwinie się on w przyszłości znakomicie i utworzy z czasem nowe a potężne źródło krajowego dochodu.
Chów ten zresztą, o ile mu się przypatrzyłem, nie przedstawia żadnych trudności. Skoro zaświta, otwierają korall, kozy wychodzą w góry, idą, gdzie chcą, jedzą, co chcą, na noc zaś wracają do korallu. W dzień nie są narażone na napady drapieżnych zwierząt. Mimo przykrego zapachu, jaki wydają te zwierzęta, przypatrywałem im się czasem całymi godzinami. Oczy ich wielkie i łagodne, jedwabista, srebrna albo blado-złotawa sierść nadają im dziwnie wdzięczną postać. Kozły zwłaszcza mają sierść tak długą, że widać im spod niej nogi tylko od kostek; najpiękniejsze jednak są małe koźlęta, o sierści krótkiej mlecznej i ruchach gazeli. Po skałach, urwiskach, nad przepaścią wieszają się z nieporównaną zręcznością. Kozieł, brodacz z miną starego rozpustnika, jest wodzem, a przy tym despotycznym władcą całego stada. On najpierwszy wychodzi rankiem z korallu; on prowadzi całe stado pobrzękując dzwonkiem i kiwając poważnie głową; on wybiera miejsce paszy, nie dozwala zbyt rozpraszać się małżonkom, nagradza pieszczotami posłuszne, nieposłuszne zaś karci umiarkowanymi ciosami rogów. W ogóle wydaje się rozwiązłym, ale poważnym, statecznym i pełnym ufności w siebie. Z powodu ogromnej głowy, jeszcze większych rogów i obfitej sierści robi wrażenie wielkiego zwierzęcia, w rzeczywistości jednak jest mały, a gdy go ostrzygą, wygląda jak pierwszy lepszy chłystek. Z psów nic sobie nie robi. Gdy zobaczy obcego, idzie wprost na niego wytrzeszczając głupowate oczy, kiwając brodą i spluwając głośno, jak gdyby z obrzydzeniem. Jeżeli pies nie ustępuje, albo co zdarza się najczęściej, zatrzymuje się wietrząc i przypatrując się także dziwolągowi, wówczas i Kozieł zbliżywszy się o kilka kroków staje, przez chwilę patrzy, kicha jeszcze groźniej, na koniec zniżywszy rogi rzuca się jak piorun na wroga.
Pies mój był ustawicznym przedmiotem podobnych napaści. Zdarza się, że wojowniczy Kozieł rzuca się i na swego pana w chwili, gdy ten otwiera korall, ale pan chwyta go wówczas za sierść, jedną ręką koło karku, drugą koło ogona, i bez dalszych ceremonii przerzuca przez płot o dziesięć kroków. Obrażony takim postępowaniem, sułtan wyraża swoje oburzenie głośnym plunięciem i oddala się pośpiesznie.
Stary Indianin Ramon, który specjalnie zajmował się tymi kozami, kochał je jak własne dzieci. Wracając zza korallu po odstraszeniu rysia zabrałem z owym caballero bliższą znajomość. Był to starzec siedmdziesięcioletni, z białymi włosami, ale czerstwy i zdrowy. Twarz jego miała kolor brązu. Mówiono, że nie był zupełnie czystym Indianinem, ale jeśli płynęła w nim jaka domieszka krwi białych, to musiała być bardzo nieznaczna. Parę łyków brandy, które ofiarowałem mu z mej manierki, otworzyły mi jego serce. Siedliśmy potem koło siebie przy ognisku i poczęli rozmawiać. Pytałem go, gdzie mieszka? Odpowiedział: - W górach! - A gdzie jest la casa usted? (dom jego?). On zaś - O! bobre Ramon! nie ma wcale domu. Mieszka czasem u Plesentów, czasem u Shrewburych, czasem w namiotach Salvadorów, ale najczęściej u Plesentów, bo to bardzo, bardzo dobrzy ludzie. dawniej, ale to bardzo dawno, Ramon miał żonę i dzieci, i szałasy, i stada własne. Potem... ta nieszczęsna woda ognista... Ot, co tu mówić: teraz Ramon solo, ach! solito - powtarzał żałośnie - solito! - To rzekłszy wziął swoje cyotte i począł znowu na nich brzdąkać utkwiwszy oczy w ciemne, gwiaździste niebo.
