Henryk Sienkiewicz
"Listy z podróży do Ameryki"
XX. Osady polskie w Stanach Zjednoczonych.
Ogólna cyfra ludności polskiej * Cyfry podawane przez gazety * Ludność wiejska i miejska * Główne ogniska * Towarzystwa, szkoły i kościoły * Znaczniejsze osady * "Parafie" * Nowo wznoszone kolonie * Waren Hoino i Nowy Poznań * Barzyńscy i Dyniewicz * Charakter ogólny emigracji * Przewaga duchowieństwa * Dobre i złe strony wpływu * Połączenie ogólne niemożliwe * Wydawnictwa * Księgarnie
Niedokładne i pobieżne wiadomości, jakie zdołałem zebrać o Polakach zamieszkałych w Ameryce, powinny zając polskich czytelników. Mała tylko liczba Polaków tutejszych składa się z byłych poddanych państwa rosyjskiego, a daleko zaś znaczniejszą część stanowią wychodźcy z Wielkiego Księstwa Poznańskiego, ze Śląska, Prus Wschodnich i Galicji. Dokładny spis wszystkich osad rozproszonych w Ameryce oraz ludności, tak miejskiej jak wiejskiej, byłby rzeczą nader potrzebną i pożądaną. Podobną pracę rozpoczęło już nawet pismo "Orzeł" wychodzące swego czasu w Missouri, ale z powodu obojętności i opieszałości Polaków w nadsyłaniu materiałów skończyło się na paru numerach. Później też "Orzeł" przestał wychodzić. Nie dokończoną pracę podjął "Kalendarz Polski", ukazujący się corocznie w Chicago, Illinois, z którego głównie korzystam. Ogólną liczbę Polaków podają gazety polskie wychodzące w Chicago na 200-300 tysięcy, a nawet jedna z nich utrzymywała, że jest ich do pół miliona. Cyfry te jednak są nieprawdziwe i powiększane umyślnie. Pismom polskim, z których wyjątki tłumaczone na angielski, pomieszczane są dosyć często w dziennikach amerykańskich (o co starają się sami Polacy redaktorowie), pismom tym, powtarzam, chodzi o to, aby przedstawiać się jako organa wielkich partii i poczytne. Z jednej strony - ściąga i to płatne ogłoszenia kupców stanowiące główny zysk dzienników tutejszych, z drugiej - nadaje pewne znaczenie polityczne w czasie wyborów. Istotnie, w takim Chicago lub Milwaukee, gdzie ludność słowiańsko-polska gęsto jest osiadła, dla każdego kandydata niemałą rzeczą jest mieć za sobą jej głosy, które nie mogą wprawdzie same jedne na urząd go posadzić, ale jeśli chodzi np. o rozstrzygnięcie między kandydatem republikańskim a demokratycznym mogą szalę na jedną lub drugą stronę przeważyć. Oczywiście, kandydat chcąc mieć głosy jakiejś narodowości nie udaje się do pojedynczych osób, ale do ich dziennika, wyświadczając mu rozmaite usługi lub obiecując korzyści odpowiednie do liczby głosów, i stąd owa przesada wszystkich dzienników w podawaniu liczby swych abonentów i w ogóle współrodaków.
Z powyższych powodów cyfry trafiające się w gazetach polskich tutejszych, oznaczające ludność polską na 200, 300 do 500 tysięcy dusz, nie zasługują na żadną wiarę. Mogą one być prawdziwe w stosunku do wszystkich ludzi słowiańskiego pochodzenia, jest tu bowiem bardzo wielu Słowaków, Serbów, a zwłaszcza Czechów, ludność jednak czysto polska nie wynosi, według prawdopodobieństwa, więcej jak 70-90 tysięcy głów razem.
Na pytanie, gdzie i w których stanach ludność ta głównie przemieszkuje, trudniej jest odpowiedzieć. W kraju tak prawie wielkim jak cała Europa, obfitującym w miasta, a przy tym posiadającym ludność niezmiernie ruchliwą, wszelkie skupienie inne jak polityczne lub moralne jest rzeczą niemożliwą. Polacy więc żyją rozproszeni od Oceanu Atlantyckiego aż do krańców Kalifornii i od Kanady do Rio-Grande. Nie ma ani jednego miasta lub miasteczka, którym by ich nie było, w pewnych jednak miejscowościach skupieni są liczniej, w innych toną w ludności ogólnej i pozbawieni wszelkiej spójni z ogółem, wynaradawiają się łatwo bądź to przez wpływ amerykański, bądź przez niemiecki.
Ludność polska dzieli się na wiejską i miejską. Pierwsza, złożona prawie wyłącznie z emigrantów chłopów, zajmuje się rolą albo w charakterze farmerów-właścicieli, albo najemników. Jest ona po większej części skupiona w mniejsze lub większe grupy, albowiem chłopi poznańscy, śląscy i galicyjscy, przybywający tu zwykle pod wodzą księży, trzymają się ich stale, powierzając im wybór gruntów na osadę, prowadzenie spraw, kościół i szkołę. Stąd powstają osady wiejskie czysto polskie, których ognisko stanowi kościół. Nowo lub pojedynczo przybyli włościanie przyłączają się do osad już założonych, przez co parafie, a zarazem znaczenie i dochody ich przewodników, coraz się powiększają. Ludność miejska, rozproszona po miastach, trudni się w mniejszej części handlem i przemysłem, a w daleko znaczniejszej - wyrobkiem. Spójnie jej stanowią "towarzystwa" noszące charakter przeważnie kościelny, albowiem i ona, a zwłaszcza najniższe i najmniej oświecone jej warstwy, zostają w rękach duchownych. Głównym ogniskiem Polaków jest Chicago, położone w Illinois (czyt. Illinois, nie Illinua), nad brzegami olbrzymiego jeziora Michigan. W mieście tym, liczącym przeszło pół miliona mieszkańców, ma się znajdować około 20 000 Polaków. Sądząc z przestrzeni miasta, jaką zamieszkują, a jaką Niemcy tamtejsi szyderczo zowią Polakei, cyfra ta nie wydaje się przesadzoną. Najwięcej Polaków osiadło nabywszy nieruchome własności w północno-zachodniej stronie miasta, przy ulicy Milwaukee Avenue. Ci wynajmują mieszkania innym, biedniejszym, po największej części robotnikom, między którymi wielu jest chłopów poznańskich, śląskich i galicyjskich. Tu też wznosi się przy narożniku Noble i Bradley kościół Św. Stanisława Kostki wraz ze szkołą pozostającą w ręku duchownych. Kiedy z czasem liczba Polaków zaczęła wzrastać, wzniesiono między Milwaukee Avenue a Division Street drugi kościół, o który jednak natychmiast poczęły się wielce gorszące między duchownymi spory, albowiem przewodnicy dawnego chcieli uważać nowy za kaplicę tylko, nowy zaś zapragnął utworzyć odrębną parafię. Wojnę, jaka stąd powstała, zakończyło dopiero zabranie nowej budowli za długi, które od początku nie były pokryte i prawdopodobnie nigdy nie będą.
