Henryk Sienkiewicz

"Listy z podróży do Ameryki"

XXII. Chińczycy w Kalifornii.

Przez Litwosa

San Francisco * Dzielnica chińska * Sklepy * Widok ulic * Świątynie * Wnętrze świątyni * Posąg Buddy * Modlitwy * Buddaizm * Przyczyny rozszerzania się buddaizmu w niższych warstwach narodów azjatyckich * Nirwana * Stopniowe skażenie buddaizmu * Ogólny jego charakter * Różnica w Indostanie a w Chinach * Praktyczność Chińczyków * Niepowodzenie propagand chrześcijańskich * Teatr chiński w San Francisco * Sztuka z dalszym ciągiem * Domy gry * Domy tymczasowego przytułku * Policja i Chińczycy * Moralność * Brak kobiet * Poliandria * Kompanie chińskie * Monopol * Najem równy niewolnictwu * Postrach * Co robią Chińczycy? * Ludność miejska i wiejska * Ogrody warzywne na krańcach San Francisco * Najemnicy chińscy w gospodarstwie ogrodowym * Ludność górnicza * Nędza jej * Klemy górnicze * Ludność miejska * Wszelkie rodzaje posług * Spadek cen * Praca Chińczyków * Pożytki ich * Złe strony * Konkurencja z ludnością białą wyrobniczą * Agitacja antychińska * Rozruchy w San Francisco * Meetingi * Prasa w kwestii chińskiej * Drobni kupcy, drobni przemysłowcy * Chińczycy i prawo obywatelstwa * Ograniczony przypływ białej emigracji * Pierwiastek antydemokratyczny * Środki powstrzymujące żółtą emigrację * Komisarz chiński * Zakaz wywożenia zwłok * Kwestia chińska w stosunku do ogólnej konstytucji Stanów * Przyszłe niebezpieczeństwa * Kongres

Północną stronę miasta San Francisco, począwszy od ulicy Clay, zajmuje dzielnica chińska. Gdyby nie kamienice budowane w stylu europejskim, zwiedzającemu tę część miasta mogłoby się wydawać, że cudem jakim został przeniesiony do Kantonu lub Szanghaju. Dziwne wrażenie robi tu ta ludność gwarna i ruchliwa, ubrana w jednakowe kostiumy, o cerze żółtej, skośnych oczach i długich, sięgających ziemi warkoczach, uplecionych z włosów i czarnego jedwabiu. Dzielnica, szczególniej w godzinach południowego targu, przedstawia bardzo ożywiony widok. Chodniki mrowią się wówczas dosłownie od kupujących i sprzedających, sklepy czysto chińskie z wyrobami przemysłu chińskiego, otwarte na rozcież, ściągają gości. Na każdym kroku spotkasz tu rzeczy nowe i niezwyczajne; tu sklep złotnika chińskiego: brązowe smoki wystawione w oknie zdradzają jego zajęcie; tu znów apteka: stary Chińczyk, aptekarz a zarazem i doktor, przyprawia jakąś miksturę przypatrując się jej przez złote okulary; obok sklep z porcelaną i palmowymi wachlarzami, dalej traktiernia: przez okna widać kucharzy ubranych biało, z warkoczami okręconymi koło głowy, jak skacząc koło stołu, na kształt marionetek, krają w ten sposób ciasto przeznaczone do gotowania. W przyległej golarni pięciu czy sześciu Chińczyków klęczy przed golarzami, z głowami opartymi o ich kolana, a ci podnosząc jedną ręką warkocze swych pacjentów, drugą wodzą ostrożnie brzytwami po wypukłościach ich czaszek. W fajczarniach starzy i młodzi Chińczycy palą w maleńkich metalowych fajeczkach tytoń, a może nawet i zakazane opium. Na ulicach wrzawa coraz większa: pracowici kulisowie noszą na długich bambusowych drągach poprzywiązywane po obu końcach kosze z ogrodowizną, pęki trzcin cukrowych, banany lub ryby morskie dziwacznych kształtów. Przed domami stoją Chinki ubrane w pantalony, z włosami uczesanymi w motyla, z brązowymi szpilkami pozatykanymi we włosach. W części słychać krzyki i nawoływania w dziwacznej mowie, której jednozgłoskowe dźwięki podobne są czasem do westchnień lub klaskań. Białej ludności niewiele się tu spotyka, po rogach ulic tylko stoją poważni policjanci, ubrani w szare surduty, ze srebrnymi gwiazdami na piersiach - wreszcie cywilizację swojską przypominają chyba omnibusy, ciągnięte bez koni i pary przez niewidzialne łańcuchy po wzgórzach zalegających całą dzielnicę.
Sklepy amerykańskie rzadko tu się trafiają, na wszystkich innych widać napisy chińskie, których cudaczne litery kreślone w prostopadłe wiersze odbijają na czerwono lakowanym papierze. Ale nie byliśmy jeszcze w miejscach najciekawszych. Oznaczają je latarnie porobione z laki i różnokolorowego papieru. To świątynie buddyjskie. Przed każdą z nich wisi pięć lub sześć takich latarni, aby wyznawcy mogli na pierwszy rzut oka odróżnić świątynię od innej zwykłej kamienicy. Wejdźmy do środka, przystęp tu dozwolony każdemu. Teraz już jesteśmy w Chinach naprawdę. Obszerny pokój obrócony na świątynię oświecony jest przez kolorowe lampy i różnokolorowe szyby. Po kątach jego stoją jedwabne parasole osadzone na długich rękojeściach, chorągwie ze słońcami, księżycami i smokami lub dłuższe drągi, na których wierzchnim końcu osadzone są brązowe emblemata nieokreślonych kształtów, podobne czasem do fantastycznych kwiatów, zwierząt lub przedstawiające chaotyczną mieszaninę jednych i drugich. Różnobarwne światło szyb i lamp rzuca pewien tajemniczy blask na całą nawę. W środku jej wznosi się pierwszy ołtarz, rodzaj niezbyt wysokiego, ale wielkiego stołu, na którym stoją dwa wysokie na dwie stopy srebrne smoki, w środku zaś piramida brązowa o nieokreślonych kształtach, pokryta inkrustacjami mającymi postacie zwierząt i ludzi. Piramida ta jest zarazem sanctuarium, w którym chronią się święte księgi Buddy; główny jednak ołtarz wznosi się w głębi świątyni. Tam w mroku tajemniczym, a rozświeconym tylko migotliwym światłem dwóch łańcuszkowych lamp, wśród smoków, tygrysów i brązowych kwiatów lotosu, wychyla się spoza jedwabnych firanek posąg wielkiego Buddy. Budda przedstawiony jest w postaci siedzącej, z ręką i wskazującym palcem podniesionym do góry, jak gdyby nauczał. Włosy jego brody przechodzą przez szpary wzniesionej ręki, twarz koloru żółto-brązowego wyraża mieszaninę nudy i głupoty.