Przypatrywałem się z ciekawością temu instrumentowi, nad który nie ma pewno prostszego na świecie. wszystkie prawie stoki gór pokryte są rośliną zwaną po hiszpańsku cyotte, której angielskiej nazwy nie mogłem się dopytać. Cyotte jest to kępa liści podobnych do liści naszych lilii lub tataraku, tylko twardszych i zakończonych kolcami. Ze środka tych liści strzela w górę długa od pięciu do ośmiu stóp biała laska, grubsza od dołu, a zwężająca się ku górze. Koniec tej laski pokrywa się na wiosnę kiściami przepysznego purpurowego kwiatu. Jest to roślina niezmiernie pożyteczna. Rdzeń laski, podobny do bzowego, lekki i wypełniający całą długość rośliny, dostarcza Indianom i Meksykanom smacznego pokarmu. Jedzą także i korzeń. W czasie wycieczek myśliwskich w górach próbowałem go niejednokrotnie. Ma on smak świeżego włoskiego orzecha. W czasie kwitnienia około kiści purpurowych iskrzą się roje kolibrów i wielkich motylów, pszczół i bąków. Jesienią, gdy kwiat opadnie, a łodyga wyschnie należycie, wtedy jest przydatną do robienia instrumentów. Obcinają ją wówczas u góry i u dołu, potem przywiązują na niej strunę podpartą z jednej strony kijkiem - i instrument gotowy. Jest to więc harfa o jednej strunie, ale gra się na niej inaczej jak na zwyczajnej. Stary Ramon brał cieńszy koniec w usta i palcami jednej ręki przyciskał w rozmaitych miejscach strunę dla wydobycia rozmaitych tonów, drugą zaś ręką ją trącał. Pomimo całego ubóstwa dźwięków Ramon potrafił jednak wygrać rozmaite melodie meksykańskie, po największej części melancholiczne i rzewne. Jeden z Salvadorów wtórował mu od czasu do czasu głębokim i dźwięcznym jak metal barytonem, którego pozazdrościłby mu niejeden śpiewak operowy. Treść piosenek była po największej części miłosna: "Gdym spał pod cieniem magnolii - śpiewał Francisco Salvador - śniłem o tobie; gdym się zbudził i nie ujrzał ciebie, począłem tak płakać, żem usnął znowu!..." Po takim krótkim przedśpiewie następował przestanek; przez chwilę słychać było tylko dzwonki kóz i tony cyotte, a potem śpiewak kończył podniesionym głosem, wyrażającym jak najgłębszą tęsknotę: "O Julia! o Julia!"
Większe jednak jeszcze wrażenie uczyniła piosenka wyrażająca żal kochanka po utracie narzeczonej. "Deszcz odświeżał dla ciebie powietrze, wiatr chłodził cię, moskity uciekały od ciebie, figa pochylała ci gałęzie z owocami; gdzie nastąpiłaś, wyrastały kwiaty: jam ciebie kochał, o! kochał bardzo, a jednak opuściłaś mnie, dziewczyno." Po skończeniu piosnki nastała długa chwila milczenia. Donnie Refugio przypomniała się zmarła siostra i łzy zabłysły w jej oczach, więc chcąc je ukryć wstała i poszła pozmywać statki po wieczerzy; Lucjusz Shrewsbury sposępniał jak noc, a Plesent zwróciwszy się do mnie począł mówić:
- Pan nie znałeś siostry mojej żony? na imię jej było Monika. Kochaliśmy ją oboje jak własną córkę. Ach, panie, taka była dobra, taka młoda, taka ładna, ważyła przeszło sto czterdzieści funtów!... i ot, wąż ją ukąsił i umarła.
Byłem gotów domieszać łzy moje do wspólnej łzawicy nad losami pięknej Moniki, gdyby nie ta czysto amerykańska wzmianka o wadze stu czterdziestu funtów, która sprawiła, że musiałem przygryźć usta, aby się nie uśmiechnąć. Chcąc coś powiedzieć, spytałem, czy Monika była już narzeczoną? Na to Plesent spojrzał na Lucjusza, który patrzył ponuro w ziemię, i nie odrzekł nic. Potem dowiedziałem się, że nie była jeszcze narzeczoną, ale kochali się oboje z Lucjuszem. Co to za tragiczne rozwiązanie sielanki! co za powtórzenie smutnych losów Pawła i Wirginii! Lucjusz wyciosał własnymi rękoma trumnę dla kochanki. Na grób jej nanosił z siłą olbrzyma ogromnych kamieni, aby kujoty nie niepokoiły snu zmarłej, i między kamienie nasadził dzikich róż. Widziałem potem to miejsce. Róże dzikie przez rok rozrosły się bujnie i gdym się zbliżył, chwytały kolcami za moje odzienie, jak gdyby zmarła dziewczyna starała się zatrzymać przechodnia i prosić o "Zdrowaś Maria!".
Tymczasem na owych gawędkach, śpiewach i rozmyślaniach zeszła znaczna część nocy. Była północ. Kogut począł piać pod szopą, w której stał wóz i maszyny pszczelnicze Plesenta. Starszy Shrewsbury wyciągnął nogi, pogładził podgardle i zwróciwszy się ku gospodarzowi rzekł:
- Well! jutro wstaniemy o świcie!
Udaliśmy się na spoczynek. Meksykanie poszli do szopy, gdzie znajdowało się trochę słomy jęczmiennej, ale gdzie stał także odłączony od stada stary kozioł zatruwający powietrze. Shrewsburowie zaś, ja i Dżak pokładliśmy się koło ogniska. Mimo że byłem niezmiernie zmęczony, a może właśnie dlatego, nie mogłem usnąć. Lucjusz, Monika, stary Ramon, jutrzejszy szary niedźwiedź, wszystko to krążyło w bezładnym zwichrzeniu w mej głowie. Przy tym w uszach brzmiały mi ciągle monotonne dzwonki kóz; czasem zakwiczały konie; czasem zawyły na szczytach dalszych gór zwierzęta, to znów psy zrywały się nagle i biegnąc z hałaśliwym ujadaniem niknęły w ciemnościach; sen zamknął mi powieki dopiero koło godziny drugiej, gdy ognisko zasuło się popiołem i wygasło prawie zupełnie.
