Henryk Sienkiewicz
"Listy z podróży do Ameryki"
XIV. Szkice amerykańskie.
III
Widoki kraju * Okolice lesistsze * Piękność natury * Koniec października * Lato indyjskie * Parki na pustyni * Poranki i wieczory * Mgły poranne * Jak Amerykanie pojmują piękności przyrody * Czarne Góry * Trochę z niedawnej przeszłości * Wyprawa Custera * Wyprawa Gordona * Pierwszy fort w Czarnych Górach * Skargi Siouxów * Początek emigracji * Podeptane traktaty * Sprawa wytacza się w gazetach * rząd nie wie, co robić * Ekspedycja wojenno-naukowa * Sprawozdanie profesora Jenney * Nowe układy i wojna * Bohater indyjski * Sitting Bull między Anglikami * Nienawiść do Amerykanów * popularność Sitting Bulla w Stanach Zjednoczonych * Wyjeżdżamy z kanionu * Widok tarasu * Stado bawołów na stepie * Gonitwa * Wspaniała zdobycz * Zmęczenie * Kłopoty przywódcy * Tajemniczość Indian * Odpowiedzialność * Goniec od komisarza * Niebezpieczne położenie * Wracamy * Stosunki z Utami * Ostrożności * Do broni! * Poselstwo indyjskie * Układy * Zręczność przywódcy * Eskorta indyjska * Przybycie do Percy * Rozjeżdżamy się * Powrót do San Francisco * Smutek * Wstrzymany wyjazd
Nie mając zamiaru nudzić was czymś podobnym do Anabasis ani zaczynać periodów od Ksenofontowskich "entauten", nad którymi dość namęczyłem i nanudziłem się sam w swoim czasie, nie będę opisywał dzień po dniu naszych wypadków i polowań dość zwykle do siebie podobnych. Dam wam raczej opis kraju tak odrębnego od naszych okolic, a tak ciekawego.
W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, szczyty Sweet Water Mts. stawały się znów wyższe i wyższe, kanion zaś, jakkolwiek coraz węższy, ale i coraz lesistszy. Szczególniej boczne kaniony i przerwy między pojedynczymi szczytami obfitowały w bujną roślinność. Trafialiśmy często na wąwozy pokryte krzakami czarnego agrestu, którego owocem nie opadłym jeszcze, a smacznym i zdrowym raczyliśmy się obficie. W rozpadlinach skał znajdywaliśmy maliny pozbawione już owocu, ale rosnące nadzwyczaj bujnie. Czasem trafiały się drzewa dzikich śliw, które przewodnicy nazywali "czerwonymi śliwami". Co do innych drzew, stanowiły one teraz miejscami prawdziwe i trudne do przebycia lasy, nie widziałem jednak nigdzie lasów złożonych z drzew jednogatunkowych. Najczęściej stanowiły one wspaniałą mieszaninę norweskich sosen, zwanych także "ciężkimi" albo "żelaznymi" sosnami, dalej: jodeł, bukszpanów, dębów, wiązów, jesionów, dzikiej morwy i białej brzeziny, której rozplecione warkocze przypominały mi polskie lasy. Niektóre z kanionów pięknością dorównywały kalifornijskim, mniej były tylko ożywione, albowiem ptaków brakło zawsze. Czasem jednak pod sklepieniem niebieskim ważyły się na rozpostartych, nieruchomych skrzydłach wielkie orły upatrujące zapewne piesków ziemnych albo małych antylop. Wszystko to było dzikie, romantyczne, szczere, zdrowe i piękne, jak tylko pierwotna natura piękną być może. Na koniu, z karabinem pod ręką, czasem samotny w stepie i górach, czasem w gwarnym i wesołym towarzystwie, czułem się jak owe wielkie ptaki na niebie - swobodnym. Pogoda stawała się coraz piękniejszą. Był to ostatni, ale pełen niewypowiedzianej słodyczy uśmiech jesieni. Porę tę nazywają u nas babim latem, a tu: latem indyjskim - indian-summer. Gdym czasem zabłądził w jakim dzikim parku, w którym piramidy drzew grupowały się jakby ręką ludzką ułożone, zdawało mi się, że jestem w polskim ogrodzie.
Tak samo i tu, wielkie rozczapierzone liście odrywając się bez szelestu od drzew i kołysząc się lekko spływały na ziemię; ten sam tu jakiś smutek i łagodna rzewność rozlane w powietrzu, toż samo jakieś: "pamiętaj" szeptane smutno przez drzewa, przez zbladłe promienie słoneczne i więdnące kwiaty. Brakło tylko jeszcze owej piosenki, którą czytałem, czym słyszał - nie wiem - jeżeli nie chłopskiej, to na chłopską śpiewanej nutę:
Oj, jesienią, jesienią - oj! niknie liść na drzewie -
Oj, i z sercem się tak dzieje - oj! choć człek o tym nie wie.
Rankiem bywało zwykle trochę mgły, która około godziny dziesiątej opadała na ziemię, wlokła się po krzakach rozczesujących białe jej zwoje, kryła się w wąwozy i nikła. Potem pogoda stawała się niezamąconą, a powietrze tak czyste, że wzrok nabierał dwa razy większej niż zwyczajnie siły. Pasma gór, oddalone na kilka mil, zdawały się leżeć tuż obok. Mogliśmy okiem rozróżniać wierzchołki drzew pokrywających ich szczyty. Przedmioty widziane, zwłaszcza na wyniosłościach, powiększały się w trójnasób. Zdarzało się, że pieski ziemne braliśmy za stada wielkich jakich zwierząt. Rozmarzony i upojony tymi wszystkimi pięknościami po całych dniach nie zsiadałem z konia, posuwałem się nieraz na kilka mil przed karawaną, zostawałem umyślnie w tyle, zwiedzałem boczne kaniony, zapuszczałem się w ciemne wąwozy, nie dbając o Indian i o dzikie zwierzęta, a pragnąc przede wszystkim widzieć jak najwięcej. Zauważyłem przy tym, jak mało poczucia piękności natury mają rodowici Amerykanie. Zdarzyło się raz, żeśmy błądząc we dwóch z Woothrupem zajechali na szczyt niezbyt stromej góry, z której jednak otwierał się niezmiernie obszerny krajobraz. Lasy, wąwozy, mniejsze wzgórza, smugi stepu ginące w oddaleniu, strumyki płynące od Północnych Wideł - wszystko to leżało pod naszymi stopami, odziane jeszcze leciuchną mgła niby zasłoną i oświecone promieniami rannego słońca. Rozmarzony więcej niż zwykle, zwróciłem się do mego towarzysza i ukazując mu krajobraz rzekłem:
- Patrz pan, co tu za cuda i czym jest natura sama w sobie!