W podróży z Indostanu do Chin stracił widocznie swą indyjską fizjonomię, albowiem oczy jego są skośne, policzki wystające, nos spłaszczony, twarz w ogóle przedstawiająca opasły typ chiński. Ubrany jest także w suknie chińskiego mandaryna, składające się bogato haftowanej opończy, krojem podobnej nieco do ubrań moskiewskich "kuczerów", ze spodni obwiązanych przy kostce i papuci na grubych, białych podeszwach, z nosami pozadzieranymi do góry. Przed posągiem jego, na tej części ołtarza, która w katolickim kościele nazywa się mensa, leżą małe pałeczki wyrobione z czarnego drzewa, a kształtem nieco do tkackich czółenek podobne. Każdy przychodzący Chińczyk bierze owe pałeczki, stuka przez parę minut ku większej chwale Buddy jedną o drugą i uważając swoją modlitwę za skończoną, wraca czym prędzej do businessu. Innych modłów w tych świątyniach, w których zresztą bywałem dosyć często, nie widziałem. Zauważyłem także, że na twarzy modlących się przez stukanie nie widać żadnego skupienia myśli, żadnego wzniesienia ich bądź ku Buddzie, bądź ku rozpamiętywaniu wielkich prawd przez niego głoszonych. Cała czynność, naprzód, trwa bardzo krótko, a po wtóre, zdaje się odbywać w sposób czysto mechaniczny, przypominający owe modlitwy bonzów za pomocą kołowrotka, na którego szprychach są wypisane modlitwy, a którego obrót powtarza je i posyła ku niebu, według pojęć bonzów, po tysiąc razy. Zresztą świątyń tych liczy się w San Francisco kilkanaście - cała bowiem ludność wyznaje zasady buddyjskie. Między "koolis" pochodzącymi z Mongolii i Mandżurii ma się znajdować pewna liczba szamanistów - ci jednak nie mają osobnych bożnic. Mahometan i wyznawców Konfucjusza nie ma wcale. Mahometanizm, lubo w swoim czasie propagowany dość silnie w zachodniej części Państwa Niebieskiego, a zwłaszcza w Bucharze, nie znalazł nigdy wielu wyznawców między właściwymi Chińczykami. Porywał on z łatwością gorącą wyobraźnię ludów wschodnich, rozszerzał się z władztwa Mongołów nawet w Indiach, ale treścią swoją, fantastyczną, pełną namiętności i uniesień, nie przemawiał nigdy do zimnego rozsądku chińskiego, który zdaje się być wcieleniem praktycznego pozytywizmu. Co do zasad Konfucjusza, wyznają ją tylko cesarz, dwór, klasy wyższe i może oświeceń sza ludność stołeczna. Jest to religia urzędowa, jeżeli zasady te religia można nazwać, albowiem cała nauka Konfucjusza jest raczej wykładem o moralności. O ile przypominam sobie tytuły pięciu ksiąg pozostałych po Konfucjuszu, pokazuje się z nich, iż o właściwej teologii nie ma w całej nauce mowy. Są księgi traktujące o państwie, o szacunku dla rodziców, o pieśniach obrzędowych, o obowiązkach etc., nie ma żadnej traktującej o istocie najwyższej. Masy jednak narodu chińskiego wyznają prawie wyłącznie religię, a raczej filozofię Buddy. Jakoż będą się jeszcze garnąć długo do niej wszyscy uciemiężeni, wszyscy biedacy - niższe klasy w Indostanie a "koolisowie" w Chinach.
Budda - jak wiadomo - nie uznaje kast, w tym równa ludzi nie tylko w sprawach duchownych i w niebie, ale na ziemi. Dalej: życie uważa tak, jak z natury rzeczy musi na nie patrzyć biedny i zapracowany człowiek, za pokutę - za ciąg niedoli. Jest to swego rodzaju filozofia pesymizmu, która na tysiące lat uprzedziła Schopenhauera i Hartmann. Był indywidualny, zjawiskowy i nietrwały, uważa ona za nieszczęście i przeciwstawia mu Nirwanę. Czym jest Nirwana w pojęciu buddystów? - czymś ogólniejszym od Brahmy, Sziwah i Wisznu. Względnie do Nirwany trzy te nazwy są tylko nazwami trojakiego rodzaju zjawisk, które jako zjawiska muszą minąć i rozpłynąć się w Nirwanie. Życie jest ruchem, zatem trudem, zatem zmęczeniem - zatem męką; Nirwana jest nieruchomością, zatem spokojem, zatem spoczynkiem - zatem szczęściem. Jest ona bytem ogólnym, niebytem indywidualnym. Kropla deszczu wpadająca do oceanu łączy się z nim, przestaje być kroplą - przestaje być czymś osobnym - nie ma jej jako kropli, ale niemniej istnieje w znaczeniu ogólnym: ludzkie "ja" tak samo rozpuszcza się w Nirwanie, przestaje istnieć jako "ja", przestaje wiedzieć o sobie, krótko mówiąc, przestaje być - będąc jednakże w Nirwanie. Wypada z tego, że Nirwana sama w sobie nie jest nicością - jest tylko nicością dla osobników.
Ten - jak kto chce uważać - wielki byt lub wielka nicość jest zarazem istotą najwyższą i niebem, dlatego też nauki Buddy nie można uważać ani za czysty ateizm, ani za deizm. Jest to po prostu filozofia nieszczęśliwych, albowiem człowieka, którego przez większą część życia kości bolą od pracy, Nirwana nie przestrasza. Przeciwnie, w krótkich przerwach między trudem a trudem, czując całą słodycz odpoczynku, ma niejako przedsmak słodyczy, jaka musi płynąć ze spoczynku bezwzględnego, wiecznego, tak doskonałego, że aż zmienia się w niebyt, w nieprzerwane zapomnienie.