II
Brzask i wschód słońca * Wyprawa * Ramon na śladzie * Cisza poranku * Niebezpieczne wzgórze * Pierwszy strzał * Szary niedźwiedź * Koniec dramatu * Powrót * Turnieje * Zabawa z kogutem * Trzej Indianie * Przestrogi Lucjusza * Indianie kalifornijscy * Pasieka * Ule * Maszyna do wytapiania miodu * Dochody z pszczół * Towarzystwo pszczelarzy * Nadzieje
Rozbudził mię chrzęst żelaznego stempla w lufie. Otwarłszy oczy ujrzałem w półmroku, w półświetle ogromną postać Lucjusza, pochyloną nad długą rurą karabina. Starszy, Sam, nie spał już także, Meksykanie ruszali się pod szopą, a w okienku Plesentów połyskiwało światło. Na niebie był dopiero pierwszy brzask. Niepojęty urok ma dla mnie zawsze ta chwila, w której Ormuzd kończy zwycięską walkę z Arimanem. Jest coś mistycznego w naturze, gdy powietrze poczyna nasycać się z wolna bladym światłem: coraz nowe przedmioty, to skały, to drzewa, wychylają się stopniowo z cienia; światło określa ich kontury, bieli leciuchno linie, rysuje z wolna kształty, z początku szaro, blado, mętnie, sennie, potem coraz wyraźniej i wypuklej; rzekłbyś, ciemność miesza ze sobą przedmioty, unicestwia i roztapia je w sobie, brzask powołuje je na powrót do życia; uśpienie owija jeszcze świat, ale już zasłona nocy podnosi, i jawa wraz z wrażeniami rzeczywistości poczyna się podstawiać w fantastyczne obrazy snu. Jest to półistnienie, półnicość, półwid a półmara; jest to na koniec szara granica między panteistycznym nieosobowym światem pomroki a budzeniem się życia indywidualnego.
Wysoce tajemnicza i poetyczna chwila dla tego, kto ją umie uczuć i pojąć. Zabłąkanej w tych pustyniach leśnych, pod gorącym niebem Kalifornii, więc stęsknionej za krajem i rozkołysanej duszy mojej wydała się ona jeszcze pełniejszą tajemniczych czarów i uroków. Tymczasem noc bladła i bladła, odległe przestrzenie z szeregami pni drzewnych stawały się coraz widoczniejsze dla oka, ranny ptak, dzięcioł, począł pukać w drzewo, jakby chciał mówić: "Puk! puk! wstawajcie, oto dzień robi się na górach i dolinach!" Wreszcie w przerwie dwóch gór ukazały się pierwsze blaski jutrzni porannej.
Leciuchna, przejrzysta, seledynowej barwy smuga wyciągnęła się na kształt pasem i włókien na wschodzie. Niebo całe było jeszcze chłodne, ciemne i zimne, ale smuga rosła, rozlewała się coraz szerzej. Z wolna górny jej brzeg począł przemieniać się w bladozłotawy szlak. Oko nie mogło uchwycić przemiany tonów, tak nieznacznie jedna barwa topniała w drugiej. Błękit, blade złoto i blada zieloność igrały ze sobą przez chwilę, aż wreszcie wszystkie przesłoniły się niby leciuchną mgłą różaną. Wstawała jutrzenka: "różanopalca jutrzenka", jak ją nazywa Homer, śliczna, zapłoniona, zalewająca góry i doliny radosnym światłem i zmieniająca na brylanty krople rosy wiszące na liściach dębów. Była jakaś radość prawdziwa w tym dziewiczym, młodym jeszcze świecie, budzącym się do życia, z ochotą do życia i wiarą w życie. Ptaki poczęły śpiewać, kozy beczeć, psy skakać wesoło i biegać. Na wszystkich skłonach gór ozwało się zwykłe: "o ho! ho!" kuropatnich kogutów zwołujących samice. My wszyscy byliśmy w doskonałych usposobieniach. Poważny nawet Sam śpiewał znaną pieśń amerykańską, w której co zwrotka powtarza się: "Hej ho, Missisipi, Missisipi river!" Wreszcie opatrzywszy broń ruszyliśmy na wyprawę.