Woothrup patrzył przez chwilę na okolicę. Oczy jego błąkały się po górach, lasach i strumieniach, potem odetchnął głęboko i rzekł:
- O yes! Ci, co tu z czasem osiądą, zrobią dobry business.
I nie było żadnego sposobu porozumienia się między nim a mną. My, dzieci Europy, pojmujemy naturę nerwami, uczuciem, wrażeniami estetycznymi, jakie w nas budzi, marzeniem, jakim nas kołysze; patrzymy na nią przez zachwyt i upojenie, zapominamy powszedniości, nastrajamy się na jakiś wyższy ton i radzi byśmy śpiewać pieśń o zapomnieniu życia. Dusze nasze są jak harfy, natura potrąca ich struny wrażliwe, więc grają. Czasem te pieśni bywają bardzo ładne. Do twarzy z nimi młodym pannom, emancypantkom i poetom. W Amerykaninie, jeśli chce być sobą, jeśli nie był w Europie i nie małpuje uniesień, które o uszy jego odbiły się w Szwajcarii - natura porusza myśl, nie uczucie. On patrzy na nią, jakby rzec: oczyma pługa i siekiery. Kraj dziki przedstawia mu się przede wszystkim jako odpowiedni lub nieodpowiedni do zajęcia, osadzenia, ucywilizowania. I nie jest to poza, jaką przybierają niektóre nasze "trzeźwe" umysły, ale właśnie pierwsze, szczere i naturalne wrażenie.
Co za różnica usposobień! Z jednej strony rozmaite: "ach! och!!", z drugiej "good business!" Tę różnicę tylko notuję, a nie wysławiam jednej lub drugiej strony. Być może, że obie patrzą zbyt jednostronnie, ale każdy musi tym być, czym jest. Pozostawmy więc Amerykanom ich praktyczny pogląd, uczmy się go - ale póki się nie wyuczymy, musimy wszystko brać na szopenowską nutę! Cóż robić!
Te okolice Wyomingu zaludnią się zapewne wkrótce, a nawet Czarne Góry już teraz się zaludniają. Odkryto w nich złoto, skutkiem czego w północnej ich części, leżącej między Wyomingiem a Dakotą, pracuje już dziś około trzydziestu tysięcy ludzi. Po ekspedycji generała Custera, odbytej w roku 1874 - pomimo iż całe to terytorium było odstąpione i uroczystymi traktatami poręczone znakomitemu narodowi Siouxów, ludność górnicza, chciwa złota, nie zważając na wszelkie traktaty zaczęła się cisnąć do Czarnych Gór. Z początku jednak ochotnicy nie byli zbyt liczni. Pierwsza wyprawa składała się z dwudziestu siedmiu osób, między którymi było dwudziestu pięciu mężczyzn, jedna kobieta i jeden mały chłopczyk. Ludzie ci wyruszyli pod wodzą śmiałego awanturnika Johna Gordona, o którym mówią niektórzy, że był Polakiem. Wyruszyli z Joncy z Sioux City na pięciu wozach, mając ze sobą około trzydziestu mułów i kilka koni. Była to jesień 1874 roku. Karawana szła przez całą długość Dakoty wśród niesłychanych trudów. Trzeba było przechodzić wielkie wyniosłości, jako to: Table Lands, rzeki, strumienie wąwozy i bezbrzeżne stepy. Prócz tego Dakota zamieszkała jest przez liczne i bardzo wojownicze narody Indian: Siouxów, Ponków, Czarnonogich, Arikanów, Dakotów, Płaskich Głów i innych. Po przejściu Missouri awanturnicy codziennie musieli odpierać zbrojne napady i nocne stampedy. Posuwano się bardzo powoli naprzód; mężczyźni dniem i nocą nie wypuszczali z rąk karabinów. Żywiono się mięsem bawołów i antylop na wpół surowym, albowiem nocami niepodobna było palić ognia. Ale energia Gordona, którego imię było już przedtem znane czerwonoskórym wojownikom, przezwyciężyła wszystkie te trudności. Wyprawa podobna byłaby przyniosła zaszczyt niejednemu z amerykańskich generałów. Rzecz prawie niepodobna do uwierzenia, że podczas całej podróży, siedmdziesiąt dni trwającej, nikt z towarzyszów Gordona nie zginął ani nie postradał skalpu. Odparto siedmnaście napadów - na koniec Gordon potrafił drogą układów zjednać sobie Ponków, nieprzyjaciół Siouxów - co mu pozwoliło dokończyć szczęśliwie podróży. Po sześćdziesięciu dziewięciu dniach awanturnicy ujrzeli na koniec czarne, tajemnicze szczyty gór pożądanych; siedemdziesiątego zaś dnia, 23 października, stanęli u brzegów Francuskiego Strumienia (French Creek), gdzie postanowili się usadowić. Pierwszą ich pracą było zbudowanie sobie ogromnego fortu. Naścinawszy ogromnych drzew, którymi pokryte są Czarne Góry, wznieśli małą, ale silną twierdzę w podkowie French Creek, opatrzoną narożnikami, z których śledzili Indian, i z których na przypadek napaści strzelali. Zabezpieczywszy się w ten sposób, zajęli się wypłukiwaniem złota. Przez jakiś czas, zapomnieni od całego świata i poczytywani za przepadłych, żyli spokojnie. Złoto znajdowało się w nadspodziewanej ilości. Kolonia wzbogacała się codziennie, ale niedługo miało trwać jej szczęście. Siouxowie nie mogąc wyprzeć ich siłą pojechali ze skargą do rządu, powołując się na traktaty, mocą których Czarne Góry miały wyłącznie do nich należeć. Wskutek tej skargi, zresztą zupełnie usprawiedliwionej, rząd już w miesiącu kwietniu wysłał wojsko przeciw naszym bohaterom jako przeciw nieprawym wdziercom w ziemie indyjskie. Fort został zburzony, mieszkańcy zaś wypędzeni poza granice Wyomingu i Dakoty.