W ten sposób nauka Buddy, która sama w sobie jest systemem filozoficznym wyrosłym na gruncie brahmanizmu, systemem tak dobrze oderwanym, jak np. nowoczesny panteizm, który zresztą jest dzieckiem filozofii indyjskiej - przeszła do niższych kast w Indostanie i do mas niższego narodu w Chinach. Z czasem wyrobiły się formy zewnętrzne, obrządkowe, pewien rytuał kościelny - i system filozoficzny zmienił się w religię w ścisłym znaczeniu tego słowa. Owo wcielenie się myśli w obrządek, systemu wielkiego mędrca w religię mas, było rzeczą bardzo naturalną, bo - jak już wspomniałem - system ten ma swoją stronę humanitarną, bo w stosunku praktycznym do ludzkości opiera się na poczuciu niedoli w masach, bo zresztą równa ludzi - a zbolałym i zmęczonym przynosi posępną może, ale niezawodną nadzieję ulgi i spoczynku w nicości. Dziś, o ile mogłem przypatrzyć się buddaizmowi w Kalifornii, zdaje mi się, że formy zewnętrzne przygniotły całkowicie treść jego wewnętrzną. Stało się z buddaizmem to, co o mało nie stało się z chrześcijaństwem na początku wieków średnich: symbol przedstawił się za treść, której jest symbolem, wizerunek za bóstwo, obrządek za samą religię. przypuszczam, że dzisiejszy prosty Indianin lub Chińczyk ma o czystym buddaizmie daleko mniej pojęcia niż każdy z moich czytelników. Prosty "koolis" widzi świątynię, w niej swoje smoki, dalej brodate, opasłe bóstwo za firankami: wie, że modląc się do niego należy stukać jednym ułamkiem drzewa w drugi - więc stuka myśląc o czym innym - i na tym koniec. W ten sposób każda religia może się zmienić w bałwochwalstwo, jakoż zmienił się w nie do pewnego stopnia buddaizm - nie wiem, czy w Indostanie, ale przynajmniej w Chinach, gdzie mogły działać także na niego wpływy szamańskie.
Właściwie mówiąc klasztory ascetyczne leżały w duchu buddaizmu, który życie uważa za pokutę, oderwanie się zaś od świata za stan względnej doskonałości im szczęścia; również w duchu nauki leżała kontemplacja, ta bowiem, przechodząc w stan ciągły, jest zapomnieniem życia - ale modlitwy skierowane do bóstwa i obrządki są w stosunku do czystego buddaizmu, biorąc ściśle teoretycznie, nonsensem - a zatem i skażeniem nauki. Modlić się do Nirwany - jest rzeczą równie głupią jak bezpożyteczną; a jednak modlitwy istnieją. Ale tłumaczy się to łatwo. Naturą, a zarazem może zagadką objaśniającą nadzwyczajny rozrost buddaizmu była łatwość, z jaką mieściły się pod zwoje jego płaszcza wszelkie religie. Indianin na przykład wyznający naukę Buddy i Nirwanę może wcale nie zrzekać się wiary w Trimurti i trzysta trzydzieści trzy miliony bóstw innych. Co więcej sam Budda wprost nigdy przeciw wierze w bóstwa nie występował. Tak samo, jak z Nirwany wyłonił się człowiek świadomy siebie, stanowiący odrębną jednostkę, osobne "ja" obdarzone wolą - tak samo mogły wyłonić się z niej i istoty nieskończenie wyższe, potężniejsze, władnące naturą całą, życiem, śmiercią, żywiołami, w stosunku do człowieka ogromne, groźne, wszechmocne i prawie wieczne. Mniejsza, że z czasem wszystko miało wrócić do Nirwany! Bóstwa mogły być i były. Skutkiem tej praktycznej możliwości nie masz prawie na świecie religii, która by się nie dała oprawić w buddaistyczne ramy, jakoż zapewne i oprawiały się u różnych narodów różne, a stąd i rozmaite formy buddaizmu modyfikowane przez religie miejscowe, przez dawne obrządki, przez usposobienia narodowe.
Nie ma np. wątpliwości, że buddaizm indyjski inny jest niż chiński. Różnicę tę zrodził charakter narodowy. Buddaizm uważający życie za pokutę zmienił się, zgodnie z usposobieniem mieszkańców, w Indostanie - w przebierający wszelką miarę ascetyzm, w Chinach - w jedną więcej podporę utylitarnego kierunku. Podczas gdy pobożny "yoghi" indyjski siadłszy na ziemi wlepia oczy na koniec swego nosa, aby tym dokładniej zapomnieć o świecie - i siedzi przez kilka lub kilkanaście lat bez ruchu - trzeźwy Chińczyk rozumuje sobie, że jakkolwiek życie jest nieszczęściem i pokutą, ale pokuta ta będzie znośniejszą, gdy będzie co jeść, pić i gdy wreszcie będzie za co kupić sobie kawałek ziemi na starość. Chińczyk więc przede wszystkim pracuje, pracuje bez wypoczynku; zbiera każdy grosz, uprawia każdy zakątek ziemi, a gdy mu pracy i ziemi nie staje we własnej ojczyźnie, pakuje w skrzynkę swoje smoki i swego Buddę i jedzie za morza szukać pracy w Australii lub w Kalifornii.
Zresztą przywozi ze sobą całe swoje Chiny, nie zrzeka się bowiem nigdzie ani swej religii, ani obyczaju, ani nawet sukien. Wszelkie usiłowania propagandy religijnej między Chińczykami spełzły na niczym. Propaganda chrześcijanizmu udaje się tam, gdzie trafia na narody młode, pierwotne, pełne uczuć i poezji; w Chińczyku nie znajduje ona ani jednego z tych przymiotów. Chińczyk niezdolny jest do uniesień, do poświęceń; jest to stary, rozsądny człowiek, który choćby chciał, nie może zrozumieć, że jest cnotą, a nie głupstwem zginąć za swe zasady, poświęcić się dla kogoś lub oddać bliźniemu to, co się zapracowało. O ile wiem, misje kalifornijskie nie nawróciły ani jednego Chińczyka. Każdy z nich woli pójść do świątyni swego Buddy, postukać drewienkami i uważać się potem za zwolnionego od wszelkich innych obowiązków tak względem nieba jak i bliźnich.