W przeciwnej stronie miasta, południowo-zachodniej, osiadła także dość znaczna liczba Polaków, ci jednak pomieszani są z cudzoziemcami. Spójną dla wszystkich są, jak wspomniałem, towarzystwa. Celem ich ma być także obrona swych członków przed obcymi, wynaradawiającymi wpływami. Jest tych towarzystw dziewięć, ale siedm z nich nosi charakter czysto kościelny, mający na czele księży. Świeckich, na gruncie czysto narodowościowym opartych, jest dwa: Gmina Polska i Tow. Kościuszki, ale że i kościelne pragną nosić charakter narodowościowy, przysłaniają zatem dla większej części niewykształconych umysłów potrzebę jednego, ogólnego stowarzyszenia, wszystkie zaś razem wzięte, częstokroć nie idąc zgodnie, przeszkadzają sobie wzajemnie.
Drugim ogniskiem, w którym licznie skupiła się ludność polska, jest Milwaukee, położona w stanie Wisconsin nad brzegiem tegoż samego jeziora Michigan. Liczba Polaków tu zamieszkałych ma dorównywać tejże w Chicago, w ogóle zaś Polacy tamtejsi są zamożniejsi od zamieszkałych w innych miastach. Istnieją tu dwie szkoły, z których jedna 3-klasowa, druga elementarna; stowarzyszenia wszystkie podobnie noszą charakter kościelny.
W tymże stanie Wisconsin leży Northeim, jedna z najzamożniejszych i najstarszych kolonii, założona od lat siedmnastu wśród ogromnych lasów. Ziemia zajęta przez kolonię nabyta była bardzo tanio albo zajęta na prawach osadniczych (klemowych) z obowiązkiem spłacenia rządowi w ciągu lat dziesięciu. Później, gdy okolica zaczęła się ożywiać tak pod względem przemysłowo-handlowym jak i rolniczym, ceny gruntu podskoczyły szybko w górę, skutkiem czego dawni osiedleńcy stali się właścicielami dość znacznych majątków. Istnieje tu szkoła, do której uczęszcza około 90 słuchaczów, dająca starszym chłopcom przygotowanie do wyższych zakładów naukowych. Ludność chłopska zostaje, tak tu, jak i wszędzie, pod zarządem duchownego. Stowarzyszenie jednak tutejsze ma charakter bardziej świecki z odcieniem wojskowym.
O siedm mil od kolonii northeimskiej leży osada Manitowoc (Manitowok) stanowiąca jedną "parafię" z Northeim. Powstała tu myśl założenia kolegium, na które sąsiedzi Amerykanie złożyli natychmiast 2000 dolarów z dodatkiem 10 akrów oczyszczonego z lasu gruntu.
W New Yorku, wedle przybliżonych obliczeń, ma się znajdować około ośmiu tysięcy Polaków połączonych po większej części w stowarzyszenia świeckie. Mieli oni tu swój organ "Kurier Nowojorski", który niedawno przestał wychodzić. Prócz tego w każdym ze znakomitszych miast mieszka większa lub mniejsza liczba Polaków połączonych albo w towarzystwa świeckie, jeżeli członkowie stanowią przeważnie tak zwaną inteligencję, albo w kościelno-parafialne, jeśli składają się z włościan i wyrobników. Cytowanie tych miast, każdemu znanych z geografii, uważam za zbyteczne. W niektórych liczba Polaków może dochodzić do tysiąca lub więcej; nie zamieszkują jednak osobnych dzielnic i w stosunku do ogółu ludności zbyt są nieliczni, aby stanowić pewną narodowościową jednostkę, mającą znaczenie socjalne lub polityczne. Natomiast pozwolę sobie wymienić wszystkie osady i "parafie", albo czysto polskie, albo takie, w których ludność polska w stosunku do ogólnej gra jakąkolwiek rolę. Będzie to materiał informacyjny i wykazowy, który z czasem przydać się może. Miasta te, osady i "parafie" przedstawiają się jak następuje: Detroit (Michigan), Pittsburg (Pensylw.), Lemont (Illin.), Kalumet (Mich.), Lykens (Pens.), St. Paul (Minnesota), Shamotin (Pens.), Berca (Ohio), Polonia (Wisconsin), Stevenspoint (Wisc.), North Creek (Wisc.), Piane Creek (Wisc.), Beaverdam (Wisc.), Teresa (Wisc.), Northport (Wisc.), Oshkosh (Wisc.), Princetown (Wisc.), Grenbay (Wisc.), Kraków (Minn.), Radom (Illin.), Dunkirk (N.Y.), La Salle (Ill.) Dellano (Mich.), Farribould (Minn.), Winona (Minn.), Shenahdoah (Pen.), Nauticoke (Pens.), Toledo (Ohio), Cleveland (Ohio), Cedar Rapids (Mich.), Bay City (Mich.), Jefersonville (Indiana pod ks. Moczygębą), Otis (Ind.), Lanesville (Indiana), Panna Maria (Teksas), San Antonio (Teksas), Cottage Hill (Teks.), Mullberry (Teks.) Bluff (Teks.), Bandera (Teks.), Platonia (Teks.), Plantersville (Teksas), a na koniec dwie jeszcze świeżo założone: Warren Hoino przez Choińskiego w Arkansas i Nowy Poznań w Nebrasce.
