Henryk Sienkiewicz

"Bez dogmatu"

2 CZERWCA.

Od dawna nie byłem tak zdumiony jak dziś z powodu Łukomskiego. Poszliśmy razem do muzeum na Kapitolu. Już przy Wenus tamtejszej zdziwił mnie, gdy obracając na wszystkie na wszystkie strony jej ruchomą podstawę, oświadczył mi, że woli neapolitańską Praksytelesową Psyche, dlatego że jest więcej uduchowiona. Jak na takiego plastyka, było to osobliwsze zdanie. Ale większa niespodzianka czekała mnie przed konającym gladiatorem czy też Gallem. Łukomski patrzył na niego w milczeniu z pół godziny, a następnie ozwał się przez zaciśnięte zęby, jak ma zwyczaj, gdy go coś poruszy:
- Powiedziano już ze sto razy, że on ma słowiańską twarz - ale istotnie! - to jest coś nadzwyczajnego!... Mój brat dzierżawi Kozłówek koło Sierpca. Był tam Michna fornal... Zeszłego roku utonął pławiąc konie. Powiadam panu!... kubek w kubek ta sama twarz. Ja tu często i godzinę przestoję, bo mi tego trzeba...
Uszom nie chciałem wierzyć i dziwiłem się, że sufit Kapitolu nie zapada się na nasze głowy. Sierpc, Kozłówek, Michna, tu - w tym świecie antyków i klasycznych form - i w czyich ustach, ale takiego Łukomskiego! Ale od razu odmalował mi się poza rzeźbiarzem człowiek: Toś ty, bratku, taki plastyk? - pomyślałem sobie - taki Grek? taki Rzymianin? To ty przychodzisz patrzeć na gladiatora nie tylko dla jego kształtów, ale dlatego, że ci przypomina Michnę z Kozłówka? Teraz odgaduję, co znaczy twoja małomówność i twoja melancholia!
Łukomski zaś widocznie zrozumiał moje myśli, bo wbił swe mistyczne oczy w ziemię i począł mówić głosem przerywanym i gwałtownym, jakby tłumacząc to, co powiedział poprzednio:
- Tu w Rzymie żyć, nie umierać!... Mnie się powodzi... Nie mam prawa narzekać... Siedzę, bo trzeba... Ale mnie, panie, nostalgia tłucze jak wszyscy diabli... Jak mi psy zaszczekają w nocy w ogrodzie, to mi się chce ścianę drapać, bo mi się zdaje, że to nasza wieś... Ja bym zwariował, gdybym przynajmniej raz na rok tam nie pojechał. I teraz niedługo jadę, bo już mam to tu!...
To rzekłszy począł stukać palcem w gardło i złożył wargi jak do gwizdania, dlatego że mu się trzęsły. Był to prawie wybuch, tym bardziej zdumiewający w tym człowieku, że tak niespodziany. Nagle i mnie ogarnęło wzruszenie na widok tej olbrzymiej różnicy, jaka jest między mną a takimi ludźmi, jak Łukomski lub Śniatyński. W tej chwili myślę jeszcze o niej jakby z pewną obawą. To są całe widnokręgi, dla mnie po prostu niedostępne. Co za ogrom uczucia noszą ci ludzie w sobie! Może im być z tym źle lub dobrze, ale to są bogacze w porównaniu ze mną. Im nie grozi ani pustka, ani czczość! Mają zapasu życiowego każden za dziesięciu. Ja przecież poczuwam się niby także do pewnego związku z moim społeczeństwem, ale to poczucie nie jest tak bezpośrednie, nie pali się ono we mnie jak płomień w lampie, nie stało się częścią mojej istoty. Mnie do życia nie potrzeba ani żadnego Kozłówka, ani Michny, ani Płoszowa, czyli że tam, gdzie dla takiego Łukomskiego albo Śniatyńskiego biją żywe zdroje, z których czerpie się rację życia - tam ja znajduję suchy piasek. A przecie, gdyby oni nie mieli tych podstaw, zostałaby jeszcze: jednemu jego rzeźba, drugiemu jego literatura. Jest to prawie rzecz nie do uwierzenia, żeby człowiek, który posiada tyle co ja warunków do szczęścia, nie tylko nie był szczęśliwy, ale po prostu nie wiedział, dlaczego żyje. Niezawodnie wina to tych warunków, w jakich się chowałem, tych Rzymów, Metzów, Paryżów i znów Rzymów; byłem trochę jak drzewo, oderwane od swojego gruntu, a nie zasadzone dobrze na cudzym - ale też wina i moja, bom stawiał znaki zapytania i filozofowałem tam, gdzie inni tylko kochają. Skutek był taki, żem nie wyfilozofował nic, a wyjałowiłem w sobie serce.

[powrót] [8 czerwca]