Zeszedłszy do kamiennego korytarza puściliśmy się w górę potoku. Plesent i stary Ramon, jako najświadomsi miejscowości, szli naprzód, drugą parę stanowiłem ja i Lucjusz, Sam zaś z Dżakiem zamykali pochód. Meksykanie wyruszyli jeszcze znacznie przed nami, jedni ku zachodniemu, czyli dolnemu, drudzy ku wschodniemu, czyli górnemu, biegowi strumienia. Ci ostatni część tylko drogi mogli iść łożyskiem, dalej zaś, jak to wskazywały ślady, wdarli się na brzeg i przejechawszy wzgórze, około którego zaginał się strumień, skrócili sobie przez to znakomicie drogę. Celem ich było wedrzeć się w głąb gór jak można najdalej, aby w razie, gdyby zwierz chciał ujść w górę łożyska, przeciąć mu drogę. Plan tedy wyprawy, ułożony przez Ramona i Lucjusza, polegał na tym, aby kawaleria zająwszy dwa ujścia doliny napędziła zwierza na piechotę znajdującą się w środku. Niedźwiedź mógł wprawdzie tak dobrze starać się ujść bokami, jak i łożyskiem, ale że boki doliny utworzone były przez skłony gór, dość spadziste, a widne dla oka, z rzadka bowiem tylko zarośnięte dębami, w takim razie ujrzelibyśmy go z pewnością. Zresztą Ramon, który był znakomitym traperem, utrzymywał, że niedźwiedź prawie na pewno będzie się znajdował na jednym wzgórzu tworzącym zagięcie strumienia i wystającym niezmiernie stromo nad wodę. O trzy mile od granicy klemu Plesenta Ramon począł uważnie przypatrywać się wąskiemu szlaczkowi piasku pomieszanego z miką. Przez chwilę badanie to było bezskuteczne, nagle jednak stary Indianin pochylił się i wykrzyknąwszy z cicha: "hugh!" ukazał nam głęboki i wyraźny ślad. Był on tym widoczniejszy, że we wgłębieniu zebrała się obficie mika, ślad więc błyszczał jak pozłocony. Było ich trzy, z tych dwa tylko wyraźne; potem znowu nikły na kamieniach. Swoją drogą Ramon umiał je dojrzeć tam nawet, gdzie by kto inny ich nie podejrzewał. Dziwny widok przedstawiał ten starzec z brązową twarzą a białymi włosami, wietrzący jak gończy pies, pochylający się co chwila i wykrzykujący raz po raz gardłowe: "hugh!" Wczorajszej nocy, gdy siedział w kuczki przed ogniem, z łokciami opartymi na kolanach i mleczną głową wspartą na ręku, wydawał mi się zgrzybiałym prawie; dziś nozdrza jego były rozdęte i poruszały się szybko, jak gdyby chwytając wiatr, oczy zaś błyszczące biegały z prawdziwie indyjską ruchliwością, badając każdy złam skały przy łożysku, każdy krzak na skłonach gór i wreszcie grunt pod nogami. Zbliżając się do owego wzgórza, na którym prawdopodobnie zwierz obrał stałą siedzibę, szliśmy coraz wolniej, a przy tym tak cicho, że słyszałem doskonale szmer wody po kamieniach, pukanie dzięciołów na drzewach i nawoływanie się kuropatw górskich. Ranek był śliczny, słońce już wzeszło, powietrze, przesycone miodowym zapachem szałwii, sprawiałoby prawdziwą rozkosz płucom, gdyby nie to, że miejscami zatruwały je obrzydliwe wyziewy skunksów, czyli śmierdzieli amerykańskich, małych, czarnych zwierzątek, nader obfitych w tych górach. Straszliwy zapach, jaki wydają, nie jest niczym więcej jak tylko nadmiarem piżma, a zatem substancji, która w małej ilości atomów jest nawet wonna, ale w nadmiarze po prostu dusi. Dom, pod którym ukrywa się skunks, staje się absolutnie nie do mieszkania; zapach wchodzi nosem, gardłem, przepełnia płuca, sprawia krztuszenie się i wymioty. Nie znoszą go nawet psy: kury zaś poczuwszy go wpadają w zupełne omdlenie.
W ciągu naszego pochodu trzy lub cztery razy natrafialiśmy na ów zapach, tak że z największym wysileniem potrafiłem wstrzymać się od kaszlu. Doszliśmy wreszcie do owego wzgórza, wystającego jakby trójkąt nad okrążającym je strumieniem. Nadzieja znalezienia na nim zwierza zmieniła się prawie w pewność, gdy stary Ramon ukazał nam tuż u jego stóp wielki kamień porośnięty delikatnie śliską warstwą mchu. Zwierz widocznie wdzierał się po nim na wzgórze i wdzierał się niedawno, mech bowiem wilgotny widocznie świeżo był pościerany, w kresach zaś utworzonych przez ześlizgiwanie się straszliwych pazurów błyszczała rosa nocna. Ramon wskazawszy nam te ślady wyszepnął cicho: "Orso"... - i zaraz potem rozdzieliliśmy się na dwie partie. Lucjusz, Sam i Plesent okrążyli wystający cypel, aby się wedrzeć na wzgórze z drugiego boku, my zaś poszliśmy wprost pod górę. Zarośla były tu tak gęste, że postępować naprzód można było tylko nadzwyczaj wolno. Nasza trójka, to jest Ramon, Dżak i ja, rozdzieliliśmy się także w ten sposób, że jeden od drugiego przynajmniej o czterdzieści kroków był odległy. Teraz zaczęło się prawdziwe polowanie. Całe wzgórze ciche było jak grób; najbystrzejsze oko nie mogłoby dojrzeć nas, pełzaliśmy bowiem w zaroślach ukryci nawet jeden przed drugim.