Spis ten może być niedokładnym i nie obejmować wielu miejscowości i osad bądź wyłącznie, bądź w znacznej części przez Polaków zamieszkałych. I tak wiele miasteczek położonych w rozmaitych stanach nosi nazwę "Warsaw", godziłoby się więc przypuszczać, że Warszawy te przez Polaków założone i zamieszkałe. Tymczasem w "Kronice Polonii" zamieszczonej w kalendarzu "Przyjaciela Ludu" żadna z nich nie jest podaną. Być może jednak, że nie mają one znaczenia. Mapy tutejsze przedstawiające terytoria mało zamieszkane notują bardzo małe nawet osady, choćby złożone z jednego tylko domu i przez jedną rodzinę zajęte. Następnie, powtarzam jeszcze raz, że spisy te nie obejmują wszystkich miast dobrze znanych (jak np. Washington, Boston, Filadelfia, St. Louis, N. Orleans, Baltimore, St. Francisco etc.), w których ludność polska, mniej lub więcej liczna, nie gra jednak w stosunku do ogólnej żadnej roli i albo słabo, albo wcale nie jest uorganizowana. Niektóre z osad powyżej wymienionych są to, jak same nazwy ich wskazują, wielkie wsie lub małe miasteczka handlowo-rolnicze czysto polskie, inne mają ludność mieszaną, przeważnie jednak polską. Organizacja parafialna jest prawie powszechną. W niektórych miejscowościach, jak np. w Lemont Illinois, koloniści polscy stanowią jedną parafię z Czechami, w innych, jak w Kalumet, nawet z Irlandczykami.
Ze spisu powyższego widzimy także, że najwięcej Polaków zamieszkuje w stanie Wisconsin, graniczącym na południe z Illinois, na północ z częścią stanu Michigan i jeziorem Wyższym (Superior), na zachód z Minnesotą, na wschód na koniec z jeziorem Michigan. Stan ten leży pomiędzy 42 a 44 stopniem szerokości północnej. Jest to kraj lesisty, obfitujący w rzeki, strumienie i mniejsze lub większe jeziora. Klimat, podobny do polskiego lub może nawet ostrzejszy, a przynajmniej przedstawiający bardziej wybitne różnice między porami roku, pozwolił od razu zrozumieć polskim osadnikom warunki rolnicze. Przedstawiały się one podobnie do tych, do których przesiedleńcy byli przyzwyczajeni w domu. Ziemia, w ogóle urodzajna, wydawała też same zboże. Skąd ułatwienie pracy i większy stosunkowo niż gdzie indziej dobrobyt osadników. Przy tym osady te, jak np. NOrtheim, były założone dawniej od innych, a zatem ziemie, tanio nabyte, podwoiły lub potroiły się od kilkunastu lat w cenie, ludność zżyła się z krajem, owładła językiem, obeznała się z handlem, przemysłem itd. po Wisconsin najwięcej ludności polskiej posiada Illinois, ludność jednak tutejsza przeważnie jest miejską. Czysto rolnicza zamieszkuje Teksas, gdzie leżą czysto polskie osady Panna Maria i Częstochowa. O stanie jednak tych osad brak mi dokładnych wiadomości. Koloniści musieli tu zwalczać daleko większe przeszkody niż gdzie indziej. Główną przeszkodę stanowił klimat, do którego nowo przybyli koniecznie przyzwyczajać się muszą, a nim się przyzwyczają, przechodzić rozliczne dolegliwości. Dalej rolnictwo musi w kraju tak południowym być zupełnie odmienne. Główny produkt stanowi tu bawełna, dalej trzcina cukrowa, drzewa pomarańczowe, palmowe itd. nowo przybyli rolnicy musieli zaczynać naukę rolnictwa od a, b, c, z tym wszystkim położenie osadników od dawna już przybyłych ma być dosyć znośne, spójność zaś ich zadowalająca.
Co do dwóch nowo założonych kolonii: Waren Hoino w Arkansas i Nowego Poznania w Nebrasce, zdołały już one zgromadzić po kilkadziesiąt familii, przyszłość ich jednak arcy jeszcze niepewna. Rzecz była taka. W ostatnich czasach między Polakami zamieszkałymi w Chicago pojawiła się dążność do zamienienia życia wyrobniczego w mieście na pług i siekierę pionierską. Czy dążność ta sama przez się pojawiła się w niższych warstwach tamtejszych, czy została im podsunięta przez redakcje pism: "Gazety Polskiej Katolickiej" i "Gazety Polskiej Chicagowskiej" Dyniewicza, nie umiem tego objaśnić. Bądź co bądź, sama w sobie była pożyteczną. W miastach amerykańskich, a zwłaszcza w miastach silnie zaludnionych, robotnicy, jeżeli business idzie dobrze, mają dość znaczne zarobki i w ogóle żyją lepiej i dostatniej niż w Europie. Ale zdarza się często, że bądź to z powodu przyczyn miejscowych, bądź z powodów politycznych - wyborów, bezroboci, zaburzeń etc., pojawia się chwilowy zastój w interesach. Wówczas w mieście bardzo ludnym większa część robotników traci robotę i zostaje bez kawałka chleba. Życie więc wyrobnicze zawsze jest niepewne, rzadko sprzyjające zebraniu jakiego takiego grosza. Tymczasem osadnik rolniczy w Ameryce, zająwszy ziemię rządową na prawach klemowych z wypłatą na lat dziesięć po dolarze i pól od akra (morg) lub nabywszy takową również na częściową spłatę od kolei żelaznej, przy pracy i wytrwałości dochodzi niezawodnie do posiadania własności i spokojnego kawałka chleba. Inaczej