Ale radość Siouxów krótsza jeszcze była niż pobyt awanturników w ich górach. Awanturnicy wypędzeni przez wojsko popowracali do domów, przywieźli jednak ze sobą dwadzieścia siedm języków opowiadających o cudach Czarnych Gór - i dotykalniejsze jeszcze dowody, to jest: mnóstwo piór napełnionych piaskiem złotym. Prawdziwy szał ogarnął teraz mieszkańców terytoriów sąsiednich. Nie zważając na Siouxów, na traktaty, na zakazy rządowe, na wojska, zresztą bardzo nieliczne, awanturnicy poczęli ciągnąć w Czarne Góry już nie dziesiątkami, ale setkami. W maju 1875 było już pięć tysięcy ludzi pracujących nad Francuskim Strumieniem. Rząd wówczas zawahał się, co czynić. Traktaty były napisane czarno na białym, ale fakta po wszystkie czasy silniejsze były od traktatów. Zresztą, można było wypędzić dwudziestu siedmiu ludzi, ale z pięciu tysiącami potrzeba by było chyba wieść otwartą wojnę. Rząd był pewny, że nowi osiedleńcy będą odpierać siłę - siłę. Osiedleńcy składali się prawie wyłącznie z mężczyzn, ludzi zuchwałych, gotowych na wszystko i zahartowanych w boju. Cóż było robić? Rząd w Stanach Zjednoczonych posiada tak mało wojska, że czasem na cały stan wypada po kilkudziesięciu ludzi zaledwie. Tak np. w Kalifornii w czasie ostatnich rozruchów robotniczych przeciw Chińczykom - w San Francisco, licząc w to forty broniące zatoki, było 41, wyraźnie: czterdziestu jeden żołnierzy. A przy tym, co do Czarnych Gór, nastręczało się jeszcze jedno pytanie: oto jeśli te góry istotnie zawierały skarby, które dotąd leżały bezużytecznie, a których wydobycie na jaw wzbogaciłoby kraj, jeżeli bogactwem swych zasobów naturalnych przedstawiały okolicę zdatną do kolonizowania, w której mogłoby zakwitnąć rolnictwo, przemysł, handel - czy w takim razie nie godziłoby się bądź drogą kupna, bądź zamiany, bądź układów odzyskać tego kraju od Indian? Gdy kwestia ta została poruszoną przez gazety, emigracja w te błogosławione okolice wzrosła jeszcze bardziej. Ludzie ciągnęli tam teraz już nie tylko dla szukania złota, ale dla zajmowania ziemi, aby w chwili przejścia ziem na własność Stanów wystąpić jako osadnicy na prawach klemowych. Spekulacji otwierało się bardzo szerokie pole; zdarza się bowiem, że w okolicach nagle się zaludniających ziemia brana na prawach klemowych sprzedaje się potem już nie na akry, ale na "loty", to jest na małe cząstki przeznaczone pod budowę domów mających się wznosić miast. Oczywiście, cena ziemi dochodzi wówczas do tysiąców dolarów za "lot", ludzie zaś, którzy ją zajęli, robią miliony.
Tak tedy stały rzeczy, a tymczasem rząd postanowił wysłać drugą ekspedycję, złożoną prócz wojska z ludzi uczonych, którzy mieli zbadać zasoby naturalne Czarnych Gór. Ekspedycja wyruszyła z fortu Laramie w maju 1875 r. Dowodził nią major Richard Irwin Dodge. Ciało jej naukowe stanowili: profesor Waller, geolog Jenney, astronom Tutfie, topografista Gillendy i przyrodnik Henry Newton, nie licząc doświadczonych kalifornijskich górników znających praktycznie swoje rzemiosło lepiej od niejednego profesora. Po kilkumiesięcznym pobycie i wszechstronnych badaniach naukowych ekspedycja wróciła w październiku do Laramie, a następnie profesor Jenney złożył ministrowi spraw wewnętrznych urzędowe sprawozdanie, które mam pod ręką i którego ciekawsze wyjątki pozwolę sobie przytoczyć:
"Przybywszy do Czarnych Gór - pisze Jenney - znaleźliśmy tam przeszło pięć tysięcy ludzi albo osiedlonych w żyznych kanionach, albo poszukujących złota. U źródeł Fresh Creek, wytryskującego na 5000 stóp nad poziomem morza, znalazłem wielu górników, którzy przed kilku tygodniami tu przybyli. Ludzie ci byli nader zadowoleni ze swej pracy, gdyż pół wiadra ziemi dawało im na 25 centów czystego złota."
"Sam zauważyłem, że jard sześcienny (trochę więcej niż łokieć) piasku najmniej wydajnego, wydaje jednak 1 dolar 87 centów; przy czym trzeba wiedzieć, że piasek leży na kilka stóp wysoko. Powróciwszy we dwa tygodnie do tejże miejscowości przekonałem się, że postęp wydajności wzrasta nadzwyczajnie, albowiem troje ludzi wypłukiwało złoto przecięciowo na dwadzieścia siedm dolarów dziennie."
