Henryk Sienkiewicz

"Bez dogmatu"

PŁOSZÓW, 5 LUTEGO.

Drugi dzień już jesteśmy na wsi. Mieliśmy pyszną drogę. Pogoda, mróz! Śnieg skrzypiał pod płozami i skrzył się na polach. Pod zachód słońca te ogromne białe płaszczyzny nabrały odblasku zupełnie fioletowego. W lipach pod Płoszowem tłukły się z wielkim krakaniem stada wron. Zima, mocna zima u nas - to jednak piękna rzecz. Jest w niej jakaś siła i powaga, a przede wszystkim szczerość. Równie jak szczery przyjaciel tnie prawdę w oczy bez ogródek, tak i ona bierze za uszy, ani pyta. Ale za to jej rześkość udziela się ludziom. Wszyscyśmy byli zadowolnieni, że jedziemy na wieś. Prócz tego, starsze panie były rade, że ich najdroższe chęci mają się ku spełnieniu; ja byłem rad, bo wyczuwałem ramieniem ramię siedzącej obok mnie Anielki; ona zaś, być może, iż z tego samego powodu czuła się szczęśliwa. Parę razy, pochyliwszy się, ucałowała ciotki ręce - ot, tak sobie, z nadmiaru radości. Bardzo jej ładnie było w jakimś puszystym boa i w futrzanej czapeczce, spod której ledwie wyglądały jej ciemne oczy, prawie jeszcze dziecinne, i twarz z policzkami wyszczypanymi na różowo od mrozu. Młodość aż bije od niej.
Dobrze w tym Płoszowie i zacisznie. Lubię zwłaszcza ogromnie staroświeckie kominki. Ciotka strzeże lasów jak oka w głowie, ale paliwa nie żałuje, więc od rana do wieczora pali się na tych kominkach; płomień huczy, strzela i daje myśl wesołą. Przez całe poobiedzie siedzieliśmy wczoraj opodal ognia. Opowiadałem dużo o Rzymie i jego zabytkach, a słuchano mnie z takim namaszczeniem, że ażem się sam sobie wydawał śmieszny. Ciotka, gdy opowiadam, nie spuszcza oczu z Anielki badając z pewną surowością nawet, czy twarz jej wyraża należyty zachwyt. Ale jest go tam aż nadto. Wczoraj powiedziała mi:
- Kto inny mógłby tam całe życie mieszkać i nie dostrzec połowy tych piękności, które ty widzisz.
Ciotka natychmiast dodała z dogmatycznym spokojem:
- Ja zawsze to samo mówiłam.
Dobrze, że nie ma tu drugiego takiego sceptyka jak ja, bo obecność jego wprawiałaby mnie w zakłopotanie.
Pewnym rozdźwiękiem między nami jest matka Anielki. Tyle w życiu przeszła, tyle się nakłopotała, że wesołość jej została raz na zawsze zwarzona. Ona się po prostu boi każdej przyszłości i bezwiednie podejrzewa, że nawet pomyślność ukrywa jakąś zasadzkę. Była z mężem ogromnie nieszczęśliwa, później przechodziła tysiące zmartwień z powodu majątku, który jest duży, ale w złym stanie. W dodatku ciągle miewa migreny.
Anielka daje się należeć do kategorii kobiet liczniejszej u nas, niżby kto myślał, których z powodu majątku nigdy głowa nie zaboli.
Lubię ją za to, bo to dowodzi bądź co bądź wyższych zamiłowań. Zresztą, teraz mnie w niej wszystko zachwyca. Tkliwość wyrasta tak szybko na gruncie pociągu zmysłów jak trawa po ciepłym deszczu. Dziś rano zobaczyłem na korytarzu pannę służącą niosącą suknię i trzewiki Anielki - i - zwłaszcza te trzewiki tak mnie rozczuliły, jakby posiadanie i noszenie ich było koroną wszystkich cnót Anielki.
W ogóle my, mężczyźni, jesteśmy ogromnie słabi. Trzymam rękę na własnym tętnie i badam postęp tej uczuciowej gorączki. Puls jest bardzo szybki.

[powrót] [Płoszów, 8 lub 9 lutego]