Ale wracam do obrazu życia Chińczyków kalifornijskich, który począłem kreślić. Ze świątyni prowadzę czytelników do teatru, jako do pokrewnej, umoralniającej instytucji. Budowla, jak wszystkie budowle tutejsze zamieszkałe przez Chińczyków, nie ma w sobie na zewnątrz nic charakterystycznego. Jest to stara, jednopiętrowa, długa kamienica przerobiona na teatr. Wnętrze urządzone także na zwykły sposób: ławki, stojące miejsca - przed nimi scena. Sztuka rozpoczyna się o ósmej, ciągnie się późno w noc. Widzowie zbierają się, jak mogą najwcześniej. Samemu niebezpiecznie tu iść, łatwo bowiem stracić zegarek, pieniądze, a przynajmniej chustkę do nosa, a to tym łatwiej, że prócz Chińczyków zbierają się tu tak zwani hoodlums, to jest urwisze ostatniego rodzaju z całego miasta. Ścisk tu, zaduch nieznośny, gorąco nie do wytrzymania, częste zajścia i bójki między Chińczykami a "hudlumami" kończące się niekiedy pchnięciem noża. Wśród gwaru, śmiechów i nawoływań: "ho Ah-Ming! Ah-wong! Tsen-fu!" itp. słychać trzeszczenia orzeszków bukowych, które publika gniecie i je nie tylko przed, ale i w czasie całego przedstawienia. Na koniec zasłona się podnosi, na scenie oświeconej papierowymi lampami namazanymi łojem widać również papierowe drzewa, domki o powyginanych dachach i nieodstępne od życia chińskiego smoki; wchodzi jeden aktor, drugi i sztuka się rozpoczyna. Pisywałem w swoim czasie recenzje teatralne; nigdy jednak nie czułem się w podobnym kłopocie, jak dać treściwe i dokładne sprawozdanie ze sztuki. Gdybyż to była jedna z takich, w których z prawej strony kulis wychodzi smok, z lewej słońce, smok chce słońce zjeść, a słońce mu się nie daje - po czym kurtyna spada wśród ogólnego uniesienia publiczności! Nie! sztuka, którą widziałem, był to dramat z rodzaju, jaki Amerykanie oznaczają wyrazem emotional. Zdaje się, że przedstawiał on literata zakochanego w znacznie bogatszej od niego pannie. Tout comme chez nous! Panna jednak nie ukazywała się na scenie, ponieważ w przedstawieniach nie biorą udziału kobiety. Zresztą nie wiem, co dalej było, nie wiem, co było poprzednio, i nie wiem, na czym się skończyło. Pozwalam tylko sobie domyślać się, że ponieważ w Chinach dzieją się rzeczy niezmierne, według naszych pojęć, nieprawdopodobne, zatem bogata panna zapewne oddała rękę ubogiemu literatowi. Ta niedokładność mego sprawozdania tłumaczy się bardzo po prostu. Naprzód, nie rozumiem z tego, co mówiono, ani słowa, po wtóre, sztuka nie skończyła się tego wieczora. Aktorowie chodzili, rozmawiali, kilku skakało nawet, ale w końcu nie nastąpił ani ślub, ani pogrzeb. Trzeźwemu umysłowi chińskiemu w głowie nie może się pomieścić, aby sztuka obejmująca nieraz kilka lat z życia bohatera mogła się skończyć jednego wieczora. Byłoby to niezgodne z rzeczywistością i zgoła bezsensowne. Sztuka powinna się ciągnąć tyle lat, ile lat przedstawia - jeżeli trzy, to trzy, jeśli więcej, to więcej. Jest w tym wszystkim pewien chiński rozum! Jeśli dramat ma być rzeczywistością, niechże będzie rzeczywistością co się nazywa. Dzięki tej zasadzie sztukę daje się tu tak, jak u nas powieść w odcinku gazety. Co wieczór: "dalszy ciąg nastąpi", a kto go chce widzieć, niech przyjdzie. W chwili gdy to piszę, zakochany literat nie zdołał jeszcze otrzymać ręki nadobnego "Kwiatu herbaty", ale być może, że zdołał już zjednać sobie kilka wpływowych krewniaczek, z pomocą których łatwiej będzie mu dojść do pożądanego celu.
W towarzystwie policjanta można zwiedzić także rozmaite zakłady chińskie, do których dostęp prywatnym osobom jest wzbroniony, jako to: zamtuzy, domy w których grają sekretnie w karty lub palą opium, posępne jaskinie służące za schronienie nędzy chińskiej lub na koniec przytułki świeżo przybyłych "koolisów", którzy nie mogli jeszcze znaleźć sobie roboty. W jednym z takich domów przytułkowych widziałem kilkadziesiąt osób umieszczonych w niewielkiej sali. Świeżo przybyli jedni leżeli na słomie śpiąc, drudzy popijali herbatę lub wyjadali ryż z wielkich, blaszanych naczyń z pomocą dwóch drewnianych pręcików zastępujących miejsce naszych narzędzi stołowych. Zręczność z jaką Chińczycy posługują się tymi pręcikami, jest prawdziwie zadziwiająca; podczas gdy mnie większe nawet grudki ryżu wymykały się zawsze, Chińczyk chwytał nimi najmniejsze osobne ziareczka wybierając je tak dokładnie, jak ptak dziobem. Ogólny widok takiego domu tymczasowego przytułku przykre jednak sprawia wrażenie. Wszystko tu brudne, obdrapane, zaduszne, kobiety pomieszane z mężczyznami, chorzy ze zdrowymi. Cała ta ludność chińska prowadzi życie lada jakie, niechlujne i niezdrowe. Mieszkania chińskie, zawsze przepełnione, są zaraźliwymi jamami, w których grasuje syfilis i ospa. Pojęć o racjonalnej higienie nie mają żadnych; jedzą byle co nie tylko ci, którzy świeżo przyjechawszy nie mają roboty, ale nawet i zamożniejsi, albowiem skąpstwo chińskie przechodzi wszelkie wyobrażenie. Ogólnie biorąc, jest to ludność spokojna i bojaźliwa, między sobą jednak Chińczycy kłócą się dość często i równie często kłótnie kończą się pchnięciem noża. Skłonni są także dosyć do kradzieży, dlatego też policja z żadną dzielnicą nie ma tyle do roboty, ile z chińską. A z drugiej strony nic trudniejszego, jak utrzymanie kontroli nad tą ludnością, której nazwiska są nieustalone, do spamiętania i do napisania trudne, a prawie jednakowe. Ah-Wongów, Ah-Mingów, Jeh-Hangów liczy się tu na tysiące, a każdy pojedynczo wzięty podobny do drugiego jak dwie krople wody, każdy ma takież same skośne oczy, takiż sam długi warkocz, spłaszczony nos, ubiór - słowem, wszystko. Dlatego też ściganie chińskiego przestępcy połączone bywa z nieprzełamanymi trudnościami, zwłaszcza że wszyscy są między sobą solidarni i że policji tutejszej nie wolno jest używać z żadną ludnością - czy białą, czy żółtą, czy czarną - środków gwałtownych.