"Niemniej nad źródłem Spring i nad Rapid oddalonym o 30 mil na północ od Harneys Peak znalazłem dużo złota. Złotodajne (placery) te są najwydajniejsze. Jedno wiadro przynosi 15 centów, nie licząc pojedynczych grudek (nugatów) mających czasem znakomitą wartość. Nadto trzeba zauważyć, że badania, jakeśmy czynili, nie mogły być jeszcze dokładne; jednakże twierdzę stanowczo, że złotodajnego piasku jest tu wszędzie pod dostatkiem. Być może, że wydajność tutejszych kopalni nie dorówna nigdy dawniejszej obfitości kalifornijskich, lecz zawsze jest tu złota dosyć, a wydobywanie go w krótkim czasie zaludni tę ziemię i sprowadzi wszechstronny rozwój."
Przytoczyłem tu niektóre tylko wyjątki z obszernego sprawozdania, poświęconego nie tylko bogactwom mineralnym, ale florze, faunie i klimatowi okolicy. Ogólna jego treść bardzo była pomyślna, co powiększyło jeszcze emigrację i skłoniło rząd do układów z Indianami. Ale rozporządzenie ministra, aby do czasu zawarcia układów wydalić białych ludzi z całej okolicy, pozostało bez skutku. Zuchwali górnicy odpowiedzieli spartańskim: "przyjdźcie i spróbujcie!" Tymczasem układy ze Siouxami szły ciężko. Część ich zgodziła się wprawdzie na odstąpienie terytorium, ale większa część, pod wodzą wsławionych wojowników Crazy Horse (Szalonego Konia) i Sitting Bulla (Siedzącego Buhaja) nie chciała słyszeć o niczym. Wybuchła wojna, która nadspodziewanie przybrała początkowo nader niepomyślny dla Stanów obrót. Siedzący Buhaj zadawał klęskę po klęsce regularnym wojskom Stanów, a w końcu stoczył walną bitwę z jenerałem Custerem, w której ten ostatni z całym wojskiem poległ. Długowłosy skalp nieszczęśliwego jenerała powiewa dotąd u pasa indyjskiego wojownika, ale wojna od dawna już jest skończona. Siły czerwonoskórych wyczerpały się; siedzący Buhaj zaś schronił się do brytyjskich posiadłości. Nie potrzebuję mówić, że Anglicy przyjęli bohatera Siouxów z otwartymi rękoma. Wyznaczono mu obszerne teritoriy obfitujące w paszę i zwierzynę. Na próżno rząd amerykański ofiarował mu amnestię, zgodę, a nawet i wynagrodzenia. Gdy zawiadomiono go o tym ze strony rządu angielskiego, uniósł się nadzwyczajną zapalczywością. "Chcę być posłuszny Wielkiej Królowej - rzekł i serce moje otwarte będzie dla Anglików, którzy są dzielnymi wojownikami. Nigdy topór mój nie ubroczy się we krwi Anglika, ale poprzysięgam wieczystą zemstę Amerykanom, których języki są dwoiste, którzy łamią traktaty, odbierają dziś, co wczoraj przyrzekli, i tępią jak zwierzęta moich braci. Będę za nimi chodził do ostatka dni mych po ścieżkach wojennych, będę brał skalpy z nich, z ich skwaw i dzieci, a ogniem niszczył ich wigwamy." Po takiej przemowie komisarze amerykańscy wrócili nic nie wskórawszy; Siedzący Buhaj pozostał zaś na ziemi angielskiej przeżuwając swą zemstę i nienawiść.
Myliłby się jednak, kto by sądził, że Amerykanie płacą mu równą nienawiścią. Ograbiwszy jego naród, zająwszy Czarne Góry, zrobili z niego teraz bohatera, który czeka tylko na jakiego Coopera lub Washingtona Irwinga, aby odziany legendowym urokiem, przeszedł do nieśmiertelności. Obecnie Sitting Bull jest to jedna z najpopularniejszych osobistości w Ameryce. Ilustracje podają jego portrety, dzienniki zwyczajne drukują jego mowy - i sądzę, że niejedna romansowa miss zgodziłaby się poświęcić dni swoje na osłodzenie wygnania tak wsławionemu wojownikowi.
Rozpisałem się o tych rzeczach nieco szerzej, bo zdaje mi się, iż nie bardzo one są nam znane. Teraz za to mogę powrócić, jeśli wola, do mego Anabasis. Przez parę następnych dni odbywaliśmy drogę spokojnie. Indian, którzy pojawili się po to tylko, aby zniknąć, policzyliśmy do mitów i nie myśląc o tym więcej, prowadziliśmy życie po staremu, polując i zwiedzając okolicę. Na koniec dotarliśmy do miejsca, w którym Północne Widły skręcają na wschód. Pasma Sweet Water Mts. kończyły się po obu stronach, a kanion rozpływał się na północ w step prawie nieskończony. Stojąc u wejścia kanionu patrzyliśmy jakby z olbrzymiego tarasu na płaszczyznę ciągnącą się u stóp naszych i pochylającą się coraz niżej w stronę Gór Wielkorożnych. Wiły się po niej długie smugi zarośli, których końce ginęły na skraju widnokręgu; ale któż opisze ogólną radość i uniesienie, gdyśmy między tymi smugami na stepie ujrzeli kilkadziesiąt czarnych punkcików, zaledwie widocznych dla oka, ale widocznie ruchomych. Lewa Ręka przyłożył swoją imienniczkę, lewą rękę, do czoła, wytężył wzrok, popatrzył chwilę, potem zwracając się ku nam rzekł:
- Buffalo.
W tej chwili nadbiegli także przewodnicy. Obaj, Smith i Bull, osadzili konie tuż przed nami - oczy ich błyszczały, usta śmiały się, nozdrza były rozszerzone i znowu usłyszeliśmy z ich ust tenże sam radosny na stepie wyraz:
- Buffalo!