nie może być. Początkowo osadnicy prowadzą życie nad wszelki wyraz ciężkie. Trzeba mieszkać w lada jako sklepionych domach, karczować lasy, opędzać się febrze w niezdrowych okolicach, wężom, mustykom i tam dalej. Kwitnący jednak stan wielu osad niemieckich, szwedzkich, duńskich dowodzi, że praca i trudy opłacają się w końcu. Przy tym jak dal wszystkich narodowości tak i dla Polaków owo łączenie się i zakładanie osad miało jeszcze i inne znaczenie. Pracując z osobna po rękodzielniach lub warsztatach rzemieślniczych, ocierając się ciągle o żywioły obce, niepodobna nie wynarodowić się z wolna; tymczasem w osadach, gdzie ludność jednolita siada masą, podobne niebezpieczeństwo mniej grozi. Ze swojej strony rząd Stanów i Amerykanie w ogóle nie tylko nie objawiają najmniejszej dążności do wynaradawiania kogokolwiek, ale przeciwnie: zapewniają wszystkim wszelkie prawa, żądane i nieżądane. Jest to po prostu zarówno praktyczna jak i rozumna polityka; rząd washingtoński bowiem pojmuje doskonale tę prawdę, że Niemcy, Francuzi, Włosi itd. nie przestając być sobą, będą jednak wybornymi obywatelami amerykańskimi, jeśli im w Ameryce będzie dobrze. Zachowają oni wprawdzie przez długi czas swój język, ale ponieważ narodowości i języków jest mnóstwo - wszystkie więc razem muszą przyjąć, chcąc nie chcąc, język angielski jako wspólny handlowy, urzędowy i społeczny. Jak więc powiadam, zakładanie osad nie spotyka tu z żadnych stron trudności; potrzeba tylko człowieka, który by się sprawą zajął, grunta odpowiednie odszukał, nabył i podzielił. Podobny przywódca znalazł się w Chicago w osobie nijakiego pana Choińskiego; ten zakupił grunta w Arkansas, nazwał mającą się założyć kolonię niezbyt zresztą szczęśliwie: Waren Hoino, i odmalowując ją w barwach istotnie może przesadzonych, zdołał zgromadzić oprócz stu kilkudziesięciu rodzin, które z góry się zapisały, wielu nowych jeszcze kandydatów. Popierała całe to przedsięwzięcie bardzo usilnie "Gazeta Polska Chicagowska" Dyniewicza, rywalizująca i prowadząca z "Polsko-Katolicką" bardzo zaciętą, a po prostu powiedziawszy, bardzo haniebną dla obu stron wojnę. W tym miejscu, jakkolwiek o wydawnictwach powiem później obszernie, wypada mi poświęcić kilka słów ogólnemu ich charakterowi. Obie te gazety stoją na gruncie religijno-katolickim. Pierwsza z nich, "Polsko-Katolicka", redagowana jest przez księży, musi więc być taką, jaka jest; druga, Dyniewiczowska, byłaby może inną, gdyby wydawcy nie chodziło o niezrażenie sobie włościan i robotników z włościan złożonych. I Dyniewicz więc grywa na religijnym organie, z towarzyszeniem jednak pewnej liberalnej nuty. Zarzuca on przeciwnikom poświęcanie interesów ogólnych ultramontanizmowi, obałamucanie ludu, przezywa ich "Zmartwychwstańcami" lub "szajką Zmartwychwstańców", zdrajcami i tym podobnie. Oczywiście Barzyńscy (wydawcy "Polsko-Katolickiej") oddają mu pięknym za nadobne, w całej zaś sprawie po obu stronach większą zdaje się grać rolę ambicja, chęć wyniesienia się, ściągnięcia abonentów, a zatem i zysków, niż zamiłowanie dobra ogólnego. Okazało się to przy sprawie kolonii. Gdy gazeta Dyniewicza zaczęła popierać Choińskiego i stawać się organem sprawy istotnie ważnej, w której nie szło o puste krzyki i deklamacje, ale o coś istotnego - przeciwnicy jej i całego stronnictwa "Dyniewicza-Choińskiego" spostrzegli się, że tamci mogli pociągnąć większość za sobą i postanowili przeciwdziałać. Z początkowania więc "Gazety Polsko-Katolickiej" powstała myśl założenia jednocześnie drugiej osady polskiej w Nebrasce pod nazwiskiem Nowy Poznań. Ponieważ kandydatów nie brakło, zakupiono wkrótce grunta i Nowy Poznań przeszedł także z dziedziny zamysłów w dziedzinę rzeczywistości. Obie gazety poczęły teraz wysławiać każda swoją osadę, nie znajdując słów na potępienie przeciwnej. Nowemu Poznaniowi zarzucano, że położony jest w stepach, z których rzeczywiście składa się cała Nebraska, w krainie bezdrzewnej, gdzie nie będzie z czego pobudować domów, a na koniec w okolicach pustoszonych od czasu do czasu przez szarańczę. Barzyńscy odpowiadali natomiast, że grunta w Arkansas pokryte są dębami, których karczunek tak długo może się przeciągnąć, iż osadnicy z głodu pierwej poumierają; dalej mówiono, że okolica zakupiona ma płytką tylko warstwę czarnoziemu, pod którą znajduje się nieurodzajny żwir - a na koniec, iż okolica cała rokrocznie zatapianą bywa przez wody rzeki Arkansas, z czego powstają zabójcze febry i inne choroby dziesiątkujące ludność. Obie strony wysyłały komisje mające sprawdzić istotny stan rzeczy, ale komisje te, składające się z ludzi należących do stronnictw, a zatem stronnych, powtarzały za i przeciw - wedle widoków stronnictw, a prawda zginęła ostatecznie pośród tego zamętu.