Od czasu do czasu tylko każdy podnosił głowę, aby po drżeniu krzaków przekonać się, gdzie są jego towarzysze. W ten sposób raz ujrzałem jasną brodę Dżaka, drugi raz pałające oczy Ramona. Upłynęło dziesięć minut, kwadrans, a zrobiliśmy zaledwie kilkadziesiąt kroków pod górę. Trafiłem na miejsce, gdzie u stóp zarośli leżał obficie żwir: małe kamyki poczęły staczać się i szeleścić, musiałem więc przyczaić się i czekać. Następnie poruszyłem się jeszcze ostrożniej. Upłynęło wreszcie z pół godziny. Poczynałem się trochę niecierpliwić. Cisza i cisza! Podniósłszy głowę, dojrzałem na prawo i na lewo lekkie drżenia zarośli: towarzysze, widać, szli naprzód. Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy podnieśli okrzyk, zwierz, jeśli istotnie znajduje się w zaroślach, ukazałby się prędzej. Była to prawda, ale też jeśli się znajdował blisko wierzchołka, od którego my byliśmy jeszcze odlegli przynajmniej na sześćset jardów, w takim razie przybyłby go i skrył i skrył przed naszymi oczyma, zanim byśmy zdołali uczynić połowę drogi. Zresztą niecierpliwość moja nie miała już być na zbyt długą próbę wystawiona. Upłynęło może jeszcze kilkanaście minut, gdy po drugiej stronie cypla huknął strzał karabinowy, potem rozległ się straszliwy ryk, potem wysilony okrzyk: "Take care! take care!" Potem drugi strzał i trzeci. Zerwaliśmy się na równe nogi i biegli na złamanie szyi do cypla. Ramon, który był go najbliżej, dobiegł też najpierwszy. Widziałem go z daleka, jak dobiegłszy zatrzymał się i natychmiast przyłożył kolbę do twarzy. Potem buchnął strzał i znowu dwa jeszcze, i znowu ryk, odtąd już nieprzerwany, i nawoływania: "Take care!" lub: "Come here!" Na koniec przybiegliśmy na skręt, ja i najbardziej oddalony Dżak. Objąłem teraz okiem całą pochyłość drugiego boku. Wyżej stali dwaj Shrewsburowie, tuż koło siebie, i nabijali na gwałt karabiny, dalej zaś nieco stał Plesent, który mierzył spokojnie. Niedźwiedzia nie mogłem dojrzeć od razu, po chwili jednak ujrzałem u stóp prawie wzgórza ogromną szarą masę podobną do olbrzymiej kuli wdzierającą się szybko na górę. Nie rozumiałem nic, co się stało. Spodziewałem się ujrzeć strzelców na dole, a niedźwiedzia u góry. Tymczasem stało się przeciwnie. Ale nie było czasu na tłumaczenia, wszystko bowiem, co opisuję, liczyło się na sekundy, nie na minuty. Plesent strzelił, szara masa wydała nowy rozpaczliwy ryk, ale wdzierała się dalej szybko. Wówczas wymierzyliśmy obaj z Dżakiem. Niedźwiedź zapadł na chwilę w zarośla, ale zaraz ukazał się na nowo. Wtedy strzelił Dżak. Po jego strzale zwierz porwał się na nogi, ale upadł w tył i stoczył się aż do potoku. Ogromne "hura!" wyrwało się z naszych piersi. Sądziłem, że to już koniec, ale twardego życia potwór znowu się zerwał i począł, czepiając się pyskiem i pazurami krzaków, biec na Shrewsburych. Bracia jeszcze raz dali ognia, my zaś z Dżakiem, posiadając czternastostrzałowe karabiny, zwane Henry rifle, posyłaliśmy kulę za kulą. W tej chwili rozległ się i tętent meksykańskich jeźdźców, którzy galopując po przeciwległym, płaskim brzegu strumienia, wyli jak dzikie zwierzęta. Dwaj z nich dopadłszy brzegu, przedzieleni od zwierza tylko strumieniem i niewielką przestrzenią skłonu wzgórza, zakręcili nad głowami straszliwe sznury, ale nim pętlice były rzucone, nowa salwa zakończyła dramat. Zwierz stoczył się jeszcze raz do strumienia, ale już nie zerwał się więcej. Mimo to, gdy chciałem biec ku niemu, Dżak zatrzymał mnie grzmiącym: "Stop!" Poczęliśmy schodzić pomału, wszyscy razem i z palcami na cynglach. O dziesięć kroków zatrzymaliśmy się gotowi do wystrzału. Zwierz leżał na brzuchu z wyciągniętymi łapami i drgał jeszcze. Z pyska wypływał mu ogromny strumień krwi, od czasu zaś do czasu dawało się słyszeć chrapanie konania. Piasek i trawa, na których leżał, poszarpane były strasznymi pazurami, okrwawione wargi i nos zwierza powalane piaskiem, za który widocznie chwytał z wściekłości zębami.
Lucjusz strzelił jeszcze raz, przyłożywszy prawie lufę swego Kentucky do głowy zwierzęcia, po czym drgania ustały, cielsko zaś wyprężyło się nieruchomo. - Enough! (dosyć) - rzekł flegmatycznie Sam. Po czym zaczęliśmy oglądać nieboszczyka.