Moralność Chińczyków kalifornijskich stoi na dosyć niskim stopniu. Kwitnie między nimi wszelkiego rodzaju kosterstwo, a zwłaszcza rozpusta, której przyczyną jest brak kobiet; ludność przebywająca tu składa się z dziewięciu dziesiątych z mężczyzn; bardzo niewielu z nich przywozi ze sobą żony, dlatego też zdarza się, że gdy między dziesięcioma Chińczykami zajmującymi mieszkanie znajduje się jedna kobieta, żyją z nią wszyscy razem. Przykłady takiej poliandrii widziałem często szczególniej na prowincji. W mieście kładą jej tamę domy publiczne, ale tylko do pewnego stopnia, ponieważ rząd stanowy ani domów publicznych, ani przywożenia nierządnic nie toleruje.
Przykłady owej rozpusty chińskiej oddziaływają nawet ujemnie i na ludność białą w San Francisco, dostarczając antychińskiej partii tutejszej jednego więcej dowodu przeciw dowozowi Chińczyków.
Cała ta ludność kosooka dostawiana bywa do Kalifornii przez kompanie chińskie, których w San Francisco istnieje sześć, solidarnie ze sobą połączonych. Nazw ich nie będę cytował, albowiem rzecz to dla czytelników obojętna. Kompanie te wynajmują okręty przeważnie od "Pacific Steam Ship Company", które ładują na swoje pomosty "koolisów" w Kantonie, Szanghaju i innych miastach portowych. Oczywiście kompanie płacą za nich podróż i utrzymują ich do czasu wynalezienia roboty w San Francisco. Jest to jeden z najobrzydliwszych w świecie monopolów, równających się w gruncie rzeczy niewolnictwu, albowiem jak łatwo zrozumieć, biedny "kooli" zaciągnąwszy dług na podróż, na pierwsze potrzeby życia, na ubiór, narzędzia rolnicze lub górnicze, płacąc przy tym komisowe od wynalezionej pracy, przy największej oszczędności, do jakiej tylko Chińczyk jest zdolny, nigdy prawie nie zdoła wypłacić się kompanii. Stąd Chińczycy są po prostu niewolnikami, a cała ich praca idzie na korzyść kompanii. Dodajemy do tego, iż kompania ich rządzi i sądzi, że nakazuje im zaopatrywać się we wszystko w swoich tylko sklepach, w których daje im kredyt, a zrozumiemy łatwo, że zwłaszcza robotnik nigdy prawie z jej rąk wyjść nie może.
Wstąpiwszy nogą na ziemię amerykańską wszelki "kooli" niby jest wolny. Może natychmiast zerwać związki z kompanią i stosunek swój do niej zmienić w prosty stosunek dłużnika do wierzyciela. Mógłby nawet albo wcale nie spłacać zaciągniętych długów, albo spłacać w ratach dowolnych; mógłby znalazłszy sobie robotę nie brać w sklepie chińskim, słowem: rozpocząć życie na własną rękę. Ale rzadko to się zdarza. Naprzód Chińczyk przybywając do kraju obcego bez środków, bez znajomości języka, między ludzi obcych i nieprzychylnych, widzi w kompanii jedyną ucieczkę i jedyną opiekę, słowem: swój chiński obóz; następnie, przywykłszy w kraju do despotyzmu mandarynów, do trzciny bambusowej, kangi i tym podobnych tortur, nie odczuwa całego ucisku kompanii, a na koniec nie wie, że prawa miejscowe, potężniejsze od kompanii, będą w największej liczbie razów trzymały jego stronę, mało troszcząc się o kompanię.
Później, ocierając się o ludzi białych, oswoiwszy się z językiem i prawami, i ze swobodą, przychodzi do świadomości swego położenia, ale i wtedy trzyma go w rękach kompanii strach. Prawa miejscowe mogą go wprawdzie osłonić przed otwartym gwałtem, ale nie osłaniają przed pchnięciem noża przez niewiadomą rękę, jakie spotyka każdego "koolisa", który by chciał przeciąć węzły łączące go z kompanią.
Duch swobody amerykańskiej dawno by podkopał i zniszczył istnienie tego ohydnego monopolu, gdyby nie to, że ze stanowiska prawnego nie ma się jak do kompanii przyczepić. Prawo pozwala na istnienie wszelkiego rodzaju stowarzyszeń, pozwala na udzielenie kredytu robotnikom; Chińczycy nie są niewolnikami - jest to stosunek dłużników do wierzycieli. Monopol ten istnieje prywatnie, nie urzędowo; słowem: ze stanowiska prawnego kompanie są w porządku. Z tym wszystkim opinia publiczna tak dalece jest przeciw nim zwrócona, a agitacja antychińska takie przybrała rozmiary, że śmiało dziś można powiedzieć, iż tak dni istnienia kompanij jak i dowozu Chińczyków są już policzone.
Przypatrzmy się teraz temu, co Chińczycy robią w Kalifornii. Jedyna odpowiedź dokładna: wszystko. Znakomita ich część zwróciła się do rolnictwa. Całe San Francisco położone jest na bezpłodnych wydmach i wzgórzach piaszczystych, a jednak kto się uda na jego krańce, spostrzeże na krańcach nie zabudowanych jeszcze ulic, na wzgórkach, dolinach i pochyłościach, na bokach drogi, słowem: wszędzie, małe ogrody warzywne otaczające miasto jednym pasem zieloności. Chińska mrówcza praca zmieniła tu nieurodzajny piasek na najpłodniejszy czarnoziem. Jak i kiedy dokazali tego, sami chyba mogą dać na to odpowiedź, dość że wszelkie ogrodowizny, warzywa, ogrodowe owoce, maliny, truskawki dochodzą pod pieczą chińskich ogrodników do bajecznej wielkości. Widziałem truskawki tak wielkie, jak małe gruszki, Glowy kapusty przechodzące rozmiarami po czterykroć nasze europejskie i dynie wielkości naszych balii do prania.