Wobec takiego stanu rzeczy z największymi tylko zastrzeżeniami można wydać sąd w tej sprawie. Faktem jest jednak, że Waren Hoino zrobiło ostatecznie pewne fiasko. Arkansas słynie wprawdzie z urodzajności ziemi, obfitość lasów jest jedną dodatnią stroną więcej dla wszelkiej kolonii; na koniec o klimacie Arkansasu nie słyszałem, aby miał być niezdrowy, jak np. w Teksas. Ale być może, że kupno było prowadzone lekkomyślnie, ziemia wybrana nieopatrznie, działki przeprowadzone z uwzględnieniem różnych cząstkowych widoków, wreszcie zarząd funduszami naganny; większa część osadników, którzy się już byli do Waren Hoina wybrali, powróciła stamtąd bardzo śpiesznie, podnosząc wniebogłosy krzyk, że została omamioną najhaniebniej. Niektórzy wydawszy wszystkie pieniądze na drogę, a nie chcąc osiąść w osadzie, znaleźli się istotnie w bardzo przykrym położeniu. Gazeta Barzyńskich zatryumfowała. Nazwano wyprawę do Hoina "wyprawą na Sybir". Wezwano Choińskiego i Dyniewicza, aby złożyli rachunki z powierzonych im funduszów, czego istotnie dotąd nie uczynili - krótko mówiąc, pokazuje się ze wszystkiego, że Dyniewiczowi i Choińskiemu wiele jest w całej sprawie do zarzucenia, czego dowodem jeszcze i to, że ich gazeta - powoławszy się na Platona czy na innego mędrca polecającego "głupim" nie odpowiadać - zamilkła i ostatecznie w sprawie Waren Hoina więcej się nie odzywa. To przerwanie gorszącej polemiki bardzo byłoby pożądanym, ale zauważyć należy, że co innego jest prowadzić polemikę o nic i obrzucać się obelgami, a co innego przedstawić dowody, jeśli takowe są, że się funduszów powierzonych sobie nie zmarnowało i całą sprawę, na której istotnie ludziom zależy, prowadziło uczciwie i sumiennie. Nie znając Dyniewicza ani Choińskiego osobiście, ale tylko z odgłosów nader przeciwnych, nie pozwalam sobie przypuszczać, aby prowadzili ludzi "na zgubę" w widokach osobistego zysku. Ale z całego toku sprawy i z tego, jak sami siebie w swoich orędziach przedstawiali, wnioskuję, że są to ludzie ambitni, rodzaj demagogów, nie bardzo przebierających w środkach, które mogą posłużyć im do wyniesienia się i zagarnięcia przewództwa. Zgubić swoich osadników zapewne nie chcieli, ponieważ byłoby to wprost przeciwne i dobru Choińskiego, który osobiście ma mieszkać w swoim Waren Hoinie, i Dyniewicza, jako redaktora gazety. Być może jednak, że zaślepieni nienawiścią do przeciwnego stronnictwa i ambicją, zapędzili się zbyt daleko, robili rzeczy zbyt pośpiesznie i... przez to sprawę zachwiali.
Obecnie w Waren Hoinie pozostał podobno ten tylko, kto wydawszy pieniądz na drogę nie miał za co powrócić. Być jednak może, że ci, co zostali, dojdą z czasem do kawałka chleba. Kto zna nasz łatwo zrażający się trudnościami charakter i łatwość, z jaką niczym nieusprawiedliwione nadzieje zmieniają się w zupełne zniechęcenie, ten przypuści zapewne, że te wady wzięły także niemały udział w owym pośpiechu, z jakim osadnicy Waren Hoino opuścili.
Bądź co bądź, sprawa ta nie przynosi zaszczytu Dyniewiczowi i Choińskiemu, ale nie przynosi go także ich przeciwnikom. Jakkolwiek z Nowego Poznania nie dochodzą tak alarmujące wieści, jak z Waren Hoina, jakkolwiek rzeczy te mogły być robione ostrożniej, jednakże biorąc na ogół, żyzny, ciepły i lesisty Arkansas posiada więcej warunków zapewniających rozwój wszelkiej kolonizacji niż stepowa, zimna i bezdrzewna Nebraska. Ale cóż robić! gdy przede wszystkim każdej gazecie chodziło o ot, by miała swoją kolonię. Sprawa ogólna poszła wobec tej prywatnej w poniewierkę. Gdyby zamiast przeszkadzać sobie wzajemnie, wzięto się wspólnymi siłami do dzieła, rzeczy ułożyłyby się z pewnością inaczej. Przede wszystkim, im więcej osadników by się zebrało, tym osada byłaby żywotniejszą, potężniejszą i bezpieczniejszą. Dalej, im większe kupiono by obszary gruntu, tym by je można nabyć taniej. Byłoby możliwym założenie szkół, rozmaitych instytucji pomocniczych itd., ale wszystko to wymagało zgody, a zgoda między ludźmi patrzącymi nawet na kupno kawałka grunta ze stanowiska religijnego jest rzeczą po prostu niemożliwą.
Stoją więc, a raczej wegetują: Waren Hoino i Nowy Poznań. Na nich kończą się moje widomości tyczące się osad polskich rozproszonych w Ameryce; wyliczanie ich wydało się czytającym może zbyt suche, dlatego przechodzę teraz do uwag ogólniejszej natury.
Z tego, com już powiedział, ze wzmianek o "parafiach" i towarzystwach kościelnych czytelnik może wyrobić sobie pojęcie, że wychodztwo tutejsze jest czymś zupełnie innym niż europejskie. "Emigrantami" w zwykłym znaczeniu tego wyrazu nazywamy u nas ludzi, którzy z powodów politycznych po czasach powstania lub zaburzeń zmuszeni byli kraj opuścić. Tu, w Ameryce, żywioł ten stanowi niezmiernie małą część i nie odgrywa żadnej roli. "Emigracja" tutejsza opuściła kraj nie dla urzeczywistnienia ideałów politycznych, ale dla chleba. Po większej części są to chłopi pozostający w rękach księży. Dlatego pojęcie radykalności, związane z imieniem emigracji, do tutejszej bynajmniej zastosować się nie da. Mówię oczywiście o ogóle, nie o szczegółach. Ogół ten jest arcykonserwatywnym, arcyreligijnym i zupełnie w rękach duchowieństwa. Stan taki rzeczy da się łatwo wytłumaczyć. Chłopi, z natury religijni, przybywając tu bez znajomości kraju, języka, stosunków, widzą w duchownym nie tylko pasterza dusz, ale swego pełnomocnika, rządcę i sędziego. Kościół jest ogniskiem, około którego się grupują, nicią wiążącą ich z krajem, czymś swojskim, własnym, czymś ochronnym. "Parafia" staje się jednostką nie tylko w znaczeniu duchownym, ale i socjalnym. Oczywiście, duchowni, zająwszy raz tak przodujące stanowisko, nie chcą z niego ustąpić; przeciwnie, roszczą prawo do przewodnictwa nad tymi nawet, którzy bynajmniej nie są usposobieni ich słuchać; uważają się za jedynych prawych przedstawicieli interesów nie tylko dusznych, parafialnych, ale ogólnych - za naturalnych rządców narodowości. Jakoż posiadając za sobą większość, przeprowadzają wszystko, co chcą. Inteligencja świecka - o ile idzie jej o sprawy ogólne - musi się temu wpływowi poddawać, w przeciwnym razie bowiem bywa przegłosowana. Gdyby to, co mówię, potrzebowało dowodów, mógłbym ich znaleźć do woli. Przy poruszanej kilkakrotnie myśli powiązania jednym organizmem wszystkich przesiedleńców, gazeta Barzyńskich podała myśl wytworzenia pewnego ciała rządzącego złożonego z dwóch izb. Izba