Podziurawiony był jak sito. Jedna kula trafiła w głowę tuż koło ucha, druga pod oko, nie licząc ostatniej Lucjuszowej i tych wszystkich, które miał w ciele. Nie był to zwierz tak olbrzymi jak ten, którego widziałem w Cheyenne, na kolei Dwóch Oceanów, ale także jeden z największych w swoim rodzaju. Położywszy obie ręce pod jego dolną szczękę, zaledwie mogłem unieść trochę z ziemi ogromny łeb. Odchylałem mu także wargi, aby przypatrzyć się zębom. Siedziały na nich całe sople krwi już krzepnącej; łapy jego przednie uzbrojone były w pazury, przy których pazury naszych litewskich białoszyjków zaledwie na nazwę pazurów zasługują.
Szary niedźwiedź amerykański, na miejscu zwany grizzly, po łacinie zaś: ursus ferox, jest najniebezpieczniejszym zwierzęciem z rodzaju niedźwiedziowatych. Przenosząc ogromem i siła największe gatunki europejskie, przewyższa je także dzikością, zuchwalstwem i okrucieństwem. Na ludzi dość rzadko lub prawie nigdy nie napada pierwszy, jednakże mało ich się obawia i zdarza się, że nękany głodem, wdziera się gwałtem nawet do chat lub szałasów skwaterskich. Spotkawszy człowieka poczyna sapać gniewnie, małe jego Oczki świecą wściekłością; zaczepiony zaś, rzuca się natychmiast i ściga z zaciętością niesłychaną swoją ofiarę. Z powodu jednak swego ogromu i ciężkości nie może wdzierać się na drzewa, jak to czynią niedźwiedzie europejskie. Życie jego tak jest twarde, że ugodzony kulami w głowę, może biec jeszcze bardzo długo.
Jednym słowem, jest to spadkobierca w prostej linii niedźwiedzia kopalnego. Skłonni do chełpliwości Amerykanie szczycą się nim opowiadając straszne wypadki z polowań i utrzymując stanowczo, że ani afrykańskie lwy, ani indyjskie tygrysy nie mogą iść z nim w porównanie. Jakoż sadzę, że szary niedźwiedź przewyższa siłą te olbrzymie koty stref południowych, czy zaś polowanie na te ostatnie jest niebezpieczniejsze, dotychczas nie wiem.
Po przypatrzeniu się należytym martwemu potworowi stary Ramon pozostał wraz z Meksykanami, aby zeń zedrzeć skórę i poodcinać smakowite łapy, przy czym prosiłem, aby zachowano dla mnie kły i pazury, my zaś wróciliśmy do chaty. Donna Refugio czekała już nas ze śniadaniem. Uważałem jednak, że twarz jej nie ożywiła się ani na chwilę podczas naszych opowiadań. Opowiadania te wyjaśniły mi niezrozumiałą okoliczność, dlaczego dobiegłszy do cypla wzgórza ujrzałem niedźwiedzia na dole, a strzelców w górze, nie zaś przeciwnie. Była rzecz taka: Lucjusz, który pierwszy ujrzał zwierza, ujrzał go nad sobą, strzelił i ciężko ranił. Wówczas niedźwiedź rzucił się na niego natychmiast, jak burza; wówczas także usłyszeliśmy przeraźliwe wołanie Sama: "Take care!" Jakoż Lucjusz zdołał uskoczyć w bok, niedźwiedź zaś, nie mogąc się zatrzymać, stoczył się do stóp góry. Na polowaniach trafia się to często. Zwierz ten, mając tylne nogi cokolwiek wyższe od przednich, z niezmierną trudnością może biec z góry. Najczęściej trafia się, że traci równowagę i nie zbiega, ale stacza się na głowę. Za to pod górę koń nawet uciec przed nim nie zdoła. Ten sam wypadek zaszedł i w ostatnim spotkaniu.
W godzinę po nas wrócił Ramon i Meksykanie. Po ich powrocie rozpoczął się prawdziwy koncert ujadania i wycia, psy bowiem, zwietrzywszy skórę, podniosły taki gwałt, jakby ich własna skóra była zagrożoną. Tegoż dnia, który z powodu szczęśliwie ukończonej walki uważaliśmy jako uroczysty, Salvadorowie wyprawili rodzaj niby turnieju, niby gonitw konnych. Po południu udaliśmy się wszyscy na obszerną płaszczyznę z rzadka tylko zarośniętą dębami. Meksykanie wszyscy byli konno, w ręku zaś trzymali skręcone w koło lassa, czyli jak je nazywają: rietta. Gdy owe gonitwy rozpoczęły się, nie wiedziałem, co mam więcej podziwiać: zręczność koni czy też jeźdźców. Jeden z rycerzy udawał uciekającego i przytula się do kulbaki tak, że głowa, ręce i nogi jego tworzyły jedną całość z koniem, o którą lasso nie miało się jak zahaczyć; drugi, kręcąc nad głową straszne sznury i wyjąc gonił przeciwnika pragnąc go schwytać. Upatrzywszy stosowną chwilę rzucał lasso, przy czym koń, lubo rozpędzony, zwracał na miejscu młynka i poczynał galopować w przeciwną stronę. Jeżeli lasso ześliznęło się nie zaczepiwszy o uciekającego, wówczas ten z kolei stawał się goniącym i usiłował w ten sam sposób schwytać przeciwnika. Najczęściej jednak trafiało się, że sznur chwytał za głowę uciekającego. Jedynym wówczas sposobem, aby nie zostać ściągniętym z konia i zaduszonym, jest zwrócić szybko konia i galopować w ślad za tym, który lasso trzyma w ręku, doścignąć go i rozpocząć z nim walkę ręczną. Wymaga to niesłychanej zręczności i umiejętności kierowania koniem, jeździec bowiem, który trzyma sznur, umyślnie robi niespodziane zwroty, aby ściągnąć z kulbaki schwytanego.