Chińska chałupa stoi w środku ogrodu, o każdej zaś porze dnia dostrzeżesz długowarkoczych żółtych ogrodników to kopiących, to wyrzucających nawóz na ziemię, to polewających warzywa. Czasem w interesie własnego apetytu lepiej tego nie widzieć, albowiem mnie samemu zdarzyło się podpatrzeć Chińczyków wlewających w rozchylone głowy nierozwiniętej jeszcze kapusty ciecz wytworzoną z ludzkich odchodów rozprowadzonych wodą. Całe San Francisco jednak żyje ogrodowizną i warzywami kupowanymi od Chińczyków. Co rano widać obładowane ich wozy ciągnące do środka miasta na targi lub zatrzymujące się przed prywatnymi domami. Można nawet rzec, że ta gałąź przemysłu przeszła w całej Kalifornii w ręce wyłącznie chińskie. Prawie nigdy jednak nie pracują oni na własnych gruntach, ale na wydzierżawionych. Nie kupują gruntów dlatego, że żaden Chińczyk nie przyjeżdża do Kalifornii aby w niej osiąść stale, ale tylko dlatego, aby zarobić kilkaset dolarów i wrócić na starość do ojczyzny. Prócz przywiązania do kraju i powodów religijnych skłania ich do powrotu różnica znaczenia pieniędzy w Kalifornii i w Chinach. W Państwie Niebieskim, gdzie pieniądz jest drogi, kilkaset dolarów stanowi już fortunę pozwalającą posiadaczowi jej odpoczywać. "Ja być tu nic, nic - mówił do mnie jeden z Chińczyków - a w «Czajnie» 300 dolarów, ja wielki, o! wielki dżentelmen! (big, big gentleman)." Mnóstwo także Chińczyków pracuje u białych farmerów, szczególniej w sadach. W Kalifornii, począwszy od San Francisco aż do San Diego na południe, uprawa zbóż nie odgrywa wielkiej roli, klimat bowiem jest dla żyta, pszenicy i innych naszych zbóż z wyjątkiem jęczmienia za ciepły. Główną więc gałęź rolnictwa stanowi uprawa wina i pomarańcz na południu, a drzew owocowych i chmielu wyżej1. Koło San Francisco i w hrabstwie Alameda wzdłuż linii kolei żelaznej ciągną się całe ogrody jabłoni, grusz, drzew brzoskwiniowych, migdałów, miejscami pola na przestrzeni kilkunastu i kilkudziesięciu akrów pokryte są krzakami porzeczek, w bliskości Sacramento ciągną się ogromne chmielniki. Otóż pracą koło tych pól i ogrodów zajęci są prawie wyłącznie najemni Chińczycy. Co więcej: farmerowie twierdzą, że tego rodzaju na przykład zajęcie, jak obieranie porzeczek lub chmielu, wymagające drobiazgowej skrzętności, nie może być tak dobrze spełniane przez białych, a prócz tego, ponieważ praca białych dwa razy jest droższą, przy innych robotnikach, jak Chińczycy, nie opłaciłoby się wcale.
Z powodu silnie rozwiniętej agitacji antychińskiej próbowano już zastąpić Chińczyków dziećmi, ale pominąwszy już to, że dzieci, objadając się owocami przy zbiorze, zapadały na diarię, praca ich okazała się tak niedokładną, tyle owoców pozostawało na krzakach, że przynosiła raczej stratę niż zysk właścicielom.
Przy uprawie jednak zbóż na północy Kalifornii Chińczycy nie wytrzymują współzawodnictwa z białymi. Do orania, bronowania i żniwa robotnik biały, jako dwa razy silniejszy, daleko jest pożądańszy, robi bowiem prędzej i potężniej. Tam jednak, gdzie białych nie ma, używają Chińczyków i do tych zajęć.
Na południu Kalifornii, gdzie kwitnie uprawa wina, mniej także używają Chińczyków, albowiem łatwo jest o robotników meksykańskich i indyjskich, tak silnych, jak i yankee, a pracujących równie tanio, jak Chińczycy. W Anaheim i w okolicach Los Angelos oborywaniem winogradu trudnią się Meksykanie, zbieraniem zaś i wytłaczaniem prawie wyłącznie półcywilizowani Indianie, którzy przynoszą jeszcze i tę korzyść pracodawcom, że prawie zawsze przepijają u nich całkowity zarobek. Ale uprawa ogrodowizn i warzyw zostaje tak tu, jak i wszędzie, w ręku Chińczyków, również jak i wszystkie zajęcia służbowe spełniane w Europie przez kobiety.
Między skwaterami osiadłymi na ziemiach rządowych w Cost Ranye, Santa Ana, San Bernardino, Santa Lucia nie spotykałem prawie nigdy Chińczyków. Życie na pustyni, wśród lasów, wymaga potężnej pracy fizycznej, do której Chińczyk nie jest zdatny. Nie ma żadnego prawa, które by zabraniało brać im klemy rolnicze, osiadać na nich i po pewnym czasie dochodzić do własności, ale Chińczycy nie czynią tego nigdy. Życie na pustyni może zapewnić spokojny byt do śmierci, nie zapewnia jednak gotowych pieniężnych dochodów, o które Chińczykom, pragnącym na starość wrócić do Państwa Niebieskiego, głownie chodzi.
Drugim zajęciem ludności chińskiej wiejskiej jest przemywanie złota, jednakże zajęciem tym trudni się daleko mniejsza liczba Chińczyków niż rolnictwem, ci zaś, którzy się nim trudnią, prowadzą życie biedne i wypadkowo tylko chyba dochodzą do majątków. Najznakomitsze kopalnie złota są już od dawna w rękach rozmaitych bogatych stowarzyszeń, nie tak więc łatwo teraz, jak dawniej, o klemy górnicze. Dawniej, gdy odkryto w jakiej okolicy złoto, każdy, kto przychodził je kopać, zajmował klem, czyli pewną przestrzeń gruntu, na której sam jeden miał prawo czynić poszukiwania. Prawo zabraniające Chińczykom brać klemów górniczych nie istniało napisane, ale istniało jako prawo zwyczajowe. Po prostu górnicy biali nie znosili sąsiedztwa Chińczyków nam klemach, a gdy ci ostatni zajęli jej pierwej, wypędzano ich z pomocą rewolwerów. Dziś, gdy wszystko przeszło w ręce stowarzyszeń, gdy kopalnie są tylko wielkimi przedsiębiorstwami akcyjnymi, gdy wreszcie nie pokazują się coraz nowe pokłady leżące na ziemiach jeszcze nie zajętych, rządowych, nawet biali nie mogą znaleźć klemów, a cóż dopiero Chińczycy. Chińczycy siadają więc na starych, opuszczonych od dawna bądź to przez samotnych górników, bądź przez kompanie. Oczywiście zarobki ich muszą być bardzo nieznaczne, tym bardziej że i środki używane przez nich do przemywania ziemi są bardzo proste, nie mogące wytrzymać porównania ze środkami używanymi przez bogate i potężne towarzystwa. Widziałem takie osady górnicze chińskie w okolicach Sebastopola. Na wzgórzach podartych przez dawnych górników, porozsypywanych, przemytych, pokruszonych, w okolicy pustej stoją nędzne nad wyraz chaty chińskie. Mieszkańcy ich wychodzą na robotę świtaniem, biorą ze sobą cokolwiek jadła i wracają dopiero wieczór. Cały dzień takiej pracy nie przynosi im więcej jak 25 centów, czyli tyle, że gdyby np. jakakolwiek kompania chciała te wzgórza przemywać, musiałaby dopłacać z własnej kieszeni przynajmniej po 2 dolary dziennie każdemu robotnikowi. Ale Chińczyk żywi się lada czym; pije czystą wodę, garść ryżu i filiżanka herbacianego odwaru wystarcza mu na cały dzień, składa więc cent do centa dopóty, dopóki nie zbierze kilkuset dolarów lub nie umrze z wycieńczenia, co także często się trafia.