niższa miała się składać z delegatów wybieralnych, wyższa, czyli "senat" (?) - z duchownych (!!!). Przypuszczam, że niejeden z czytelników dwa razy przeczyta te słowa, nim uwierzy własnym oczom. Niemniej tak jest. Dziwnym zbiegiem okoliczności na tej ziemi, najwolniejszej i najbardziej postępowej, wracają pod pewnym względem czasy średniowieczne, w których władza świecka spoczywała w rękach duchownych. Do jakiego stopnia wpływ ten opanował tu wszystko, dowodem także są i pisma tutejsze wychodzące w języku polskim. Wszystkie one, nie wyłączając "Gazety Polskiej Chicagowskiej", mają charakter nie tylko narodowościowy, ale narodowościowo-religijny. Ponieważ nic mnie nie krępuje w wypowiadaniu mego zdania, powiem więc otwarcie, iż wszystko nakazuje mi sądzić, że na przykład we wspomnianej "Gazecie" Dyniewicza nuta owa religijna nie idzie wcale z serca. Jestem nawet prawie pewny, że gazeta owa weszłaby chętnie na drogi wprost przeciwne, gdyby nie obawiała się utracić wszelkiego wpływu i większej części swych abonentów. Z pism innych jeden tylko "Kurier Nowojorski" stał na stanowisku ogólnym, ale też upadł. Zabiły go nie tylko ustawicznie zmieniające się redakcje, które po wyjeździe Horaina do San Francisco przechodziły w coraz inne, a prawdę rzekłszy, w coraz nieudolniejsze ręce, ale i brak poparcia ze strony duchownych. Co do Dyniewicza, walczy on wprawdzie zaciekle z partią Barzyńskich, i dotychczas utrzymuje się jeszcze, ale dzięki jedynie temu, że naprzód, ma poparcie pewnej liczby księży nie idących z rozmaitych powodów z Barzyńskimi, a po wtóre, że w każdym numerze zapewnia czytelników swoich, jakoby on właśnie i on jedynie był prawdziwie, nie "zmartwychwstańczo-jezuickim", ale czysto katolickim wydawcą.
Ten to pierwiastek religijny, tak zamieszany w interesa ogólne, że żadną miarą odczepić się od nich nie daje, i wyjątkowa przewaga duchowieństwa stanowi główną cechę emigracji tutejszej. Wprawdzie duchowieństwu niepodobna odmówić pewnej zasługi; ono bowiem, skupiając rozproszonych włościan, ogniskując ich w duchowne i socjalne "parafie", broni ich poniekąd przed wpływem niemieckim, przed rozproszeniem się zupełnym i zatonięciem bez echa w pierwiastkach obcych. Z drugiej jednak strony, każdy bezstronny i poważnie patrzący na rzeczy człowiek przyzna, że owo pomieszanie interesów ogólnych z duchownymi może także wychodzić na szkodę pierwszych. Czasem te interesa bywają zgodne, a czasem wzajem sobie obojętne lub nawet przeciwne. W tym ostatnim razie, gdy wszystko spoczywa w rękach duchowieństwa, ogólne muszą ustępować religijnym. Gdyby powody np. miejscowo-polityczne nakazywały Polakom głosować przeciw Irlandczykom, a religijne za nimi, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że duchowni skłanialiby swoich "parafian" do głosowania za Irlandczykami. Powie ktoś, że to jest wypadek niemożliwy; ale w gruncie rzeczy jest możliwy. Przypuśćmy np. wojnę St. Zjednoczonych z Anglią. Wprawdzie tu sprawy pokoju i wojny nie przechodzą głosowaniem, ale za to głosowaniem przechodzą ludzie, którzy o pokoju i wojnie stanowią.
Są jednak sprawy nie tylko przypuszczalne, możliwe i pośrednie, ale bezpośrednie, w których przewaga duchowieństwa i pomieszanie zupełne żywiołu religijnego z narodowościowym nie wychodzi na korzyść tego ostatniego. Pomijam już zarzut, czyniony duchowieństwu przez wielu ludzi należących do inteligencji, że wyzyskuje lud prosty na własną korzyść. Jedni duchowni wyzyskują - i mógłbym takich wymienić, gdyby komu coś na tym zależało - drudzy nie, ale jest inny wzgląd. Oto przewaga duchowieństwa odstręcza od brania udziału w interesach ogólnych inteligencję świecką. Trzyma się też ona powszechnie osobno. Doktorom, inżynierom, adwokatom i innym przedstawicielom nielicznej zresztą inteligencji trudno, wbrew własnym zasadom, służyć sprawom kościelnym, które przede wszystkim bywają uwzględniane. Można dla interesów ogólnych poświęcać miłość własną, można zgodzić się na "senat" złożony z księdza Klawitera, księdza Pitasa, księdza Moczygęby i wielu innych duchownych, którzy zresztą mogą być zacnymi ludźmi, ale niepodobieństwem jest służyć kierunkom uwzględniającym te interesa ogólne o tyle tylko, o ile nie stoją one na przeszkodzie wyłącznie religijnym lub wyłącznie duchownym. Wiem, że jest wielu ludzi przekonanych, że te ostatnie nigdy nie sprzeciwiają się pierwszym, postaram się więc jeszcze o dowody, że bywa przeciwnie. I tak na przykład: wszelka narodowość do tym większego w Ameryce dochodzi znaczenia, tym większy wpływ może wywierać na wewnętrzną politykę Stanów Zjednoczonych, zatem na ustawy i urządzenia z własnym dobrem zgodne, im jest liczniejszą, bogatszą i bardziej zorganizowaną. Irlandczycy i Niemcy mają wpływ podobny, Polacy - nie! Zbyt mało są liczni, zbyt ubodzy ogólnie, zbyt mało znaczący. Ale położenie rzeczy zmieniłoby się niezawodnie, gdyby w ogólny ustrój, mający wprowadzić jedność wewnętrzną między Polakami, weszli i Żydzi. Nie mówię tu o poznańskich i galicyjskich, ci bowiem trzymają z Niemcami, ale o Żydach z Królestwa, których w całych Stanach przynajmniej na sto tysięcy można rachować, a którzy przedstawiają nie tylko takąż ilością głosów, ale i kapitał. Są to bowiem po największej części ludzie zamożni. Nędzne i zasługujące na wszelką pogardę przesądy rasowe, odgrywające tak wielką rolę w Egipcie, tu nie istnieją; nic by więc nie przeszkadzało przyłączeniu się Żydów do rozlicznych towarzystw polskich, gdyby nie to, że towarzystwa te noszą charakter kościelno-religijny, uwzględniający tylko Polaków wyznania katolickiego. Samym Żydom nie brakłoby ochoty. Słyszałem to z ust wielu z nich. Nie potrzebuję zaś dodawać, że przyniosłoby to nieobliczone korzyści. Wszystkie zamiary organizacyjne rozbijają się tu wiecznie o brak funduszów. Otóż Żydzi mają fundusze. Inne narodowości posiadają własne wyższe szkoły, biblioteki, własne szpitale, instytucje zapewniające pomoc w wyszukaniu zarobku nowo przybywającym, własną ogólną kasę przeznaczoną do wspierania nie tylko pojedynczych osób, ale i całych kolonii w razie klęsk pożaru, nieurodzaju, powodzi i szarańczy. Polacy mogliby to mieć wszystko, gdyby byli liczniejsi i bogatsi, a byliby liczniejsi i bogatsi po polaczeniu się z Żydami polskiego pochodzenia, które to połączenie nie nastąpiło i nigdy nie nastąpi ze względu na przeszkody, jakie stawiać mu będą duchowni.