Najzręczniejszym i najsilniejszym z Salvadorów okazał się Jesus (Hesus), trzydziestoletni barczysty Meksykanin, z czarną brodą i z prawdziwie orlim spojrzeniem. Rzut jego rietty nigdy nie był omylny, schwytany zaś, doganiał przeciwnika i zrzucał go z konia. Dał przy tym dowód wielkiej prawdziwie siły, gdy dogoniwszy brata swego Doroteo schwycił go jedną ręką jak kawałek drzewa, ściągnął z kulbaki i przesadziwszy na swoją, puścił na ziemię dopiero u nóg naszych. Ten dowód siły obudził zazdrość Lucjusza, który chcąc popisać się przede mną wyzwał Jezusa, aby się z nim próbował. Jezus z początku nie chciał, wreszcie jednak zgodził się i wzięli się za bary. Po kilku sekundach młody yankee uniósł atletę meksykańskiego w górę i rzucił go na ziemię, przy czym wybił mu rękę. Poprzednio jednak jeszcze odbywała się gonitwa z kogutem. Wyproszonego naumyślnie na ten cel u pani Refugio nieszczęśliwego ptaka zakopano lekko ze związanymi nogami w ziemię, tak aby mu widać było tylko głowę i szyję. Potem kolejno każdy z caballerów odjeżdżał na kilkadziesiąt kroków, wypuszczał konia i przelatując w największym pędzie koło koguta starał się go uchwycić za łeb i wyciągnąć z ziemi. Po kilku takich próbach kogut zdechł, a po kilkunastu głowa jego została w ręku któregoś z Salvadorów. Dowiedziałem się później, że zabawa z kogutem należy do ulubionych zabaw meksykańskich i że raz do roku odbywają się podobne gonitwy z wielką uroczystością pod Los Angelos. Zjeżdża wówczas na nie cała ludność meksykańska i wielu Jankesów z miasta i okolicznych farm.
Wieczorem tego samego dnia przybyło do osady Plesenta trzech Indian z dzikiego jeszcze zupełnie pokolenia Cachuilla, zamieszkałego z drugiej strony Santa Ana. Twarze ich, koloru ciemnoczerwonego, były podobne do cygańskich. Na głowach nie mieli piór ani warkoczy, ale włosy ich spadały w grubych splotach po obu stronach głowy. Ubrani byli w mokasyny ze skór jelenich i pewien rodzaj koszul nie osłaniających piersi. W ogóle wyglądali raczej na żebraków niż na wojowników i w niczym nie przypominali mi Siouxów, których kilku widziałem na kolei Dwóch Oceanów. Nie było w nich ani tej obojętności, ani tej energii, ani dumy. Ciała ich przy tym wydawały pewien przykry zapach, który szczególniej drażnił powonienie psów naszych. Ani jeden z tych trzech nie miał strzelby: uzbrojeni byli w łuki, strzały i toporki, obsadzone na rękojeściach z drzewa zwanego hikoro. Rozmawiałem z nimi za pomocą starego Ramona, żaden bowiem nie umiał ani po angielsku, ani po hiszpańsku. Biedacy ci powiedzieli, że głód panuje w ich wigwamach i że idą do białych prosić, aby im dali co jeść.
- Czyż czerwoni wojownicy nie mogą zabijać jeleni i bikornów? - pytałem przez Ramona.
Na to U-wa-ka, starszy widać od innych, odrzekł:
- Odkąd deszcze spadły w górach, jelenie nie schodzą pić do źródła, czerwoni zaś nie mogą doścignąć ich na szczytach.
- A czy nie mają krów i owiec?
- Mieli je, ale zjedli, przy tym wiele owiec zdechło im z braku wody.
- Czy rozeszło się całe pokolenie?
- Nie: zostały skwawy, starcy i dzieci, młodzi zaś poszli szukać pracy u białych.
Dałem im trochę tytuniu i wódki. Kupiłem także łuk i strzały, a raczej dostałem je w zamian za nóż. U-wa-ka pokazywał, jak się strzela z łuku, i oddaliwszy się na chwilę ze mną między dęby, przeszył strzałami kilka dzięciołów i błękitniaków. Próbowałem potem i ja, ale lubo pokazało się, że potrafię naciągnąć łuk daleko silniej od wygłodzonego Indianina, jednakże strzały, które wypuszczałem, przechodziły o kilka łokci od celu, gdy tymczasem on nie chybiał prawie nigdy. Mając zamiar pomieszkać trochę w indyjskich wigwamach, pytałem, kiedy wojownicy wrócą na powrót zza gór. Odpowiedzieli mi, że za miesiąc.
- A czy mnie przyjmą?