Po krótkiej chwili Lewa Ręka objął nad nami dowództwo i poczęliśmy spuszczać się z tarasu. Pochyłość tak była stroma, że ani myśleć było o zjechaniu z niej wozami bez hamulców, ale konno spuściliśmy się łatwo. Zbliżywszy się do jednej ze smug zarośli ustawiliśmy się gęsiego i poczęli posuwać się z wolna samym brzegiem, tak abyśmy w żadnym wypadku nie mogli być przez zwierzęta dostrzeżeni. Dość silny wiatr wiejący z północy był także szczęśliwą dla nas okolicznością, albowiem utrudniał bawołom pochwycenie słuchem naszych kroków, które przy tym głuszone były szelestem krzaków. Im bliżej byliśmy zwierząt, tym jechaliśmy wolniej: głowy spuszczone, w jednym ręku cugle ściągnięte krótko, aby uchronić konie od potykania się, w drugiej ręce karabin. Po godzinie takiej drogi wiatr począł przynosić nam głuche ryki zwierząt, a po półgodzinie jeszcze mogliśmy je widzieć przez przerzedzone zarośla. Dzieliła nas od nich odległość może pięciuset jardów - zbyt wielka dla karabinów systemu Henry. Lewa Ręka odwracał od czasu do czasu głowę i ciskał piorunujące spojrzenia temu, kto sprawił najmniejszy szmer. Ale konie, jak gdyby wiedziały, o co rzecz idzie, stąpały cicho i ostrożnie. Każdy z nich zdawał się stawiać nogi z namysłem, aby nie nadepnąć jakiej gałązki, która by mogła pęknięciem spłoszyć zwierzęta lub nie uderzyć kopytem o kamień. Po chwili ciche: "stop", wymówione przez Lewą Rękę raczej poruszeniem ust niż głosem, zatrzymało nas na miejscu. Bawoły poczuły nas. Byliśmy na trzysta jardów mniej więcej, przysłonięci jeszcze zaroślami. Na szczęście są to zwierzęta równie ciekawe jak płochliwe. W niespokojności, która ogarniała całe stado, zdawała się walczyć trwoga z zaciekawieniem. Krowy i młode bawolaki poczęły się zbijać w wielką kupę. Samce pochylały straszne, kudłate łby, wydając głębokie a krótkie ryki i uderzając silnie racicami o ziemię. Na koniec całe stado, jakby popchnięte niewidzialną siła, ruszyło nagle, ale zamiast uciekać, ruszyło wprost na nas. Niejedno tam serce zabiło wówczas niespokojnie, ruch ten bardzo był bowiem podobny do ataku. Z tym wszystkim kilkanaście luf pochyliło się jednocześnie w stronę zarośli i na dany znak przez Lewą Rękę daliśmy ognia: po czym wyjąc po indyjsku puściliśmy konie przez zarośla, aby objechawszy ich koniec, uderzyć na stado. Po pierwszej salwie nie padł ani jeden bawół, natomiast wszystkie w mgnieniu oka zwróciły się do ucieczki. Przez chwilę widziałem te olbrzymie zwierzęta z pochylonymi na przednie nogi łbami i z wypukłymi garbami, uciekające tak szybko, że sądziłem, iż nigdy ich nie dościgniemy. Ścigaliśmy wyjąc wniebogłosy, strzelając, jak kto mógł, i bodąc konie ostrogami. Wkrótce kilka sztuk, rannych zapewne przy pierwszej salwie, padło na ziemię. Inne przeskakując, a często i przewracając się przez nie, pędziły dalej, a my za nimi. Szybkość koni zaczęła brać jednak górę nad szybkością bawołów. Byliśmy bliżej i bliżej. Nasze wycie, tętent koni, ryk bawołów, beczenie przeraźliwe cieląt, wszystko to składało przeraźliwą, prawdziwie piekielną harmonię. Na koniec stado, oślepione trwogą, rozproszyło się po stepie. Każdy zwierz uciekał teraz w innym kierunku. Nastąpiło zamieszanie. Pognawszy za wielkim samcem strzelałem doń z karabinu jedną ręką, drugą prowadząc konia. Strzały nie mogły być celne, dlatego uciekał ciągle. Prócz tego po każdym strzale potrzebowałem dwóch rąk do poruszenia sprężyny wyrzucającej wystrzelony ładunek, a przez ten czas koń szedł, gdzie chciał, i odległość dzieląca mnie od mojej ofiary zwiększała się. Wystrzeliłem na koniec czternaście strzałów, a nie mając czasu nabijać ani zapinać karabina w pasy, cisnąłem go na ziemię, chwyciwszy na to miejsce rewolwer Colta wielkiego kalibru, który miałem u pasa. Mając teraz rękę swobodną do kierowania koniem, wkrótce zbliżyłem się do zwierzęcia, a po chwili pędziłem za nim tuż, tuż, tak iż słyszałem zziajany jego oddech. Na koniec byłem tak blisko, że mógłbym był ręką prawie dosięgnąć jego sierści. Wówczas to począłem wyładowywać weń rewolwer nie wybierając miejsc, ale też i nie chybiając z powodu żadnej prawie odległości. Było w tym wszystkim trochę niebezpieczeństwa. Zwierz, przyprowadzony do ostateczności, mógł się zwrócić nagle i uderzyć na mnie, a po wtóre, koń mógł upaść, pędziłem bowiem na złamanie karku nie zważając na krzaki, kamienie, na dziury porobione przez wiewiórki ziemne i inne przeszkody. Szalona ta jazda tuż, tuż trwała z jakie dziesięć minut, póki nie wystrzeliłem wszystkich ładunków z rewolweru. Potem po prawdzie nie wiedziałem, co robić. Zwierz biegł ciągle, ja za nim, uzbrojony już teraz tylko w bowie-knife, który nie mógł się na nic przydać. Goniłem jednak zapamiętale, wiedziałem bowiem, że prędzej, później, paść musi. Wiatr świszczał mi w uszach, tchu nie stawało w piersiach, myślałem już, czyby nie wstrzymać konia i nie odetchnąć na chwilkę, gdy nagle znalazłem się przed bawołem. Zawróciwszy konia półkolem, spostrzegłem, że zwierz upadł na jedno kolano i z drugą nogą wyciągniętą