Przechodzę teraz do ludności miejskiej. Los Chińczyków pracujących w miastach bez porównania jest lepszy od górników. Nie ma ani jednego rodzaju pracy, któremu by się nie oddawali. Zajmują się handlem, po fabrykach pracują jako robotnicy, wynajmują ich właściciele warsztatów rzemieślniczych, spełniają po hotelach wszystkie niższe usługi, zajmują się porządkiem w domach prywatnych; w traktierniach i na dworcach kolei żelaznych służą za kucharzy i garsonów, prawie wszystkie pralnie w mieście są w ich ręku i należy oddać im tę sprawiedliwość, że piorą pięknie, szybko i tanio; służą za niańki dla dzieci. W domu prywatnym Chińczyk spełnia wszystkie obowiązki służącej: sprząta, zamiata, ściele łóżka, gotuje, pomywa, chodzi do miasta po sprawunki; jest to służący cichy, trzeźwy, pracowity, łagodny i posłuszny, a kosztujący bez porównania mniej niż biały. Od czasu znaczniejszego wzrostu ludności chińskiej w Kalifornii wszystkie ceny obniżyły się znakomicie. Począwszy od cygar kręconych ręką Chińczyka, skończywszy na artykułach żywności, wszystko daleko obecnie jest tańsze z tego powodu, że tańszy jest robotnik. Płaca, jaką tu bierze służący chiński, wyda się polskim czytelnikom bajecznie ogromną, ale zapewniam ich, że jak na Kalifornię, jest ona niezmiernie niską, a w najgorszym razie dwa razy przynajmniej niższą od płacy białego, a nawet białej kobiety. Wynosi ona od 15 do 20 dolarów (30-40 rs.) miesięcznie; na prowincji zaś można dostać przychodniego służącego i taniej. Najemnika białego do ciężkiej roboty płaci się tu powszechnie 2 dolary dziennie; Chińczyk robi, prawda, wolniej i nieco dłużej, ale zadawalnia się dolarem dziennie. Tak więc Chińczycy zniżyli cenę pracy, za którą poszło zniżenie cen wszelkiej produkcji i wszelkich potrzeb do życia.
Biorąc te rzeczy na uwagę można by poczytywać Chińczyków za dobrodziejstwo Kalifornii, gdyby nie to, że robią oni potężną konkurencję klasie robotniczej białej, a poniekąd pozbawiają ją sposobu do życia. Biały nie może pracować tak tanio, jak Chińczyk, potrzebuje bowiem więcej jeść, mieć lepsze mieszkanie, nie dusić się po kilkunastu w jednej jamie; na koniec, biały robotnik częstokroć ma rodzinę, żonę i dzieci, Chińczyk zaś jest sam. Wyobraźmy sobie łatwo położenie białych klasy wyrobniczej, gdy pomyślimy, że 100 tysięcy Chińczyków pracujących w Kalifornii odebrało robotę stu tysiącom białych. W fabrykach, w zakładach rzemieślniczych, na kolejach, wszędzie żółci wyparli białych - w rezultacie więc Chińczycy, jeśli są dobrodziejstwem, to są dobrodziejstwem klas bogatych, potrzebujących usług i rąk. W walce kapitału z pracą przeważyli oni stanowczo szalę na stronę kapitału. Niektórzy pracodawcy, choćby biali oddawali im swoją pracę taniej, woleliby jednak Chińczyków, jako robotników stojących poza kwestią socjalną, jako nie współobywateli ale pól niewolników, cichych, posłusznych i karnych. Krótko mówiąc, Chińczycy są klęską klasy wyrobniczej, a w miarę jak ich jest coraz więcej, poczynają już robić nader niebezpieczną konkurencję drobnemu handlowi, drobnemu rolnictwu, drobnemu przemysłowi. Skutkiem tego wyrodziła się w San Francisco i w całej Kalifornii potężna antychińska agitacja, do której należy tysiące ludzi, a której celem jest powstrzymanie dowozu nowych "koolisów" do Kalifornii i wypędzenie wszelkimi sposobami dawniejszych.
Należą do tej agitacji ludzie wszelkich stanów, głównie jednak robotnicy, którzy częstokroć skłonni są do uciekania się do środków gwałtownych. Groźne rozruchy socjalne, jakie miały miejsce w stanach wschodnich, powtórzyły się i tu, tu jednak nosiły charakter antychiński. Byłem obecny tej nocy w San Francisco, w której spodziewano się rzezi chińskiej. Przy świetle łuny palących się budowli nadbrzeżnych ciągnęły ogromne, groźne tłumy robotników niosąc transparenta, na których były takie napisy, jak np.: "Self-preservation is the first law of nature" itp. sklepy były pozamykane; Chińczycy, obwarowani na swoich wzgórzach i uzbrojeni w ręczne granaty, oczekiwali co chwila napadu. Jakoż było pewną rzeczą, że ludność ta, lubo w ogóle spokojna i bojaźliwa, bronić się będą z rozpaczą. Z drugiej strony wystąpiły milicje miejskie i obywatele zbrojni w tak zwane "kloby" tj. kije z niezmiernie ciężkiego drzewa, i rewolwery. Czasami na ulicach słychać było strzały: strzelano przy palących się domach, których tłuszcza nie pozwalała gasić. Wielki jednakże meeting robotników odbył się burzliwie, ale bez rozlewu krwi. Postanowiono wysłać deputację do Kongresu, postanowiono nie kupować nic, co wychodzi z rąk chińskich, i tłumy się rozeszły. Ale pożary trwały jeszcze przez dni kilka, wszystko zaś uspokoiło się dopiero wtedy, gdy zarządy kolejowe, które pierwsze dały powód do rozruchów zmniejszeniem płacy białym, zgodziły się na niezmniejszanie płacy i na wydalenie Chińczyków z zakładów kolejowych.
Prócz tej jednej, groźnej manifestacji widziałem mnóstwo meetingów noszących charakter pokojowy, ale właśnie może dlatego mających większe znaczenie w agitacji antychińskiej. Obecnie nie sami tylko robotnicy do niej należą, ale większość dziennikarzy, drobniejszych obywateli, kupców, rzemieślników, słowem: większość mieszkańców Kalifornii. Ludzi myślących nie tylko przyczyny osobiste powodują do występowania przeciw żółtym, ale także i względy patriotyczne. Jakoż rozpatrując sprawę bezstronnym okiem, wyznać należy, że Kalifornia więcej może traci, niż zyskuje na Chińczykach. Zostawiają oni pracę - to prawda, ale wywożą z kraju pieniądze. Chińczyk nie wzbogaca miejscowego handlu ani przemysłu, wszystko bowiem kupuje i musi kupować w sklepach chińskich. Chińczyk nie bierze ziemi, nie osiada na niej jako rolnik, który ją przekaże synom i wnukom; Chińczyk nigdy prawie nie przyjmuje amerykańskiego obywatelstwa, jakkolwiek traktat burlinghamski, zawarty w roku 1868, daje żółtym równe prawa z innymi; Chińczyk na koniec dorobiwszy się jakiego takiego grosza opuszcza kraj, aby nigdy już do niego nie powrócić.
Dalej, Chińczycy nie tylko odebrali chleb klasie wyrobniczej białej, ale przynoszą krajowi daleko większą jeszcze szkodę: oto wstrzymują przypływ białej emigracji ze stanów wschodnich i Europy - tej emigracji, która osiedliłaby się raz na zawsze, przyjęła obywatelstwo i wytworzyła ludność nie wyzyskującą kraju, aby go potem opuścić, ale osiadłą.
Na koniec jeszcze jedno: oto Chińczycy nie przyjmując obywatelstwa, a pracując w charakterze najemników wnoszą pewien pierwiastek służebniczy w to społeczeństwo, jedyne może na świecie, w którym równość nie jest czczym wyrazem. Bądź farmer, bądź przemysłowiec, bądź ktokolwiek używający Chińczyków, przyzwyczaiwszy się z nimi do roli pana względem podwładnych, będzie z trudnością mógł jej zapomnieć nawet w stosunkach z białymi. Jest to wzgląd może najważniejszy, stosunek bowiem taki jest grzechem przeciw moralności demokratycznej, na której wszystkie instytucje, a nawet istnienie społeczeństwa było dotychczas oparte.
Dlatego też do partii antychińskiej należą prócz robotników wszyscy inteligentniejsi ludzie w Kalifornii. Gdyby usunięcie ich leżało w zakresie praw stanowych, dawno by już zapewne byli usunięci, ale kwestia ta zaczepia o konstytucję całych Stanów Zjednoczonych. Stan zrobił, co było w jego mocy. Ustanowił osobnego komisarza chińskiego (Commisary of emigration), którego obowiązkiem było czuwać nad kompaniami chińskimi, rewidować okręty przywożące "kooloisów", nie puszczać indywiduów chorych, nierządnic i prawdę powiedziawszy, w ogóle dowóz obostrzać i utrudniać. W ostatnich czasach komisarzem takim był Rudolf Korwin Piotrowski, rodak nasz, któremu wiele wskazówek tyczących Chińczyków zawdzięczam. Prócz tego prawodawstwo miejscowe przedsięwzięło inne jeszcze środki, z których najdzielniejszym był zakaz wywożenia zwłok zmarłych Chińczyków do Państwa Niebieskiego. Chińczycy, jak wiadomo, odznaczają się szczególniejszą czcią dla zmarłych. Według ich pojęć, wyrobionych na podstawie religii i odwiecznego obyczaju, każdy zmarły, aby przejść do Nirwany i spoczywać w spokoju, powinien być pogrzebany w granicach Państwa Niebieskiego. Rokrocznie też te same okręty, które przywoziły żywych, odwoziły umarłych. Dziś wywóz zmarłych został raz na zawsze zakazany, co Chińczyków w Chinach wstrzymuje od wyjazdu w kraje "barbarzyńców" - Chińczyków kalifornijskich zaś skłania do jak najprędszego powrotu.
Tak stoi kwestia chińska w Kalifornii; obecnie przeszła ona już i do Kongresu w Washingtonie, w którym niemało zapewne narobi kłopotów, albowiem musi za sobą pociągnąć pewne zmiany, a przynajmniej zastrzeżenie w ogólnej konstytucji. Konstytucja wyraźnie pozwala wszystkim cudzoziemcom przybywać do Stanów Zjednoczonych, naturalizować się w nich lub nie, trudnić się handlem, zarobkiem, słowem: czym się komu podoba. Legalnie więc biorąc, Chińczycy mają ją za sobą. Ale z drugiej strony, niebezpieczeństwa, na jakie z czasem z powodu emigracji chińskiej narażone być mogą stany leżące nad Oceanem Spokojnym, niebezpieczeństwa bardzo już widoczne w Kalifornii, a bliskie zapewne dla Washington Territory, Oregonu, Arizony i Nevady, mogą także zaważyć i zaważą zapewne niemało w umysłach tych, którzy mają moc zmieniania konstytucji. Nie ma wątpliwości, że kwestia chińska mogłaby z upływem lat sprowadzić także rozterki grożące zerwaniem unii między Wschodem a Zachodem, jakie niedawno sprowadziła kwestia niewolnictwa między Południem a Północą. Dziś jeszcze tak nie jest, dziś jest to zaledwie czarna chmurka na pogodnym horyzoncie Unii, jednakże ostrożność nakazuje dość wcześnie zabezpieczyć się od nawałnicy i piorunów. Przeciwnicy Chińczyków w Kalifornii zdołali podobno zainteresować bliżej samego prezydenta Haysa tą kwestią - jak zaś rozstrzygnie ją Kongres, wkrótce zobaczymy.


1 Sławna pszenica kalifornijska pochodzi z hrabstw położonych na północ od St. Francisco. Klem rolniczy różni się od górniczego większą rozległością, rolniczy bowiem wynosi 100 akrów, czyli morgów, górniczy zaś zapewne tyleż jardów kwadratowych (jard = 1½ łokcia).

[powrót]