- Przyjmą i cieszyć się będą. Brat biały będzie polował razem z czerwonymi w wąwozach, przyjedzie, kiedy zechce, odjedzie, kiedy zechce, będzie zasiadał u ogniska czerwonych, palił z nimi i nikt z pokolenia Cachuilla nie podniesie na niego ręki.
Tymczasem Lucjusz, który słuchał z daleka naszej rozmowy, zbliżył się i pytał:
- Jak to, chcesz pan mieszkać w ich trzcinowych namiotach?
- Tak jest.
- I nie obawiasz się?
- Czyżby mieli rzucić się na mnie?
- Nie, bo gdyby który z tych czerwonych diabłów śmiał to zrobić, roztrzaskaj mu łeb w jego własnym wigwamie.
- Z pewnością to zrobię.
- All right! ale nie obronisz się pan innemu niebezpieczeństwu, to jest wszom. Ja - mówił dalej Lucjusz - znam ich z tego i by God! gdybym miał dziś w kieszeni tyle dwudziestodolarówek, ile każda z tych małp ma wszy w głowie, założyłbym bank we Frysko (San Francisco).
Wyznaję, że słowa Lucjusza ostudziły trochę moją chęć pożycia między czerwonoskórymi, a nawet na razie zmniejszyły sympatię do nich. Swoją drogą jednak biedacy ci zasługują pod każdym względem na litość. pokolenia zamieszkujące północne prerie Stanów i pokolenia południowe, jako to: Apacze i Komencze, umieją się bronić przynajmniej, mają jeszcze jaką taką siłę oporu; ale Indianie kalifornijscy dali już zupełnie za wygraną. Nikt o nich nie wie, mało kto o nich słyszał. Najlepszym tego dowodem jest, że zanim udałem się w góry, bardzo wielu Kalifornijczyków zaręczało mi, że dzikich Indian wcale już nie ma w Kalifornii. Jakoż są ich tylko szczątki. Ukryci w niedostępnych kanionach lub na pustych stepach potomkowie potężnych niegdyś pokoleń wiodą życie koczujące, trochę pasterskie, więcej myśliwskie, a po trochu także i żerujące. Nikt ich już tu nie prześladuje, bo nie zawadzają nikomu. Wpółucywilizowani najmują się jesienią do winobrania, a następnie kupują czerwone materie lub przepijają zarobek w mieście; nieucywilizowani przymierają często nawet głodem, w ogóle zaś żyją z dnia na dzień. Bóg wie czym, tym bardziej że z tej strony San Bernardino nie ma bawołów stanowiących główny pokarm innych pokoleń.
Donna Refugio opatrzyła tych biedaków słoniną i fasolą, a że było już późno, odeszli więc między drzewa i pokładli się spać. Nazajutrz rano nie było ich już w osadzie.
Dzień jeszcze bawiliśmy u gościnnych Plesentów. Gospodarz pokazywał mi swoją pasiekę, która przynosiła mu znakomite dochody. Na polance zarosłej rzadko dębami stało na drewnianych podstawkach dwieście przeszło uli w kształcie skrzynek malowanych na biało. W skrzyniach takich umieszczają się ramki, które pszczoły zarabiają woskiem i miodem. Ramek takich jest jedenaście. Wosku raz zrobionego nie zabierają nigdy, przez co pszczoły nie tracąc czasu na robotę wosku robią dwa razy tyle miodu. Ciekawym jest także sposób, jakim wydobywają miód. Robi się to za pomocą umyślnie na ten cel wynalezionej maszyny. Ramka wraz z woskiem i miodem wstawia się w cylinder i poddaje szybkiemu obrotowi, skutkiem czego miód na mocy siły odśrodkowej wylatuje co do kropli. Nie gniecie się przy tym ani jedna komórka woskowa. Po wypędzeniu miodu ramkę wraz z woskiem wstawiają na powrót do ula, pszczoły zaś natychmiast poczynają ją napełniać. Wydajność miodowa jest tu prawdziwie zadziwiająca: w najgorszych latach przewyższa ona pięciokrotnie wydajność, o jakiej słyszałem u nas. Tłumaczy się to tym, że najprzód pszczoły w ciepłym klimacie są dzielniejsze, a po wtóre, że podczas gdy u nas zima trzyma je zamknięte w ulu przeszło pięć miesięcy, przy czym wychodzą ogromne zapasy miodu, tu pszczoły pracują prawie cały okrągły rok, zimą bowiem i latem stoki gór okryte są kwiatami. Miód tutejszy przewyższa także dobrocią, zapachem i przezroczystością nawet litewski lipiec.
W ogóle gospodarstwa pasieczne są tu prowadzone wcale nie na stary barciowy sposób lub w pniach, ale z wszelkimi ulepszeniami, jakie wynaleziono w czasach ostatnich. Utrudniony zbyt z powodu braku dróg nie pozwalał się jak należy rozwijać tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Od chwili jednak, gdy wszyscy skaterowie-pasiecznicy zawiązali "Towarzystwo kalifornijskich pszczelarzy" i gdy produkt swój postanowili wysyłać wprost do Liverpool, bez pośrednictwa osób trzecich, ceny miodu natychmiast podniosły się, oczekują zaś, że w przyszłości będzie to jedna z najbardziej zyskownych gałęzi gospodarstwa.