naprzód, a nozdrzami zanurzonymi w trawę pozostawał nieruchomy. Gdym się zbliżył, zerwał się jeszcze z oczyma zakrwawionymi, pełnymi przerażenia i obłąkania, ale zachwiał się natychmiast i padł. Po czym zaczął drgać kurczowo, co oznaczało konanie. Chciałem go dobić pchnięciem noża między głowę i kark, ale nie umiałem tego; wsiadłem więc znów na koń i spojrzałem po stepie. O jakie pół mili widać było dwóch jeźdźców pędzących w taki sam sposób jak ja za bawołami. W jednym z jeźdźców poznałem Thompsona po szarym ubraniu - drugiego nie mogłem rozpoznać. Thompson położywszy się prawie na koniu strzelał raz po raz, co umiarkowałem z jego ruchów; nie mogłem bowiem dojrzeć ani dymu, ani dosłyszeć huku rewolweru. Słyszałem tylko strzały karabinowe dochodzące mnie z różnych stron, co dowodziło, że inni towarzysze jeszcze nie zaprzestali gonitwy. Wkrótce jednak wszystko ucichło. Towarzysze jeden po drugim zaczęli się ukazywać. Gonitwa nie odbyła się jednak bez wypadku. Na Benneta rzuciła się krowa bawola w obronie cielęcia, a ponieważ dojeżdżał ją zbyt blisko, przewróciła go razem z koniem. Konia zabiła, a jeździec zemknął w zarośla, skąd mimo iż zwichnął jedną rękę, strzelał jeszcze z rewolweru, dopóki bawolica pastwiąca się nad koniem, a już poprzednio ranna, nie padła. Stary mańkut naprawiał natychmiast rękę Benneta sposobem arcybarbarzyńskim (bo kopnięciem go w staw), ale za to skutecznym. Bennett ranny był także w czoło, z którego sączyła się krew, nie było to jednak nic znacznego. Wytrwałe yankee nie dał się nawet opatrzyć, ale włożywszy swoją futrzaną czapkę, utrzymywał, że jest "all right!".
Gdyśmy następnie obrachowali naszą zwierzynę, pokazało się, że ubiliśmy sztuk jedenaście nie licząc cieląt i tych, które mniej więcej ranne musiały paść prędzej, później. Z pomocą mułów pościągaliśmy je wszystkie w jedno miejsce. Zdjęcie skór i wybranie najprzedniejszych cząstek zajęło tyle czasu, iż musieliśmy nocować na polu gonitwy. Olbrzymią masę mięsa musieliśmy jednak pozostawić. Żal było patrzeć na te stosy smacznego pożywienia, które miało stać się łupem dzikich zwierząt. Gdyby Indianie dali nam byli, wedle obietnicy uczynionej Mac Clellowi, eskortę - byliby zapewne umieli spożytkować te zapasy, ale Indian ani było nawet widać. Mieliśmy spotkać się z nimi przy ujściu Medicina Bow Creek do Północnych Wideł, tymczasem drugi dzień już upływał, jak przebyliśmy Medicina Creek nie spotkawszy żywego ducha. Woothrup poczynał się nawet tym niepokoić przypuszczając, nie bez przyczyny, że musiało coś zajść w czasie naszej nieobecności, co zmieniło stosunki Mac Clella z Indianami. Postanowiliśmy nawet z tego powodu zatrzymać się dwa dni, aby dać czas eskorcie odnalezienia nas. Ten dłuższy wypoczynek był zresztą potrzebny i nam, i mułom, podróż nasza bowiem trwała już dwa tygodnie. Co do mnie, rad byłem z tego niewymownie. Prawdę powiedziawszy, od kilku dni czułem się niezdrów, a zaraz nazajutrz po owej szalonej gonitwie za bawołami było mi tak słabo, że musiałem zsiąść z konia i położyć się na wozie. Ward przez cały dzień albo gotował mi herbatę, albo siedział przy mnie gawędząc, poprawiając na mnie skóry bawole i troszcząc się o mnie jak najlepszy przyjaciel. Po południu przyszedł także Woothrup i począł ze mną długą rozmowę. Z rozmowy tej dowiedziałem się, że rzetelną jego myślą było ciągnąć tą drogą aż do Czarnych Gór, w których on i kilku jego towarzyszów miało rozpatrzyć pewien business, a gdyby się okazało, że był dobry, wejść w spółkę, wypuścić akcje i prowadzić sprawę na wielką skalę. Nie chciałem się o ten business wypytywać, bo mało mnie to obchodziło; poznałem jednak, że nasza wyprawa nie miała charakteru czysto sportsmeńskiego. Praktyczni Amerykanie umieli pogodzić jedno z drugim. Niepojawienie się jednak Indian wprawiło Woothrupa w kłopot niemały. Jeżeli, jak przypuszczał, dobre stosunki Indian z komisarzem uległy jakiejkolwiek zmianie, dalsza podróż stawała się niebezpieczną i arcytrudną, trzeba bowiem było iść dzikim krajem wśród nieprzyjaciela aż do północnej, bardzo jeszcze odległej grupy Czarnych Gór, a następnie przecinać je w poprzek chcąc się dostać do osad górniczych. Otóż Woothrup lękał się brać na swoją odpowiedzialność losów tylu ludzi, z których wielu żaden interes w stronę Czarnych Gór nie popychał. Woothrup mógł do Czarnych Gór zawsze jechać przez Council Bluffs i Sioux City drogą już utartą. Tymczasem wahał się, czy nie wrócić, tym bardziej że wyprawa myśliwska mogła być uważana za skończoną. Powiedziałem mu, żeby robił, co mu się podoba, i istotnie tak byłem słaby, że było mi to wszystko jedno. Wieczorem gorzej mi się jeszcze zrobiło. Paliła mnie gorączka, czułem zawrót głowy i ból we wszystkich kościach. Obawiałem się, że utracę przytomność. Zauważyłem także, że Thompson poszedł spać do innego wozu, niby dlatego, żeby mnie było wygodniej, ale w gruncie rzeczy obawiał się, czy nie jestem chory na zaraźliwą febrę lub tyfus. Woothrup i Ward jednak pozostali przy mnie nie tylko pierwszej nocy, ale i później.
Drugiego dnia jednak zrobiło mi się nadspodziewanie lepiej. Mogłem się przechadzać po majdanie, a nawet po lunchu siadłem na konia i pojechałem na rzekę. Wieczorem tego dnia zaszedł ważny w obozie wypadek. Przyjechał od Mac Clella Metys z listem do Woothrupa. Człowiek ten przebył w pięć dni drogę, którą my wlekliśmy się już dwa tygodnie. Przywiózł niedobre wiadomości. Przewidywania Woothrupa sprawdziły się. Indianie Utes narzekając na głód w swoich rezerwacjach zażądali wydania im ze składów rządowych (storow) zapasów żywności. Mac Clell odmówił stanowczo; wówczas to wojownicy Utów siadłszy na koń posunęli się pod wodzą niejakiego Duglasa ku linii kolei żelaznych i przestawszy prosić poczęli grozić. Mac Clell zawiadomił o tych rozruchach natychmiast fort Laramie, prosił na wszelki wypadek o siłę zbrojną, a tymczasem rozpoczął układy. Obawiano się jednak, że wojna stanie się nieuchronną - tym bardziej że w roku tym szczególny jakiś ruch ogarnął indyjskie pokolenia. Po wojnie z Siouxami poczęła się wojna z Przekłutymi Nosami w Ajdaho (Idaho), dalej zajścia z Ponkasami, a na koniec z Utami. Być może, że przyczyną wszystkich tych ruchów była emigracja białych na północ, która wypychając jedne pokolenia wpychała je na drugie. Mac Clell spodziewał się jeszcze załatwić sprawę spokojnie, ale mimo to wzywał nas, abyśmy wracali jak najprędzej, póki układy się toczą i powstrzymują czerwonoskórych od porywania się zbrojną ręką na podróżników. Na radzie, jaką złożyliśmy wieczorem, Ward proponował, aby zamiast do Percy, na stację kolei, ciągnąc do fortu Laramie, gdzie bylibyśmy bezpieczni. Powstała z tego powodu sprzeczka, bo inni poczęli naśmiewać się z Warda pytając go, gdzie się uczył geografii. Istotnie, rada jego nie miała najmniejszego sensu; do fortu Laramie leżącego nad North Fork of Platte R., już niedaleko Nebraski, było przynajmniej cztery razy dalej niż do stacji Percy. Przy tym droga szła środkiem rozmaitych rezerwacji, byłoby to więc włazić nieprzyjacielowi w paszczę. Z drugiej strony jednak sądziłem, że trzydziestu ludzi doskonale uzbrojonych, mając zapasy żywności i wozy, spoza których łatwo się bronić, nie bardzo potrzebuje się lękać Utów czy kogokolwiek.
Bądź co bądź postanowiliśmy wracać i wracać tąż samą drogą. Odwrót ten rozpoczął się zaraz nazajutrz. Była to najtrudniejsza część podróży. Pominąwszy, że zapał myśliwski, który dodawał nam sił, gdyśmy szli naprzód, nie istniał już, pominąwszy zmęczenie, które ogarniało coraz bardziej wszystkich, trzeba było istotnie zachowywać teraz nadzwyczajne ostrożności. Nocami połowa ludzi musiała zawsze czuwać nad mułami i obozem. Strażom surowo było zakazane drzemać na postoju. Nie wolno było także oddalać się, nawet w dzień, więcej niż na pół mili od karawany, i to tylko w miejscach otwartych. Z tym wszystkim wlekliśmy się jak żółwie. Na szczęście lub na nieszczęście dla mnie nie brałem żądnego udziału w trudach, leżałem bowiem cały czas na wozie, chwilami przytomny, a chwilami nawet w malignie.
Czwartego dnia odwrotnej podróży przewodnicy spostrzegli znaczny oddział Indian i ostrzegli dość wcześnie karawanę, aby miała czas się uszykować. Wozy natychmiast stanęły w jednej linii, a ludzie w pogotowiu. Indianie widocznie nie mieli zbyt przyjacielskich zamiarów, ponieważ zbliżywszy się na trzecią część mili podnieśli wycie i wypuścili cwałem konie. Ale widok trzydziestu strzelb wymierzonych i spokojny, pewny głos Woothrupa rozlegający się jako komenda wstrzymały ich w przyzwoitej odległości. Było ich około stu wojowników. Wieczorem przysłali do nas poselstwo. Chciałem wtedy koniecznie wstać, aby zasiadłszy u ogniska rady palić z Indianami i przypatrywać im się, ale nie mogłem. Gdym wyszedł z wozu, nogi zachwiały się pode mną i o mało nie utraciłem przytomności. Położono mnie nazad na wóz, musiałem więc poprzestać na przypatrywaniu się nowym gościom przez uchylone płótno wozu. Zresztą, ponieważ wozy stały blisko, widziałem ich więc dosyć dobrze. Siedzieli przy ognisku w kuczki, paląc w milczeniu i wlepiając jak gdyby zamyślone oczy w ogień. Fajka ubrana w pióra krążyła z rąk do rąk. Rysów ich nie mogłem jednak dobrze widzieć, ponieważ silne światło i cienie rzucane przez ognisko zacierały je czyniąc jednych podobnymi zupełnie do drugich. Jeden z posłów miał włosy spadające prosto po obu stronach głowy i futrzaną czapkę, dwaj drudzy - oberwane kapelusze wyrobu białych z ponatykanymi piórami za tasiemkę, a nawet i w dziury powstałe ze starości. Na sobie mieli rodzaj derek ciemnych i rozmaite skóry; na nogach spodnie z frędzlą w bocznych szwach - i na koniec mokasyny. Twarze ich miały dość przypłaszczone nosy, wystające policzki, zwężały się zaś ostro w kierunku brody. Prócz tego sine zmarszczki idące od skrzydeł