Na koniec połączenie wszystkich ludzi polskiego pochodzenia w jeden organizm wymagałoby pewnych kosztów na administrację i inne instytucje, o których wyżej wspomniałem. Koszta te opłaciłyby się niezawodnie niezmiernymi korzyściami całemu ogółowi, ale przyniosłyby pewien uszczerbek dochodom parafialnym. Jest to także wzgląd, który stanowi niemałą przeszkodę w przeprowadzeniu połączenia.
Sprawozdanie to moje zupełnie jest przedmiotowe. Nie mam zamiaru prowadzenia z nikim dziennikarskiego sporu ani też torowania drogi dla zmian, choćby z tej prostej przyczyny, że pismo wasze tu nie dochodzi. Wezwaliście mnie do odmalowania wam stanu stosunków tutejszych, przedstawiłem je zatem tak, jak same się przedstawiają. Wyliczyłem wszystkie ich złe i dobre strony - wszystkie pro i contra, pozostaje mi tylko dodać parę jeszcze uwag ogólniejszej natury. Według mego zdania, Polakom tutejszym grozi niechybnie wcześniejsze lub późniejsze wynarodowienie się i całkowite rozpłynięcie w żywiole amerykańskim lub niemieckim. Połączenie ich w jeden organizm, powstanie instytucji własnych ochronnych mogłoby owo wynaradawianie się opóźnić, ale ponieważ te tarcze nie istnieją, nie ma więc o czym mówić. W niektórych miejscowościach, zamieszkałych przez Polaków i Niemców wspólnie, nacisk żywiołu germańskiego nie jest tu mniejszy niż w Poznańskiem lub na Śląsku, a lubo nie urzędowy, również prawie jest skuteczny, ze względu na to, że działa na ludność od pnia macierzystego oderwaną, a posiadającą mało daru organizacyjnego. Uwzględnić tu także należy, że znakomita część wychodźców składa się z Kaszubów, Mazurów pruskich, Ślązaków i Poznańczyków, do zniemczenia już niejako przygotowanych. Świeży napływ wychodźców mógłby być pewną tamą w tym względzie, ale pominąwszy już, że nie należy go sobie życzyć, faktem jest, że napływ ten się zmniejsza. Gorączka wychodztwa, również jak i warunki, które ją powodują, są to rzeczy przemijające, które doszedłszy do swego maximum, następnie słabieją. Mówiąc nawiasem, dla kraju macierzystego jest to okoliczność arcypomyślna. Ale nie o to mi chodzi. Z mniejszym napływem nowych przesiedleńców wynaradawianie dawniejszych będzie postępowało coraz szybciej. Przy tym wszelkie wychodztwo składa się przeważnie z mężczyzn, którzy nie znajdując dość kobiet swojej narodowości, biorą za żony miejscowe. Otóż nie znam ani jednego Polaka żonatego z Niemką lub Amerykanką, którego by dzieci umiały po polsku. Nie wyłączam nawet i inteligencji. Jest to nieuniknione. Dzieci takie nie mogą już czytać pism ani książek polskich, nie mogą chodzić do szkół parafialnych, a choćby nawet chciały i nauczyły się po polsku, nie będzie to już ich język domowy. Osady czysto polskie, jak: Radom, Częstochowa itp., będą zapewne trzymały się dłużej, ale i te prędzej czy później czeka los jednakowy. Rzeczą jest niezaprzeczoną, że ludność uboższa dostaje się pod wpływ bogatszej, a tak Niemcy jak i Amerykanie bogatsi są od Polaków i oświeceńsi. Jedynym środkiem ratunku byłoby zjednoczenie się organiczne, takowe zaś jest niemożliwe. Zresztą nikt się obecnie myślą tą nie przejmuje. Bębnią czasami w ten bęben pisma tutejsze, ale to tylko dla własnej powagi, a po trochu dlatego, aby się przypomnieć abonentom.
Dla uzupełnienia obrazu muszę powiedzieć jeszcze parę słów o pismach tutejszych. Wspomniałem już o zaciętych sporach, jakie ze sobą prowadzą, i o charakterze ich ultramontańskim; nie poruszając już więc tego przedmiotu, zatrzymam się przez chwilę nad ich stroną literacką. Najlepiej stosunkowo redagowana jest gazeta Barzyńskich, najgorzej był w ostatnich czasach "Kurier Nowojorski". Miał i on swe lepsze chwile, gdy go, jako jeszcze "Gazetę Nowojorską", redagował Julian Horain. Potem trzymał się jako tako pod Królikowskim, gdy jednak ten ostatni odebrał sobie życie, "Kurier" począł przechodzić z rąk do rąk pod opiekę ludzi albo pozbawionych wykształcenia, albo nie władających językiem. Drukowano też w nim artykuły w takim języku, że chcąc go uczynić polskim, należało go polskim całkowicie zastąpić. Nie było to jednak pismo stronnicze. przestało wychodzić przed paru tygodniami dla braku prenumeratorów i z powodu zajęcia drukarni za długi.
