Henryk Sienkiewicz
"Bez dogmatu"
11 MARCA.
Pani Davisowa, której w czasie owej księżycowej Causerie powtórzyłem o wszechmocy miłości mniej więcej to samo, com poprzednio napisał w tym dzienniku, nazwała mnie Anakreontem, radziła przybrać się w girlandy dzikiego wina, a następnie spytała poważniej:
- Jeśli tak jest, to czemu pan grywasz rolę pesymisty? Wiara w takie bóstwo powinna czynić człowieka szczęśliwym.
Czemu?
Jej nie odpowiedziałem, ale sam wiem dobrze, czemu. Miłość zwycięża nawet śmierć, ale chroni przed nią tylko gatunek. A co mi z tego, że gatunek będzie zachowany, gdy ja, ten właśnie osobnik, który miłość odczuwa, skazany jestem na nieubłaganą i niechybną zatratę? Nie jestże raczej wyrafinowanym okrucieństwem taki układ, z mocy którego to uczucie, które może być odczuwane wyłącznie przez indywiduum, służy i przydaje się na coś wyłącznie gatunkowi? Czuć w sobie drgnienia nieśmiertelnej siły i musieć umrzeć - to przecież szczyt niedoli. W rzeczywistości istnieją tylko indywidua, gatunek zaś jest pojęciem ogólnym i w stosunku do jednostki najzupełniej nirwaną. Rozumiem miłość do swego syna, wnuka, prawnuka, to jest właśnie do jednostek przeznaczonych na zagładę, ale patriotyzm swego gatunku może mieć chyba albo bardzo nieszczery, albo bardzo głupi doktryner. Rozumiem teraz, że po Empedoklesie przyszli na świat, po upływie wieków, Schopenhauer i Hartmann.
Mózg mój jest tak obolały, jak może być obolały grzbiet robotnika noszącego ciężary nad siły. Ale robotnik trudząc się zarabia przynajmniej na chleb i spokój.
Przypominam też sobie bezustannie słowa Śniatyńskiego: "Tylko jej nie przefilozofuj, jak przefilozofowałeś swoje zdolności i trzydzieści pięć lat życia." Ja wiem, że to nie prowadzi do niczego, że to jest źle - ale nie umiem nie myśleć.