nosa po obu stronach ust nadawały im wyraz starości. Jest to podobno wspólna cecha w rysach Indian. Gdy który z nich mówił, nie patrzył na Woothrupa, do którego wszystkie mowy były zwrócone, ale wprost przed siebie, jak gdyby mówił do siebie lub z natchnienia ducha świętego. Stary strzelec służył za tłumacza. Języka ich nie mogłem dosłyszeć, albowiem mówili za cicho, aby głos mógł dojść do wozu, po wtóre psy na próżno odpędzane i bite przez mulników rwały się do ogniska czyniąc straszny harmider, a w końcu wyjąc przeraźliwie. Po naradzie zaproszono posłów do wieczerzy, przy której zjadali zupełnie nieprawdopodobne ilości bawolego mięsa popijając o tyle wodą ognistą, o ile im jej dostarczano. Później stary strzelec powiedział im bez długiej ceremonii, aby sobie poszli, co też i uczynili. Umowa, jak się później dowiedziałem, nie wypadła wcale po myśli naszych gości. Woothrup darował im kilka kul i powiedział, że to jedyny podarunek, jakiego mogą się spodziewać oni i ich bracia, jeśli będą nas napastować zbrojnie. Uczyniło to podobno niemałe wrażenie na Indian, którym, jak wszystkim dzikim, imponuje przede wszystkim zimna krew i pewność siebie. Jednakże Woothrup oświadczył im zarazem, że i on, i my wszyscy jesteśmy z przyjaciółmi czerwonoskórych, że nie pragniemy im zrobić nic złego i że gotowiśmy dać im znaczne i kosztowne podarunki, ale wtedy dopiero, gdy nam się podoba. Na drugi dzień przyszło nowe poselstwo z zapytaniem, kiedy czerwonoskórzy mogą spodziewać się darów? Nowa odpowiedź Woothrupa więcej ich zadowoliła. Żądał on, aby główny oddział odjechał natychmiast, zostawiwszy przy nas pięciu tylko wojowników, którzy po kilku dniach podróży otrzymają znakomite dary i będą je mogli odwieść swoim braciom. Żądanie Woothrupa, aby pięciu wojowników pojechało z nami, było bardzo zręczne; ci bowiem stanowili by dla nas niejako paszport i straż bezpieczeństwa, która we własnym interesie starałaby się ochronić nas przed innymi oddziałami. Oznaczając termin, przez jaki mieli nam towarzyszyć, nie wyraźnie, ale na kilka dni mogliśmy ich zatrzymać z tydzień i puścić dopiero niedaleko Percy. Ale Indianie, także chytrzy do najwyższego stopnia, odgadli te plany i powiedzieli Woothrupowi, że je odgadują. Nie zaprzeczał. Powiedział im, że istotnie takie miał cele, a teraz albo niech się zgodzą na jego żądania, albo niech się biją. Takie oświadczenie i ujęło ich, i zaimponowało zarazem. Zrozumieli, że język naczelnika białych nie jest "dwoisty" i że można ufać jego słowom; zrozumieli także, że jesteśmy czymś odmiennym od zwykłych awanturników, z jakimi spotykali się w stepach, i koniec końcem, zgodzili się na wszystkie żądania Woothrupa. Dzięki więc jego stanowczości uniknęliśmy niebezpieczeństwa, na jakie mogło narazić nas starcie. Pięciu Indian przeznaczonych do towarzyszenia nam nie śpieszyło się także z odjazdem. Mogli jeść i pić sto razy lepiej niż zwykle w domu, a przy tym spodziewali się jeszcze wyłącznych dla siebie podarunków. Traktowano ich dobrze z wyjątkiem naszych psów, które ujadały na nich dniem i nocą. Ward tylko, jak z początku poświęcał im wszystkie godziny, które zbywały mu od pilnowania mnie, aby się niby uczyć ich języka, tak potem unikał ich utrzymując, że nie może znieść przykrego zapachu, jaki wydają. Co do mnie, nie widziałem ich prawie wcale, cały ten czas bowiem przeleżałem jak martwy na wozie. Na koniec, na dwa dni przed przybyciem do Percy, odprawiono posłów obdarzywszy ich hojniej, niż się sami spodziewali.
Tak skończyła się nasza wyprawa, która trwała przeszło miesiąc. Za przybyciem do Percy Woothrup i niektórzy z towarzyszów naszych związanych z nim interesami, pojechali dalej na Wschód, do Omaha i Council Bluffs, a stamtąd przez Sioux City do Czarnych Gór, reszta zaś wraz ze mną do San Francisco.
Do San Francisco przyjechałem mocno cierpiący, a dolegliwości moje nie opuściły mnie aż dotąd. Znalazłem tu Polaków posmutniałych z powodu odjazdu pani Modrzejewskiej do New Yorku. Wielka artystka nie tylko wzbudziła ich podziw swoim talentem, ale zaletami serca i umysłu umiała zyskać sobie wszystkie serca. Towarzystwo polskie w Kalifornii wysłało też do niej komitet z adresem zawierającym słowa podziękowania i wyrażenie uczuć niekłamanego smutku, jakim jej odjazd wszystkich przepełnił. Następnie, nie już komitet, ale wszyscy wraz z przedstawicielami prasy tutejszej i wielu wielbicielami jej gry przeprowadzili ją do Oakland, gdzie na drogę ofiarowano jej braterskie uściśnienie ręki i kwiaty.
Co do mnie, słabość, rozwijająca się początkowo coraz silniej, wstrzymała i opóźniła znacznie mój wyjazd do Europy. Wstrzymuje mnie ona i dotychczas, ale za to pozwala mi pisać tak długie listy, jak ten obecny, w którym pozwoliłem sobie nudzić czytelników.