Co do gazety Barzyńskich, język jej, jakkolwiek daleki od doskonałości, jest jednak najpoprawniejszym. Treść sama, zwłaszcza naukowa, przed niedawnym jeszcze czasem pozostawiała wiele do życzenia. Czytałem np. artykuł, przetłumaczony wprawdzie z jakiejś amerykańskiej gazety, ale opowiadający, że gdy Krzysztof Kolumb odkrywał Amerykę, Jan Sobieski tegoż samego roku zwyciężył Turków pod Wiedniem. Artykuł był tłumaczony, ale redakcja, która podobnych nonsensów nie poprawia, zasługuje co najmniej na zarzut niedbałości. Zresztą od niejakiego czasu widać w gazecie tej widoczną pod literackim i naukowym względem poprawę. Artykuły jej wstępne i przeglądy polityczne bywają często zupełnie zadawalniające. Na nieszczęście, środkowe, ogromne jej łamy (jest to największa ze wszystkich polskich gazet nie wyłączając galicyjskich i naszych) zapełnione bywają prawie zawsze opisami cudów, objawień, cudownych uzdrowień itp. Obecnie ciągnie się tam od kilku tygodni historia cudu w Gietrzwaldzie i w Marpingen, bardzo mało ze zdrowym rozsądkiem zgodna. Sama ostrożność nakazywałaby oczekiwać, co o tym nowym objawieniu się orzeknie wyższa władza duchowna. Z tym wszystkim, prawdopodobnie jest to jedna z poczytniejszych rubryk tego pisma.
Zasługę jego stanowią jednak obszerne nieraz artykuły z historii polskiej, które podawane w języku prostym, przystępnym, zresztą brane nieraz żywcem skądinąd bez pretensji do oryginalności, odpowiadają zupełnie swemu przeznaczeniu. Podaje je także i "Gazeta Polska" Dyniewicza. Przeglądy polityczne i korespondencje z kraju czerpią obiedwie z gazet lwowskich, głównie zaś z "Gazety Narodowej", skutkiem czego zdarza się często, że tenże sam artykuł podają obie jednego dnia. W ogóle, gazeta Dyniewicza (któremu zresztą niepodobna odmówić pewnego sprytu wydawniczego) niżej nieco stoi pod względem czysto literackim od gazety Barzyńskich.
Największą wadą obydwóch jest brak korespondencji z osad polskich, rozproszonych po całej Ameryce. Tak jedna, jak druga redakcja mogłaby bez trudności zobowiązań księży do nadsyłania choćby krótkich wiadomości o swych parafiach, o ich rozległości, stanie rolniczym i ludności. Byłaby to jedna z najważniejszych rubryk; służyłaby bowiem za łącznik między pojedynczymi osadami, ułatwiałaby zakładanie nowych w miejscowościach najodpowiedniejszych, a na koniec dostarczałaby wykazów statystycznych, których brak tak dotkliwie czuć się daje.
Wychodzi tu jeszcze i trzecie pismo, pod tytułem "Przyjaciel Ludu". Jest to najmniejsze z wydawnictw amerykańskich; wielką zasługą jego jest trzymanie się na stanowisku obojętnym względem gorszących sporów dwóch pierwszych, które psują lud, zamiast go umoralniać, dając przykład niezgody i nieszanowania osobistości posuwającego się poza wszelką miarę. Celem wszystkich tych pism jest obrona narodowości przed wpływami obcymi i podtrzymanie języka. Na nieszczęście pod tym ostatnim względem same one nie mogły uchronić się od licznych skażeń. Rzekłbym: pod wpływem angielszczyzny wytwarza się tu osobny, polsko-amerykański język, którego wyrazy potoczne są polskie, wszystkie zaś inne angielskie. Ograniczę się na przytoczeniu kilkunastu tylko przykładów. I tak, w każdym piśmie zamiast: kolej żelazna - znajdziesz: rajlrod, zamiast: bilet - tykiet, zamiast: dzień dziękczynny - thanksgiwinday, zamiast: kancelaria - ofis (office), zamiast: statek parowy - stymer, zamiast: mniejszy żaglowiec - bot, zamiast: hipoteka - morgedż lub ded, zamiast: deski - lumber, zamiast: płot - fens, zamiast: wagon - kar, zamiast: dziennik - papier, zamiast: skład papieru - stationery, zamiast: pokój bawialny - parlor, zamiast: szynkownia - salon, zamiast: sklep - stor, zamiast: sąd (dom sądowniczy) - kurt (court), zamiast: sprawa, przedsięwzięcie handlowe, interes - biznes (business), zamiast: Boże Narodzenie - Chrystmas, zamiast: mały powóz - bugy, zamiast: wóz - tim, zamiast: woźnica - timster lub drajwer, zamiast: umyślny posłaniec - ekspres, zamiast: dziecko mające tyle a tyle lat - dziecko tyle a tyle lat stare, zamiast: zarabiać na życie - robić życie, zamiast: ma lub posiada tyle a tyle - wart tyle a tyle, zamiast: sąd przysięgłych - dżury, zamiast: ubranie złożone z surduta, spodni i kamizelki - siut (suit), zamiast: wołowina solona - kornbif, zamiast: zmuszasz mnie do śmiechu - robisz mnie śmiać się, zamiast: nie usłyszałem nikogo mówiącego - nie słyszałem nikogo mówić, zamiast: jęczmień - barlej itd., itd.
Oczywiście w mowie potocznej używa się jeszcze więcej wyrazów, jak np. well przy początku każdego zdania; zamiast: z pewnością - certainly itd.
Prócz pism ruch umysłowy osiedleńców podtrzymują także księgarnie, których jest trzy: dwie w Chicago (Ill.): Bądrzyńskiego i Dyniewicza, jedna w Detroit (Mich.) Piotrowskiego. Wszystkie trzy mają podobno niezłe zyski płynące głównie z rozprzedaży książek do nabożeństwa i elementarzy.
Na tym zakończę moje sprawozdanie. Wyda się ono zapewne niejednemu zbyt niedokładne i gorzkie. Co do niedokładności, sam chętnie się zgadzam, nie mogło być dokładne z powodu braku źródeł - że zaś miejscami jest posępne, to przypisać należy temu, iż przede wszystkim chciałem je uczynić prawdziwym.
[powrót] [XXI. Osady Polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki]